Śmierć - z łaciny mors lub exitus letalis - to stan charakteryzujący się ustaniem oznak życia, spowodowany nieodwracalnym zachwianiem równowagi funkcjonalnej i załamaniem wewnętrznej organizacji ustroju organizmu. Fascynujący ludzkość twór, którego nie sposób odwrócić, ani nijak mu zapobiec. Ostateczna choroba lub wybawienie, w zależności od upodobań. Codziennie umierają setki, jeśli nie tysiące ludzi, z wielu różnych i nierzadko indywidualnych powodów. Śmierć jest naturalna i niezmienna. Jej ponadczasowość widać wyraźnie, gdy analizując teksty wielu epok natykamy się na ten sam powtarzający się motyw. Jest ona obecna w ludzkiej kulturze od zawsze i pozostanie w niej na zawsze. Ma także znaczący wpływ na literaturę i sztukę. Bez trudu zauważyć można jak zmienia się jej postrzeganie i sposób przedstawiania, lecz ona sama trwa taka sama od setek lat. Śmierć jest różna. Może być zarówno piękna czy godna jak i okropna, hańbiąca. Potrafi być także okrutna lub nieść ukojenie cierpiącemu. Niejednoznaczność jej natury pozostaje jednak nieuchwytna, nie trudno zatem wywnioskować, że jest ona często inspiracją. Albo największym przekleństwem, jak zauważył Sylvain.
Przybył do kwiaciarni z nastawieniem, że wszystko pójdzie zgodnie z jego planem. Miał znaleźć Maroza, sprawdzić wiarygodność twierdzenia, że jest on żywym nieżywym, zaproponować mu, by dołączył do Szczurów i świętując triumf, wrócić. Miało być miło i sympatycznie. Miało być inaczej... Nawet nie był pewien w którym momencie stracił panowanie nad sytuacją. Gdyby ktokolwiek zmusił go do obejrzenia tej rozmowy raz jeszcze najprawdopodobniej wpatrywałby się tępo w ekran, nie mając nawet cienia przypuszczeń w którym momencie zrobił coś nie tak. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest jedyną skrajnie nieprzewidywalną osobą w obrębie miast, lecz nawet on nie rzucał się na pierwszego lepszego człowieka z łopatą. A w każdym razie nie robił tego na 'dzień dobry', gdy ktoś wykazywał względem niego choć cień sympatii (Nie mógłby powiedzieć, że nigdy nie zdarzyło mu się rzucać na ludzi z dowolnym przedmiotem w rękach. Takie rzeczy sporadycznie miały swoje miejsce i musiały wyglądać na podobnie nielogiczne wytwory mózgu psychopaty). Mimo wszystko zawiódł się na Rosjaninie. Przecież sam Leviathan przybył do niego i zaprosił go do dołączenia do najlepszej organizacji antyrządowej w Megalopolis! Takie zaproszenie stanowczo nie obliguje do tego, żeby pozbawić życia posłańca. Co innego gdyby Berthier proponował Died Marozowi pracę w domu publicznym czy coś takiego... Wtedy zamach na jego życie miałby uzasadnienie. Ale w takiej sytuacji?! I jeszcze Rosjanin miał czelność strzelić mu między oczy! Jak gdyby nic się nie stało! Jak gdyby nie pozbawił życia człowieka, żeby sprawdzić czy faktycznie wstanie z martwych! Tego było już za wiele jak dla Leviathana. Zwłaszcza gdy poczuł rozrywający mu czaszkę ból, płynący z okrągłej dziury po zagłębiającym się w jego mózgu kawałku ołowiu.
Umieranie od samego początku kojarzyło mu się z podtopieniem w lodowatej wodzie. Jedyną różnicą było to, że w Nicości - jak zwykł nazywać "miejsce" w którym oczekiwał zmartwychwstania - nie było wody. W zasadzie ta tajemnicza kraina była kompletnie pusta. Nie było w niej absolutnie nic poza ciemnością, bólem i przytłaczającym poczuciem przebywania o setki lat świetlnych od najbliższej cywilizacji. Nie było to przyjemne miejsce, a sam Sylvain nigdy nie dysponował w nim swoim ciałem. I tak nie miałby z niego żadnego pożytku, gdyż trawiony obezwładniającą słabością nie był w stanie nawet szczególnie jasno myśleć. Wiedział jednak, że jego pozorna śmierć boli bardziej niż potrafiłby to opisać. Nicość była wszystkim na co mógł liczyć, gdy jego serce przestawało bić. Ostoja utrzymująca go przy życiu była jednocześnie źródłem niewypowiedzianej tortury. lecz przynajmniej miał zagwarantowane kolejne podejście do życia.Tak czy siak znoszenie niemal arktycznego mrozu, wdychanie zapachu śmierci i trwanie w swoistym zawieszeniu, w którym człowiek nie jest w stanie zrobić niczego, by jakkolwiek odsunąć od siebie cierpienie nie należała do ulubionych zajęć Berthiera. Jednak gdy się budził było znacznie gorzej.
Otworzył oczy i nabrał stanowczo zbyt wielki haust powietrza, gdy jego płuca upomniały się o tlen. Przez kilka cennych sekund usiłował pojąć co się stało. A potem wszystko wróciło, włącznie z bezczelnym ruskim pomiotem, który zakończył jego ósme życie. Tego Sylvain darować nie mógł. Nie można ot tak sobie zabijać ludzi. Ani mutantów. Ani nikogo do jasnej cholery! Gdy już stanął na nogi zakręciło mu się w głowie. Żadna śmierć nie przechodziła nigdy bez echa na samopoczuciu mężczyzny, jak gdyby powrót z zaświatów musiał być okupiony swoją ceną. Wyjątkowo wygórowaną ceną, jeśli ktokolwiek pytałby Leviathana. Zignorował jednak swoje pogarszające się samopoczucie na rzecz wrzaskliwej awantury.
Aż w końcu, gdy wyczerpał cały arsenał znanych sobie przekleństw i wyzwisk, sięgnął po bardziej wymowne środki manifestowania swojego oburzenia. Chwycił za stojącą na ladzie doniczkę i cisnął ją w stronę Rosjanina. Za doniczką poleciało jeszcze kilka wieńców, taśma z napisem "Ostatnie Pożegnanie" i wazon z ciętymi liliami oraz kolejna doniczka. Marozowi udało się jednak złapać lub uniknąć wszystkiego poza taśmą, bo ta rąbnęła go w sam środek czoła, nie czyniąc mu jednak żadnej krzywdy. I dokładnie w momencie, w którym blondyn odstawiał doniczkę na ziemię, ręce Francuza dorwały się do niewielkiego sekatora. Sylvain chwycił go pewniej i rzucił się na Rosjanina. Tamten jednak zrobił wyjątkowo zręczny unik i broń Leviathana przecięła powietrze tuż nad jego głową. Dalej zabawa potoczyła się już tylko lepiej. Sylvain, nadal kipiąc wściekłością starał się zranić, uszkodzić, względnie oddać blondynowi, a ten śmiał się i unikał wszystkich ciosów jak gdyby bawili się w wyjątkowo makabryczną odmianę berka. I trwało to dopóki własny organizm nie zwalił Leviathana z nóg z pomocą tak gwałtownego zawrotu głowy, że kwiaciarnia (nawiasem mówiąc wyglądająca jakby przeszło przez nią tornado) zawirowała przed oczami mężczyzny.
- Szlag by cię trafił... - warknął w stronę Rosjanina - Dopilnuję tego jak tylko dojdę do siebie. Wtedy nawet kulka w łeb ci nie pomoże.
- Ya lyublyu tebya... - zaczął znowu tamten.
- Va te faire foutre!
- Chto? - blondyn zamrugał kilkakrotnie. Sylvain jednak nie zamierzał mu tłumaczyć co też takiego mu powiedział. Sam rozumiał nawet nie co dziesiąte słowo padające z tych fałszywych, bezczelnych, niemożliwie spaczonych ust, więc nie czuł się w obowiązku uświadamiać Rosjanina jakim wulgaryzmem uraczył go Francuz tym razem. Niech ten cholerny wieczór już się kończy...
Berthier miał jednak świadomość, że musi doprowadzić tą sprawę do końca. Stracił dla niej życie, rozsądnym było zatem, by jak najszybciej wrócić do kryjówki i być może przytaszczyć do niej także ruska. Mimo iż Sylvain nie darzył go żadnym ciepłym uczuciem i doskonale wiedział, że prędko blondyn nie polubi, musiał spełnić obowiązek, by nie kłóciło się to z mitem o jego niekonwencjonalnej skuteczności. Nikogo nie powinno dziwić, że nawet ktoś pokroju Leviathana czuł wręcz namacalną nienawiść do własnego mordercy i choć zwykle nie miał problemów z nawiązywaniem znajomości i starał się być przyjazny innym, tym razem granice zostały bezsprzecznie przekroczone. Leviathan i Died Maroz przyjaciółmi zostać nie mogli.
- Słuchaj mnie, kwiaciareczko - zaczął, wstając z powrotem na nogi i oparł się o ścianę. Rusek wymamrotał coś, co poniekąd miało oznaczać "Jak żeś mnie nazwał?", ale Sylvain i tak kontynuował - Zaproszenie cię do gangu było moim i tylko moim planem. I czy ci się to podoba czy nie przywlokę cię Ferze pod nos, żeby mogła ci się przyjrzeć i mam nadzieję pozwolić mi, żeby rozwlec twoje flaki po mieście. A spróbuj mnie jeszcze raz zabić to popamiętasz! - zagroził. Na jego twarz wypłynął nie oznaczający nic dobrego uśmiech.
Gdyby obłęd miał cielesną postać z całą pewnością przybrałby aparycję Berthiera. Właśnie tak wyglądał Leviathan gdy wbijał w szyję Rosjanina strzykawkę ze środkiem odurzającym. Blondyn najwyraźniej zbyt późno dostrzegł zbyt szeroki uśmiech na twarzy tego, który jeszcze do niedawna śmiał mu grozić ii rzucać wyzwiskami. Zbyt wolno także zareagował na błyszczący bezbrzeżnym szaleństwem wzrok mężczyzny, który sięgał do kieszeni. I najwyraźniej nie spodziewał się, że i sam Sylvain jest w stanie otwarcie zadrwić z logiki w swoich działaniach. W ten właśnie sposób nadszedł natychmiastowy odwet za niedawną zbrodnię. Oszołomiony, lecz jak najbardziej przytomny rusek runął na ziemię, a Berthier nie mógł odmówić sobie kopnięcia go kilka(naście) razy zanim skrępował mu nadgarstki i kostki taśmą znalezioną za ladą, a potem z nieludzką satysfakcją wywlókł go za drzwi na ulicę, kompletnie nieświadom tego, że głowa Rosjanina nieprzyjemnie odbija się od chodnika.
W ten właśnie sposób dotarli do kryjówki gangu. W tym czasie Sylve zdążyło dopaść uczucie rozbicia i mdłości, więc z tym większą ulgą dowlókł odzyskującego normalny stan blondyna i wyswobodził go. Zdawał się też zapomnieć dokonanej na nim krzywdy. Jeszcze tylko ogarnął wzrokiem siedzibę, by zorientować się, czy nie musi pochować niebezpiecznych urządzeń z pola widzenia i zwrócił się do ruska.
- Uznajmy, że jesteśmy kwita, ne tovarishch? - klepnął go w ramię. - Tam są pokoje i kuchnia gdybyś czegoś potrzebował. Postaraj się niczego nie zepsuć, ani nie zniszczyć, bo będziemy mieć bardzo przerąbane oboje. I błagam. Naprawdę błagam zrób tak, żebym nie pożałował, że cię tu sprowadziłem...
Upewniwszy się, że blondyn chociaż go wysłuchał, Sylvain skierował się do zajmowanego przez niego pomieszczenia. Zrzucił kurtkę, która spadła na ziemię ze stuknięciem i wczołgał się pod koc. Skulił się nieco, zamknął oczy i postanowił przeczekać proces wracania do żywych.
Ciemno? Ciemno. Gdzie ja jestem? Hm? Ach, no tak. Kokon. Jestem kokonem. Ale będą mieć minę, kiedy zmienię się w motylka, hi hi... To już ten czas. Teraz zostaje tylko czekać... Cierpliwie czekać... Cierpliwie czekać... Tak, czekać... Czekać cierpliwie... Czekać...
Aleksandr? Nie roznieś kryjówki. Uprzejmie proszę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz