sobota, 24 lutego 2018

Od Echo (CD Piaskuna) - Niosąc pomoc (tym razem na czas)

        Echo śledził technologiczne poczynania ludzkości właściwie od antyku. Widział powstawanie wielu cudownych rzeczy... oraz tych nieco mniej pięknych. Ludzkość była dla niego niezrozumiała długie lata głównie przez jej dualizm duchowy. Człowiek, jak większość tych inteligentniejszych zwierząt, potrafił tworzyć. Jednak miał równocześnie coś, czego taki pająk tkający sieć czy ptak budujący gniazdo nie posiadały - wizję, kreatywność, wyobraźnię. Na dodatek spory odsetek gatunku ludzkiego nie tworzył z potrzeby, a z chęci samej kreacji. Ciężko o uczucie podobne tej dumie, którą odczuwa się patrząc na skończoną rzeźbę czy rysunek. Możliwe, że tak naprawdę nie zrobiłeś nic użytecznego, jeśli to nie jest szkic techniczny ani fragment budynku. Stworzyłeś to po to, by było. Spędziłeś nad tym godziny, bo wiedziałeś, że będzie warto i że ta garstka rozumiejących cię ludzi na pewno doceni piękno twojego dzieła. Człowiek, jako jedyna na Ziemi istota rozwijająca swoje dziedzictwo i kulturę, od zarania dziejów czuł potrzebę tworzenia...
    Dlaczego więc równie wielka ilość ludzi odczuwała satysfakcję z destrukcji? Hermes nie potrafił tego pojąć. Kłóciło się to z wszelkim ideałami w jakie wierzył. Po co ludzkość przeczyła sama sobie? Po co im były machiny oblężnicze, narzędzia tortur, trucizny? Na co te wojny? Czemu skupiali się na wymyślaniu coraz paskudniejszej i skuteczniejszej broni?
    Tak, to powstanie broni palnej zdecydowanie było punktem zapalnym, w którym najmłodszy z Kreatorów zaczął wątpić. Po raz pierwszy w życiu w ogóle nie był pewien, czy coś powinno było powstać, a uwierzcie mi, rzadko wcześniej zadawał sobie to pytanie. Kreacja z natury kojarzyła mu się z czymś dobrym, ale gdy służyła do tworzenia narzędzi zniszczenia, jego umysł wydawał się łamać w połowie. I chyba nic tak nie utkwiło w jego pamięci, jak pojawienie się broni palnej. Ledwo weszła w użycie i cały świat zwariował. Konflikty zbrojne już nigdy więcej nie miały wyglądać tak samo. Na całym świecie zaczęto odchodzić od tradycyjnych pojedynków twarzą w twarz, zamiast tego strzelając do siebie na odległość, często nawet nie mając pojęcia, czy ktoś faktycznie zginął od twojej kuli. Gdy krew przestała brudzić człowiekowi ręce, zabijanie stało się prostsze. Śmierć była tam - kilkadziesiąt metrów stąd w obcym okopie. Nie stała przed tobą, gratulując ci sukcesu w odebraniu komuś życia.
    W czasach współczesnych sprawa zrobiła się jeszcze bardziej paskudna. Równocześnie z powstawaniem nowych służb bezpieczeństwa, stopniowo rosła ilość przestępstw. Coraz więcej ludzi miało przy sobie broń palną. Przez to następni czuli się niespokojni i bezbronni, więc kupowali własną. I tak w kółko i w kółko. A nie każdemu człowiekowi powinno się ją dawać do ręki...
    Merkury z bólem stwierdził, że wcale go nie dziwi wystrzał w środku nocy. Nie zaskoczył go również widok jaki zastali z Piaskunem u źródła dawno ucichłego dźwięku. Nowy znajomy Kreatora dotarł na miejsce pierwszy. Był to najnormalniejszy sklep spożywczy, otwarty całą dobę. Chłopak westchnął smutno, już przez witrynę dostrzegając otwartą kasę wyczyszczoną z pieniędzy i leżącego na ziemi mężczyznę w średnim wieku.
    - Czemu mnie to nie dziwi? - stwierdził Jack, ze znudzeniem spoglądając na bez wątpienia martwego człowieka. Już miał iść dalej, kiedy zorientował się, że Echo już nie stał obok niego.
    Merkury - chociaż sklep był otwarty, a pracownik zdecydowanie nie miałby już teraz do niego pretensji o nic - przeszedł na palcach przez przewrócony stojak, obszedł dookoła kontuar kasy i przyklęknął obok trupa. Chociaż nie miał czego sprawdzać, obrócił mężczyznę na plecy, jakby mimo wszystko potrzebował zapewnienia, że nie może tutaj nic zrobić. Materiał flanelowej koszuli w kratę nasiąknął krwią na wysokości mostka, zostawiając ślady na jasnych kafelkach. Echo dostrzegł jednak coś jeszcze: na nosie pracownika zostały złamane (pewnie w chwili uderzenia w ziemię) okulary, z jedną rozbitą soczewką.
    Hermes nie cierpiał być bezsilny. W pojęciu ludzkim był przez kilka wieków bóstwem, a i teraz potrafił dokonywać rzeczy niemożliwych. Gdy więc pojawiał się na miejscu strzelaniny, morderstwa czy włamania, czuł się potwornie. Mógł załamywać rzeczywistość, ale nie potrafił nic zrobić, jeśli najgorsze już się wydarzyło. Obrócił w rękach okulary. Nie zastanawiając się nad tym długo, spróbował je naprawić. Pęknięcie w soczewce zaczęło znikać, jakby sztuczne szkiełko samo się zrastało, a złamana oprawka wyprostowała się nagle, gdy wszystkie elementy wskoczyły na swoje właściwe miejsce.
    - I po co to robisz?
    Chłopak wzdrygnął się, słysząc głos Piaskuna tuż nad sobą. Czerwona peleryna pojawiła się za nim bez żadnego ostrzegawczego dźwięku, do czego nadal się nie przyzwyczaił. Echo zerknął w stronę twarzy Pierwszego. Jego pytanie nie brzmiało złośliwie. Zadał je raczej z czystej ciekawości.
    - Nie lubię bezczynności - odparł krótko Hermes nietypowym sobie markotnym tonem.
    - Wiesz, że to nic nie zmieni - zauważył Jack.
    - Odkąd tylko na siebie trafiliśmy próbujesz się mnie pozbyć - zmienił temat Kreator. - Ale gdy daję ci ku temu okazję, idziesz za mną, zamiast pójść w swoją stronę.
    Przez chwilę Jack w ogóle się nie odezwał. Echo już był pewien, że zdecydował się zignorować tą uwagę, ale wtedy usłyszał odpowiedź:
    - Powiedzmy, że zaciekawiło mnie czego bóg może szukać u trupa.
    Chłopak zaśmiał się wisielczo pod nosem i wstał.
    - Nie jestem niczyim bogiem. Nigdy nie byłem - powiedział. - Czy prawdziwy bóg pozwoliłby w swoim świecie na coś takiego?
    - To nie twój świat, Echo. A jego bóg - Piaskun wskazał brodą martwego mężczyznę - najwyraźniej jest równie zagubiony co ty.

        Wczesne etapy dnia w Czterech Miastach miały pewien swój urok. A raczej fakt bycia ich obserwatorem, a nie uczestnikiem. Hermes mógł przesiadywać spokojnie z boku, patrząc na spieszących się ludzi. Jedni biegli do pracy, inni do szkoły, najmniejsza zaś liczba po prostu spacerowała, nie czując pośpiechu. Przecież sklep nie ucieknie, kawę jeszcze zdąży się wypić przed południem, a do umówionego ważnego spotkania masa czasu. Echo przybiłby z takim przechodniem piątkę, gdyby tylko nie straszyłby wszystkich samym swoim widokiem. Najwyraźniej przeciętny człowiek niecodziennie słyszał ,,Miłego dnia!" od gościa siedzącego po turecku na ścianie, pomijając już sam fakt, jak owy gość wygląda.
    - Tak właśnie spędzasz każdy dzień? - zapytał zrezygnowany Piaskun.
    Merkury zeskoczył ze ściany, po raz pierwszy w ostatnim czasie ,,po ludzku" opierając się o nią obok stojącego niczym posąg towarzysza.
    - Już ci mówiłem: fascynują mnie ludzie - odpowiedział wzruszając ramionami.
    - Poważnie? Ta ewolucja małpy fascynuje cię do tego stopnia, że poświęcasz każdy dzień swojego nieśmiertelnego życia, by dowiadywać się o niej w kółko tego samego?
    - Ej, przełom nie dzieje się w ciągu dni - poprawił go Kreator. - Pierwsza wydrukowana książka nie oznaczała, że na następny dzień cały świat nauczy się czytać.
    - I liczysz, że stojąc na ulicy będziesz świadkiem początku nowego przełomu?
    - Zadziałało dziesięć razy wcześniej, to dlaczego nie miałoby zadziałać po raz jedenasty?
    Pierwszy nie kontynuował tematu. Miał przeczucie, że nie doprowadziłoby to do niczego nowego. Optymizmu Echo nic nie było w stanie złamać na stałe. Jack był pewien, iż wczorajszej nocy był świadkiem prawdziwego załamania duchowego, jednakże chłopak wyzbierał się z niego niesamowicie szybko. Wątpił, by jego smutek był jedynie grą aktorską, wobec tego jedynym rozwiązaniem pozostawało całkowite odrzucenie dołującego wspomnienia. Możliwe, że gdyby w tym momencie zapytał go o wydarzenia poprzedniej nocy, opowiedziałby mu o nieumówionym wyścigu, przestraszeniu jakiegoś gościa i Piaskunie przełażącym przez słup, ale sklepu nie wspomniałby aż do momentu, w którym zostałby mu on bezpośrednio przypomniany.
    - Też widzisz roześmianą kulkę? - odezwał się nagle Hermes.
    - Co proszę? - Jack uniósł nieistniejącą brew.
    - Nie wiem jak ty, ale ja widzę po drugiej stronie ulicy metalowe półkule z cienkimi łapkami - wyjaśnił chłopak... niejako. - Czekaj... chyba nas zauważyło...
    - Nie ruszaj się, to może cię przeoczy - rzucił złośliwie Pierwszy.
    - A może ma dobry węch? Czekaj... jeśli tak, to jak pachnie zabytek prehistoryczny? Jak JA pachnę?!
    - Obawiam się, że na żadne z tych pytań nie jestem w stanie ci odpowiedzieć - odpowiedział Jack. - Łącznie z tym, czy jakikolwiek robot na tej planecie posiada zmysł powonienia.
    - CZEEEŚĆ!
    Merkury odskoczył do tyłu, z niczego słysząc dziewczęcy głosik tuż przed sobą. Spojrzał w dół na kulistego robota z ogromnymi, błękitnymi oczami. Przysięgał, że jeszcze sekundę temu widział ją dziesięć metrów dalej i szczerze wątpił, by przypadkowy ludzki wynalazek posiadał możliwości panowania nad materią dorównujące Piaskunowi. Wspomniany chuderlak w czerwonej pelerynie również wydawał się zaskoczony prędkością, z jaką mała kulka pojawiła się tuż obok nich.
    - WIEDZIAŁAM, że mi się nie przywidziałeś, panie świecący ludku! - ucieszyła się patrząc na Merkurego. - A Felix mi nie wierzył! Wmawiał mi, że to jakaś awaria i że to jego wina!
    - Nie do wiary - zgodził się z nią Jack powoli kręcąc głową.
    - Wiesz, o czym ona mówi? - zdziwił się Echo.
    - Ani trochę.
    - Widziałam cię kilka ulic stąd! - pochwaliła się dziewczyna kierując swoje słowa do Kreatora. - Dlaczego pan chodził po ścianach? To nie jest niebezpieczne?
    - Powoli! - zaoponował. - Zanim mnie przesłuchasz możesz mi powiedzieć kim jesteś i dlaczego za nami idziesz?
    - H11-CUP, do usług! - wyrecytował robot.
    - Echo, i nie zrozumiałem nic poza ,,usługami"! - odpowiedział równie podekscytowanym tonem chłopak. Przez kilka sekund zapanowało niezręczne milczenie, aż zorientował się, że w tym miejscu powinna paść wypowiedź Pierwszego. - To jest Jack - wyręczył kolegę.
    - Czeeeść! - powtórzyła swoją (jak widać) ulubioną frazę H11-CUP, jakby do tej pory nie zauważyła Piaskuna. - Przyjaciele mówią mi Hiccup!
    - Nie mieliśmy zapytać dlaczego nas śledzi? - przypomniał.
    - Bo... ja... - dziewczyna nagle wydała się strasznie skonfundowana. - Szukałam... światełek? No i chciałam udowodnić Feli... O NIE!
    - Coś się stało? - zmartwił się Echo.
    Hiccup okręciła się kilkakrotnie w miejscu z taką prędkością, że nawet Kreatorowi zakręciłoby się w głowie. Spojrzała w każdy możliwy kierunek skrzyżowania, po czym ze śmiertelną powagą i przerażeniem oznajmiła:
    - Felix się zgubił!
    - Potworne - stwierdził Piaskun.
    - Co nie? - zgodził się Merkury uznając, że jego towarzysz powiedział to na poważnie. - Musimy jej pomóc!
    - Co proszę?
    - O-o-o! Tak, bardzo proszę! - ucieszyła się Cup.
    - Dobra! - chłopak usiadł po turecku na chodniku, żeby móc pogadać z nią oko w oko. - Zacznijmy od początku: gdzie ostatni raz widziałaś swojego przyjaciela?
    Dziewczyna znowu posmutniała.
    - Nie pamiętam... - odpowiedziała.
    - Hej hej, nie ma co się smucić! - powiedział szybko Hermes. - A wiesz, gdzie mogłabyś go na pewno znaleźć?
    - Hmmm... - robot zastanowił się chwilę. - Pewnie w bazie.
    - A gdzież jest ta ,,baza"?
    - Też nie wiem.
    Piaskun przejechał sobie dłonią po twarzy. Miał wrażenie, jakby oglądał dwójkę przedszkolaków o identycznym ilorazie wiedzy, z czego jeden próbuje pouczać drugiego.
    - Znaczy, wiem! - poprawiła się Hiccup widząc jego reakcję. - Po prostu nie znam dokładnego adresu.
    - To może pamiętasz coś charakterystycznego w okolicy? - zaproponował Kreator.
    - Pola Elizejskie! - wypaliła niemal natychmiast. - Taki duży kolorowy neon!
    - O! Ja wiem gdzie to jest! - Echo klasnął w dłonie podekscytowany.
    - Zaprowadzisz mnie tam? - poprosiła Cup. - Jeśli Felix jeszcze nie wrócił, to może ktoś inny tam już będzie i go znajdzie. Bo jeśli coś mu się stanie przez moją nieuwagę...
    - Nie bój nic, przyjaciółko! - chłopak dosłownie skoczył na równe nogi. - Dotrzesz tam cała i zdrowa, a Felix też się na pewno znajdzie.
    - Jeeee...! - robocik zaczął kołować wokół niego, nieprzerwanie wydając identyczny dźwięk. Merkury nie miał pojęcia, czy to oznaczało jakiś błąd systemowy, czy najzwyklejszą radość, ale wolał obstawić to drugie. W wypadku pierwszego nie miałby zielonego pojęcia co zrobić.
    Spojrzał przepraszająco na Piaskuna. Wyraz twarzy jego nowego kolegi, jeszcze mniej ekspresyjny niż zwykle, wydawał się jasno mówić ,,W co ja się najlepszego wpakowałem?".

Piasek? Cup? Kto chętny?

środa, 21 lutego 2018

Od Felixa (CD Chiena) - Zgubić jedno, znaleźć drugie

        - I poważnie znasz kilkanaście języków? - Fel nie krył podziwu. Przeglądając ilość plików jakie miała przy sobie Hiccup brwi same uciekały do góry. Na usta cisnął mu się uśmiech, gdy uświadamiał sobie co kilka minut, że to wszystko jest do jego dyspozycji. Co więcej, Czkawka oficjalnie już dołączyła do ekipy i prawdopodobnie znacznie ułatwi mu w przyszłości pracę.
    - Aaa-ha - zgodził się robot kiwając półkolistą głową. - Nie wiem skąd, ale je znam.
    - Angielski, niemiecki, francuski, rosyjski, japoński... niesamowite... - chłopak przescrollował całą listę folderów. - Znaczy, obecnie mamy już w grupie po jednym przedstawicielu chyba każdej rodziny językowej pierwszego i drugiego świata, ale mieć to wszystko na jednym dysku... jesteś myślącym i lepszym tłumaczem Google!
   - Jej! Cokolwiek to znaczy - mały panel Czkawki uśmiechnął się do niego.
   Ćwiek zamknął okienko i wrócił do przeglądania głównego folderu. Miał nadzieję, że nie uszkodzi w ten sposób Cup ,,na żywo" podpiętej do komputera. Ale jeszcze nie zaczęła świrować, więc chyba było dobrze. Ostatni raz przeskoczył wzrokiem po rozgałęzionej liście i zamknął eksplorator plików uznając, że nie było tam już nic ciekawego. Znaczy, pewnie jeszcze było, ale nie chciał uszkodzić systemu Hiccup, ani tym bardziej przekonywać ją do wyłączenia się tylko po to, by zaspokoić jego chorobliwą ciekawość.
    - Możesz się odpiąć - rzucił do dziewczyny i spojrzał na zablokowany ekran telefonu. Wstał przeciągając się. - W samą porę: czas coś zjeść.
    - Gdzie idziesz? - zapytała ciekawa robosekretarka mocując się z przypiętym do tyłu jej głowy kablem.
    - Jak mówiłem: coś zjeść - Australijczyk wyłączył komputer, po czym wstał i ruszył w stronę drzwi.
    - Ale kuchnia jest tam - przypomniała mu Cup, pokazując palcem korytarz w przeciwnym kierunku.
    - Na co nam kuchnia, gdy mamy tyle pubów w pobliżu? Zaraz wrócę. Nie naroz...
    Przerwał mu szum kółka - Czkawka w ciągu sekundy znalazła się przed nim, blokując mu drogę do wyjścia. Spojrzała na niego gigantycznymi ledowymi oczami jak szczeniak i Fel już wiedział, o co go zapyta:
    - Mogę iść z tobą?
    Chciał z miejsca odpowiedzieć przecząco, ale ugryzł się w język. Rozejrzał się po salonie. W bazie nikogo nie było - Sylve porwał Erro i ruszyli na podbój świata, Daniel zdecydował się oddalić od nich najbardziej jak to możliwe, a dziwny dzieciak-haker-włamywacz rozsądnie wolał tu pewnie nie wracać w kwestii godzin od opuszczenia kanałów. Nawet Fera zdołała się niepostrzeżenie ulotnić. Ćwiek niejako zmartwiony o szefową (a raczej o fakt, że siedzi podejrzanie cicho od kilku godzin), gdy wrócił ze spotkania z Jekyll i Hyde, zajrzał do jej pokoju, ale znalazł tam tylko zakrwawiony ręcznik i miskę z metalicznie pachnącą brudną wodą. Z oczywistych powodów zdecydował się tego nie dotykać, po czym dla pewności zamknął drzwi, w razie gdyby Cup przyszło do głowy się tym pobawić. Wychodziło na to, że gdyby haker teraz ponownie wyszedł, robocik zostałby całkowicie sam w nowym miejscu, bo wszyscy jej nowi przyjaciele nie gubią się w ściekach i potrafią zwyciężyć w pojedynku z drabiną. Felix westchnął głęboko. Przeklęte błękitne ślepka napawały go poczuciem winy.
    - W sumie... - zastanowił się chwilę. - Niech ci będzie. Nie będę zarażać cię introwertyzmem.
    - JEEEEJ! - wydarła się bez ostrzeżenia Cup niebezpiecznie cienkim głosikiem, po czym zaczęła krążyć wokół pokonanego Ćwieka. - IDZIEMY SZUKAĆ JEDZENIA! IDZIEMY SZUKAĆ JEDZENIA!
    - Tak tak, Cupcake, dokładnie. Jedź tam - złapał ją i obrócił w odpowiednim kierunku.
    Gdy otworzył jej drzwi, rozpędziła się tak bardzo, że przeskoczyła schodek i skręciła gwałtownie tuż przed krawędzią kanału. Gdyby za nią nie zawołał, pewnie zniknęłaby za rogiem, a potem znalazłby ją na drugim końcu miasta (o ile w ogóle by ją znalazł).
    - No chodźmy już! - pospieszała Felixa, gdy ten zatrzaskiwał zamek.
    - No idę, idę! - powiedział i dogonił ją zanim skręciła w złym kierunku, czyli prosto do kanału. - Rany, jesteś bardziej podekscytowana niż Sylve przed eksplozją.
    - To algorytm - usprawiedliwiła się dziewczyna. - Zdecydowanie algorytm. Gdzie w ogóle idziemy?
    - Pewnie do Grillby's Place.
    - EKSTRA! - wydarła się tak głośno, że okrzyk odbił się boleśnie o bębenki Fela.
    - Błagam, nie krzycz w kanałach - poprosił, próbując sobie odetkać ucho.
    - Ekstra! - powtórzyła półszeptem.
    Felix westchnął i zapalił latarkę w telefonie. Oby nie stracił na zaufaniu właściciela, gdy przyprowadzi mu pod ladę bombę soniczną.

        - Nie wiedziałam, że pieskowi tak się nastroszą włosy, gdy mnie dotknie... - tłumaczyła się Cup w drodze do domu.
    - Wiesz, że to nie twoja wina? - zauważył Felix. Nawet nie był zły. Może i ostatecznie nic nie zjadł, ale niecodziennie widzi się pudla kopniętego prądem. - Sam do ciebie zaczął, więc miałaś prawo się bronić. Zasłużył sobie.
    - Ale ja nic nie zrobiłam! Tylko się schowałam...
    Ćwiek zaśmiał się cicho. Ostatecznie wypad z Hiccup na miasto przyniósł jakiś plus: zobaczył jej systemy obronne w akcji, zanim sam nieopatrznie je uruchomił. Biorąc pod uwagę fakt, jak łatwo byle pudel sprowokował szok elektryczny, przypadkowe kopnięcie prądem Fela, Sylve lub kogokolwiek innego (ale najprędzej chyba właśnie tą dwójkę) byłoby tylko kwestią czasu. Na szczęście nie był to śmiertelny ładunek - pies przeżył, ale najprawdopodobniej do końca życia będzie się bał piłek jego wielkości. Oczywiście Australijczyk mimo wszystko dostał na jakiś czas zakaz zbliżania się w okolice pubu, zwłaszcza w towarzystwie jakiegokolwiek robota.
    - To odruch bezwarunkowy? - zapytał, równocześnie zatrzymując Czkawkę przed wjechaniem na pasy na czerwonym świetle. Co zabawne, po drugiej stronie ulicy na tych samych światłach czekała właścicielka poszkodowanego pudla, z nadal dygocącym psem. Dostrzegając hakera chyba zdecydowała się przejść przez drogę nieco dalej.
    - To znaczy? - zapytała dziewczyna. Światła zmieniły się na zielone i ruszyli w tłumie ludzi. Kulisty robot całkiem nieźle torował drogę.
    - ,,Bezwarunkowy" czyli taki, o którym nawet nie myślisz, że go robisz - zaczął wyjaśniać. - Nie zależy od ciebie i możesz właściwie zapomnieć o jego istnieniu. Coś jak oddychanie, albo mruganie.
    - Mruganie jest bezwarunkowe?
    - Nooo... tak. A co, ty mrugasz tylko na życzenie?
    - Tak.
    - Dobra, nieważne. Rozumiesz o co mi chodzi z tym prądem?
    Cup zamyśliła się, stukając metalową łapką o panel zastępujący jej usta.
    - To chyba bezwarunkowe. Dzieje się tak zawsze, gdy zmieniam postać w samoobronie - odpowiedziała.
    - Ale jazda! - Felix zatrzymał się, uświadamiając sobie coś. - Wiesz co to znaczy?
    - Co? - Hiccup spojrzała na niego do góry wzrokiem ciekawego dziecka.
    - Jesteś jak tajna agentka!
    Robot zamrugał kilka razy, absolutnie nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
    - Popatrz tylko - chłopak zaczął wyliczać na palcach. - Znasz kilkanaście języków, potrafisz przechowywać nienormalną ilość danych naraz, masz samouczące się oprogramowanie i przeuroczą obudową odciągającą uwagę. A teraz na dodatek okazuje się, że masz wbudowany paralizator, czyli, jakby nie było, broń. Może wcale nie zbudowano cię jako sekretarkę... - Ćwiek przyklęknął i nachylił się konspiracyjnie. - Ale jako SZPIEGA.
    - Poważnie? - zdziwił się robot.
    - Oczywiście to tylko teoria. Nie ma czym się jeszcze ekscytować - powiedział szybko, wstając i idąc dalej w dół ulicy. - JEDNAKŻE to całkiem prawdopodobne. Potrafisz jeszcze inne ciekawe rzeczy?
    - Potrafię krzyknąć tak, że ludziom wycieka krew z uszu.
    Felix wzdrygnął się mimowolnie. Cup powiedziała to przeraźliwie naturalnym tonem, na dodatek z tym swoim wiecznie pozytywnym wydźwiękiem. Mając w pamięci Lśnienie i Smętarz dla zwieżaków, haker miał nieprzyjemne skojarzenia z uroczymi dziećmi mówiącymi straszne rzeczy.
    - To chyba też możemy zaliczyć do kategorii ,,Arsenał"... - stwierdził. - Twoja powłoka wygląda na całkiem mocną... potrafi znieść ostrzał z broni maszynowej?
    - Światełka! - dziewczyna zatrzymała się gwałtownie.
    - Cupcake, to chyba najbardziej wymijająca odpowiedź jaką w życiu słyszałem. Powiedz po prostu ,,tak" albo ,,nie".
    - Nie, patrz tam! Światełka na ścianie! - metalowa rączka pokazywała na szklaną ścianę budynku nad głową Felixa.
    Obrócił się w tamtą stronę, nie do końca rozumiejąc o co chodzi nowej przyjaciółce.
    - No tak: neonowe oświetlenie - zgodził się. - Ale ono działa tylko w nocy.
    - Ruszało się!
    - Ruszało? - powtórzył chłopak, powoli zaczynając się martwić.
    - Tak! Świetlisty ludzik szedł po ścianie i zniknął za rogiem!
    Zapadła niemal minuta całkowitej ciszy. Ćwiek tylko patrzył w ledowe oczy, zastanawiając się, czy Cup byłaby zdolna do wykręcania mu numerów. Po chwili przypomniał sobie o tym, że niecałą godzinę temu bez namysłu podpiął ją do komputera i grzebał w jej plikach. Może jednak coś zepsuł?
    - Wiesz, to chyba moja wina - powiedział przepraszającym tonem. - Cholera, mogłem jednak pomyśleć zanim...
    - ON. TAM. BYŁ - uparła się dziewczyna. - Zresztą chodź, pokażę ci! - chłopak nie zdążył wypowiedzieć słowa sprzeciwu, zanim usłyszał złowieszczy, niepowstrzymany szelest kółka na chodniku i protestujące głosy potrącanych przechodniów.
    No i pięknie, pomyślał Australijczyk zrywając się do biegu. Tak jakoś spodziewał się, że dojdzie do takiej sytuacji. Do tej pory miał jednak cichą nadzieję, że porażony pudel to koniec niespodzianek ze strony Hiccup.
    Zniknęła mu z oczu właściwie w tej samej chwili, w której wpadła w tłum ludzi. Była tak niska, że wypatrzenie jej na ulicy podczas godzin szczytu graniczyło z cudem. Fel nie miał pojęcia, czy nie skręciła w którąś z bocznych uliczek, czy może pruła jak lodołamacz przez główną. W którymś momencie po prostu zaufał swoim oczom, pewnym, że widziały coś małego zmieniającego kierunek i zszedł z alei w ciasne przejście między budynkami. Wypadł na małe podwórko między blokami i tam się zatrzymał. Osiedle. No to świetnie - tutaj już jej na pewno nie znajdzie. Po chwili jednak przypomniał sobie jak bawiła się z Sylve w mieszkaniu Ichiro, odruchowo kojarząc to z dziećmi na placu zabaw przed nim. Jeśli faktycznie tu skręciła, to może ściągnęła uwagę dzieciarni? W takim wypadku powinna zapomnieć o świetlistym ludku, zaaferowana nowymi kolegami i koleżankami.
    Zdecydowany już miał ruszyć na poszukiwania, gdy zauważył, że o ścianę niedaleko niego opiera się jakiś facet. Nie byłoby to takie dziwne, gdyby koleś się na niego nie gapił, jakby otwarcie zwracał na siebie uwagę.
    - Dzień dobry? - zaczął niepewnie Ćwiek. Kątem oka próbował wyłapać, czy w okolicy nie ma podobnych typków. Może wpadł na teren jakiejś osiedlowej szajki?
    Facet nie wydawał się agresywny, chociaż wyrazu jego twarzy nie szło bezbłędnie określić.
    - Zgubiłeś robota? - zauważył. - Tego od pudla.
    - Heh, najlepszym się zdarza... czekaj, śledziłeś nas od pubu?
    - Ćwiek? - zapytał wprost.
    - Zależy kto pyta - chłopak zmrużył oczy podejrzliwie. W jego mózgu zapaliła się czerwona lampka. - Wąskie grono osób mnie tak nazywa...
    - Jestem... od znajomego - odpowiedział sztywno mężczyzna. - Wspólnego znajomego - dodał.
    - Wspólnego...? - Felix szybko zmierzył go wzrokiem, starając się dopasować obcego do jakiegokolwiek ze swoich znajomych.
   W pierwszej kolejności przyszli mu na myśl Jäger i Erro - koleś wyglądał mu na najemnika ich pokroju, a większość ludzi z takiego otoczenia znała siebie nawzajem, choćby i z przezwiska. Może usłyszał gdzieś, że Szczury zaczęły rekrutować byłych wojskowych? Oczywiście haker nie był na tyle naiwny, by obstawiać tylko to wyjście. Takowych mogło być mnóstwo i wszystkie równie prawdopodobne.
   Co by zrobiła Fera? Pewnie trzymałaby rękę na glocku i próbowała go najpierw przegadać. Dan? Na pewno nie zadawałby pytań. Kasumi? Pfft, mogłaby zrobić wszystko - i tak w ciągu sekund wspięłaby się na najbliższy dach. Sylve...? Głupie pytanie. Ćwiek nagle uświadomił sobie, jak bardzo był bezbronny. Co przy sobie miał? Telefon komórkowy zdolny włamać się do miejskiej sieci energetycznej, ale czy uratuje go to przed kulą, nożem, albo nawet i gołymi rękoma, gdy potencjalny napastnik stoi dwa metry dalej? Felix był Felixem. Najlepiej czuł się na swoim stanowisku, z którego potrafił kontrolować absolutnie wszystko. W terenie, bez Leviego albo Kas, był bezbronny.
    Ale nie był głupi. I aktualnie  m i a ł  sojuszników w terenie. Na przykład cyborga, który wybrał się na przechadzkę kilka godzin temu i prawdopodobnie nie miał nic lepszego do roboty. Pozostało tylko zawiadomić go w taki sposób, by nie sprowokować nikogo do zbędnej agresji...
    - Chodzi o nabór? - zapytał.
    Przez chwilę nieznajomy wydawał się zaskoczony tym pytaniem. Czyżby Fel wszedł mu w słowo? Zaryzykował i zaczął kręcić dalej:
    - Jesteś od tego Niemca? Pewnie już się rozeszło, że dla nas pracuje.
    - Nie kojarzę żadnego Niemca - przyznał facet. Mówił niezbyt pewnie. - Ale tak, jestem zainteresowany naborem.
    - Świetnie! - Ćwiek klasnął w dłonie zadowolony. - Tylko... jest problem.
    Obcy uniósł brew pytająco.
    - Nie jestem u władzy, jak się pewnie domyślasz - wyjaśnił. - Nie mogę sobie od tak sprowadzać do bazy każdego, kto mnie rozpozna na ulicy. Jednakże nie bój się, da się to załatwić. Mogę ci załatwić spotkanie z górą od zaraz. Co ty na to?
    - Z górą, mówisz? - mężczyzna zmrużył podejrzliwie oczy. - Masz na myśli Strzygę?
    - A i owszem. Jest właśnie na mieście - Fel kiwnął głową potakująco. - Aczkolwiek nie wszyscy lubią gadać akurat z nią...
    - Boją się?
    - Możliwe. Ty nie?
    Wzruszył ramionami. Czy wszyscy umówili się, by w przypadku Fela unikać jednoznacznego tak/nie?
    - Cóż, skoro to dla ciebie żaden problem - zaczął haker, nadal pewny, że zaraz wszystko trafi szlag - to zadzwonię do niej. Pozwolisz?
    Po prawie pół minuty niepokojącej ciszy otrzymał w odpowiedzi powolne skinienie. Wyciągnął więc telefon i uniósł kciuk w górę. Chyba nigdy wcześniej tak bardzo nie cieszył się z faktu, że jego twarz zakrywa maska.
    - A tak w ogóle, to jak mam cię przedstawić? - zapytał jeszcze, zanim Daniel odebrał.
    - Chien - odparł krótko jego rozmówca.
    - Ooookej - zgodził się chłopak. Wtedy skończył się dźwięk oczekiwania i bez wahania wypalił: - Fera! Hej! Jesteś może jeszcze na mieście?
    - Fel, czy ty znowu pomyliłeś numery? - odpowiedział cyborg.
    - A bo widzisz jest sprawa... - grał dalej chłopak. - Wpadłem na mieście na niejakiego ,,Chiena"... kojarzysz może, czy nie mieliśmy go na liście potencjalnych rekrutów?
    - Felix...?
    - A bo pyta się, czy mógłby dołączyć. Jak dla mnie to nowa twarz większej różnicy nie robi, ale nie wiem, czy mogę gościowi ufać... mogłabyś z nim sama pogadać?
    Dan nie odpowiedział. Australijczyk jednak doskonale wiedział, że pilnie słucha, rozumiejąc już, o co chodzi.
    - Park Architektury? Świetnie! - kontynuował chłopak. - Będziemy tam za pięć minut, na tych osiedlach zawsze się gubię. No to na razie!
    Rozłączył się, czując w duchu niejaką ulgę. Przynajmniej jedna nie tak bezbronna osoba wiedziała, gdzie go mniej więcej szukać. Pozostało teraz dotrzeć do Parku Architektury w jednym kawałku... i mieć nadzieję, że Hiccup nic się nie stanie do wieczora. Wybacz, mała, pomyślał chłopak, ale właśnie walczę o życie.
    - Idziemy? - zapytał Chien. Całe szczęście, bo haker nie był pewien, czy miałby siły to z siebie wykrztusić. Kiwnął więc tylko głową i sam ruszył przodem z powrotem w kierunku głównej ulicy. Oby tylko jego życie było cenniejsze dla tego gościa, niż wydawało się jemu samemu...

Chien? Dziwne to, wydumane i ogółem naciągane, ale nie miałam pomysłu *^*

poniedziałek, 19 lutego 2018

Pesymista widzi trudność w każdej możliwości. Optymista widzi możliwość w każdej trudności.

Katrin Gal
Imię: Dhaqan II, aczkolwiek w papierach raczej jest po prostu Dhaqanem. Tak jest wygodniej, poza tym obecnie jego tytuł królewski nie ma większego znaczenia (ale za to ładnie brzmi w prasie i mediach).
Nazwisko: Oqinile
Pseudonim: Już za dzieciaka zdobył przezwisko ,,Likaon”, które przyjęło się także jako symbol młodego księcia. W kontekście jego osoby, likaona kojarzono jako zwierzę rzadkie, niespotykane, a przez to niezwykłe. Ponadto podobnie do wspomnianych psowatych, Dhaqan zawsze stawiał na siłę grupy ponad możliwościami jednostki. Gdy jednak Król Likaon stracił swoją ziemię, został Żebraczym Królem i złośliwy tytuł kręci się nawet po Megalopolis. Nie wspominając o tym, że sporo osób mówi mu per ,,Wasza Wysokość” z czystej złośliwości. Wśród Szczurów jednak zwrot ten po prostu się utarł, zupełnie jak każdy inny pseudonim. W obrębie bazy i towarzystwa członków gangu rzadko brzmi jak kpina, a bardziej jak normalna ksywa.
Płeć: Mężczyzna
Wiek: 33 lata
Rasa: Po badaniu genetycznym (Dhaqan wolał dla spokoju wykluczyć ze swojej przyszłości poważniejsze choroby) Oqinile dowiedział się dosyć ciekawej rzeczy. Otóż w jego kodzie DNA siedzi nieszkodliwa, wielopokoleniowa anomalia, prawdopodobnie odpowiedzialna za wyczulone zmysły Likaona. Lekarz stwierdził jednak, że zmiana jest całkowicie naturalna i mężczyzna nie powinien być zaliczany do mutantów, a przynajmniej nie w dzisiejszym tego słowa znaczeniu.
Narodowość: Dhaqan był królem małego afrykańskiego państwa, Ezimele, które niestety nigdy nie doczekało się uznania za istniejący kraj. Tak więc w teorii jest obywatelem Suezi. Najprościej chyba zakończyć temat na tym, że to z pochodzenia Zulus. W ten sposób na pewno nie poczuje się urażony.
Obywatelstwo: Został przypisany do Dżannah, ale - szczerze mówiąc - nie przepada za islamskimi dzielnicami miasta. Przyjeżdża tam tylko dla konkretnej biblioteki i jednego z pubów, który kupił przed jakimś rokiem. Stanowczą większość czasu spędza w Elizjum, gdzie ma mieszkanie tuż obok swojego klubu - głównego ośrodka zarobku.
Rodzina: Ma matkę i trzy siostry. Wszystkie mieszkają obecnie w Suezi. Nie widział się z nimi ani razu od opuszczenia Afryki, ale utrzymuje z nimi kontakt. Stara się również wspierać finansowo ich nowo założone rodziny - wszystkie dziewczęta wyszły już za mąż, a najstarsza przyjęła pod dach mamę.
Miłość: Nie da się ukryć, że pieniądze i sława przyciągają. W innym wypadku nikt nie uczepiałby się ramienia Dhaqana, rzucając mało dyskretne komentarze o tym, ile osób powinna liczyć PARA królewska. Czarnoskóry jednak grzecznie odprawia delikwentki, niezbyt zainteresowany związkiem dla samego związku. Mimo wszystko nadal pozostaje gentlemanem, w końcu status kawalera wcale nie musi być związany z uprzejmością. Jakby nie było, wychował się w domu rządzonym przez cztery kobiety, które dopilnowały, by umiał okazywać szacunek im i każdej innej dziewczynie.
Aparycja: Na pierwszy rzut oka raczej ciężko zobaczyć w nim rodzonego członka jakiejkolwiek rodziny królewskiej. W końcu gdy wpadniesz na mieście na gościa ubranego w podkoszulek, jeansy i lekką kurtkę, raczej nie przyjdzie ci na myśl nic podobnego. Bardziej zwrócisz uwagę na fakt, że to obcy i że przypadkowo zawraca ci głowę, a to kim w rzeczywistości jest obchodzi cię tyle, co zeszłoroczny śnieg. I Dhaqan nie ma nic do tego. Ba, nawet czuje się lepiej, gdy nie jest zaczepiany na każdym kroku tylko przez wzgląd na nazwisko. Oczywiście czasem znajdą się ludzie, którzy rozpoznają Oqinile, ale na szczęście (albo i nieszczęście) nosa do tego mają chyba tylko dziennikarze. Przez większość czasu cieszy się względnym spokojem, bo pomimo raczej nietypowego jak na mieszkańca Megalopolis pochodzenia nadal jest tylko kolejnym człowiekiem, niewiele różnym od reszty. No dobra, może jego postura na siłowni lub pływalni miejskiej budzi czasem dziwne zainteresowanie. Wzrostem nie wychodzi ponad normę, ale jest szczupły i dobrze zbudowany, jak na ezimelskiego władcę przystało. Ludzie z reguły biorą go za jakiegoś sportowca, co murzynowi wyjątkowo schlebia. Mógłby też trafić w pewne gusta - posiada rysy twarzy typowe dla Zulusa, z szerokim czołem, nosem oraz ustami, ale (co bardziej nietypowe) całą twarz ma bardziej węższą niż okrągłą. W swoich stronach wyglądałby przez to ,,chudo”, jednakże tutaj okazuje się to standardem. Ma ciemne oczy, a pod lewym cienką, niemal idealnie prostą bliznę. Nieco przydługie włosy zaczesuje do tyłu, zgodnie z obecną modą. Podobnie dba także o krótki, rzadki zarost (i tak gęstej brody w życiu się nie doczeka). Jak było wcześniej wspomniane, woli ubierać się wygodniej niż elegancko. Nie znaczy to jednak, że nie lubi garniturów - jeśli sytuacja tego wymaga, potrafi wyglądać jak na jego status przystało. W końcu pojawienie się we własnym klubie w koszulce i jeansach raczej nie wyszłoby jego reputacji na dobre. Nigdy jednak nie rezygnuje z jednej rzeczy: wisiorka zrobionego z lwiego kła, zawieszonego na srebrnym łańcuszku. To pamiątka rodowa, przekazywana z ojca na syna od wielu pokoleń. Jest jedynym co pozostało mu po królewskim tytule.
Charakter: Mówi się, że ludzi takich jak Dhaqan to ze świecą szukać. Dla mieszkańców miasta informacja o tym, iż właściciel Fatamorgany przekazał część rocznego dochodu do kilku fundacji charytatywnych nie jest już niczym zaskakującym. Znajdą się dziennikarze widzący w mężczyźnie hipokrytę, skoro równocześnie we wspomnianym klubie kwitnie hazard. Mimo wszystko reputacja niegdysiejszego króla pozostaje bardziej na plusie, nie wspominając o tym, jaki jest w rzeczywistości z charakteru. Mało który człowiek w dzisiejszych czasach jest w stanie podejść do przypadkowej przygnębionej osoby i zapytać, czy stało się coś poważnego. Większość co prawda traktuje Oqinile jak jakiegoś dziwaka, a nieco bardziej uprzedzeni nawet za zboczeńca. Nie powstrzymuje go to przed ponownymi próbami, bo gdy jeszcze siedział na tronie nie miał lepszych zajęć od przechadzania się po mieście. Sam uważa się za prostego człowieka, a swoją nietypową dla tutejszego klimatu empatię względem obcych tłumaczy właśnie przyzwyczajeniami. Pomimo faktu, że pozbawiony królestwa afrykański władca pasuje do futurystycznego miasta jak deszcz do żniw, murzyn nie czuje się tu źle, a nawet uważa, iż jego życie potoczyło się nienajgorzej. Niewiele osób usłyszało jego historię w szczegółach, ale właściwie każdy wiedzący o tym, że Dhaqan został w paskudny sposób oszukany i zdetronizowany, spodziewa się raczej człowieka przygnębionego. Likaon jednak przeżył już swoją porażkę dawno temu i nie widzi sensu do niej wracać, nawet jeśli w krótkiej historii nieistniejącego państwa został uznany za najgorszego władcę. Troskliwego i inteligentnego - owszem, za to całkowicie nieprzygotowanego na trudności natury czysto politycznej. Ale, jak zwykł mówić jego ojciec, przegrywa nie ten wojownik, który pierwszy upadł, ale ten, który jako pierwszy zdecydował się nie podnosić z ziemi. Dhaqan od zawsze był uparty. To prawdopodobnie jedyna dziecięca wada, której nie zdążył się jeszcze wyzbyć. I ciężko stwierdzić, czy bardziej mu szkodzi, czy wręcz przeciwnie. Jakkolwiek by go nie próbowano zniszczyć, on zawsze wróci lepiej przygotowany i świadomy, kto chce mu zaszkodzić. Z jednej nauczki wyciągnął wystarczająco wiedzy o tym, jak działa świat poza granicami odizolowanego państewka w Afryce. Tak przygotowany stworzył swoje nowe królestwo: mniejsze i w niczym nie przypominające starego, ale stabilne i świetnie prosperujące. Może być królem tylko umownie, jednak nadal jest wysoko postawionym obywatelem miasta i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Spotkany na mieście nie przypomina nikogo ważnego. Możesz tylko odnieść wrażenie, że czarnoskóry obcy zachowuje się dziwnie oficjalnie, a przy tym swobodnie, pomimo spotkania kogoś po raz pierwszy w życiu. Jest z natury towarzyską osobą i zgodnie ze swoimi przekonaniami prawdziwą siłę widzi we współpracy, toteż zawsze stara się wypaść przed innymi jak najlepiej. I nie jest to dla niego zbyt ciężkim zadaniem, bo najczęściej wystarczy, by zachowywał się zupełnie normalnie, zgodnie ze swoimi zwyczajami. Na ustach mężczyzny przez większość czasu tkwi pogodny uśmiech, świetnie odzwierciedlający spokojną, wesołą naturę tego człowieka. Ciężko ocenić, czy czasem go na sobie nie wymusza, ale nawet jeśli tak jest, nie idzie tego rozpoznać. Optymizm Likaona poczytywany bywa różnie: jedni spojrzą na niego krzywo, inni jak na bratnią duszę i to z reguły tych drugich stara się trzymać (,,Po co walczyć z osłem, skoro masz przyjaznego konia?”). Dhaqan nierzadko wprawia ludzi w zakłopotanie wręcz przesadną uprzejmością i tytułowaniem przyjętego gościa ,,Pan/Pani”, nie przejmując się protestami. Nawet w obrębie własnego mieszkania zachowuje się bardziej jak sługa niż władca, co niektórych wyjątkowo zaskakuje. Ale czy każdy król musi być snobem? Na pewno nie taki, który nie ma już właściwie praw do niczego, poza klubem nocnym i kilkoma barami (nawet jeśli to wyjątkowo wyszukane miejsca z równie wyszukaną klientelą). W pojęciu Likaona upadły król w równie upadłym królestwie nie powinien spodziewać się, że wszyscy będą przed nim klękać i słusznie, bo już był świadkiem spektakularnych porażek kilku ludzi przekonanych, iż w Czterech Miastach każdy może siedzieć na szczycie. Cóż, szczyt jest ciasny, więc i Oqinile pilnuje swojego miejsca, wyczuwając w którym momencie mile przyjęty gość przestaje korzystać z gościnności, a zaczyna go po prostu okradać. Nie ma gorszego wroga od zdradzonego sojusznika - lepiej jest poderżnąć mu gardło na miejscu, zamiast czekać aż zbierze siły i przyjdzie się zemścić. Zwłaszcza jeśli ma na podorędziu szpiegów, kontakty w prasie i świetną reputację. Wyzywając Oqinile na publiczną wojnę ryzykujesz sromotną klęską, pewną jeśli zdecydujesz się prowadzić długi, bezkrawy konflikt opierający się na wyniszczeniu przeciwnika. Likaon potrafi być życzliwy choćby i dla obcych, ale gdy już raz mu zaszkodzisz, lepiej nie pokazuj się w jego pobliżu. Nic go tak nie drażni jak fałszywa lojalność, a będąc obecnie członkiem Szczurów, ma pełne prawo wydawać zdrajców na łaskę Fery i jej ludzi. W tak paskudnym otoczeniu chęć niesienia pomocy nierzadko okazuje się bardziej wadą niźli zaletą. Mężczyzna wie, że w Ezimele był za dobrym królem. Troska o twoje włości i dobro poddanych może sprawić, że zapomnisz o czającej się pod murami armii, czekającej tylko aż skończą ci się zapasy. Król rozsądny zdaje sobie sprawę, iż czasem trzeba poświęcić jednostki dla dobra ogółu. Dhaqan już dawno przyzwyczaił się do decyzji ciągnących za sobą szereg problemów na równi z korzyściami. Nie ma wyborów złych i dobrych - istotne są tylko wybory mądre, które pomimo kosztów przyniosą pewny zysk.
Zarys przeszłości: Afryka to kraj ciągłych zmian politycznych. Już na początku XXI wieku istniało tam pięćdziesiąt dziewięć niepodległych państw. Najbiedniejszy kontynent współczesnego świata w wielu miejscach nie zmienił się w ogóle - tam, gdzie nie sięgnęła ręka postępu, ludzie nadal czczą plemienne bóstwa, prowadzą nieuniknione w ich przekonaniu wojny i nie znają pojęcia demokracji ani republiki. Świat nie patrzy w tą stronę, co (wbrew poglądom organizacji pomocy humanitarnej) niektórym wychodzi na dobre. Jak choćby całkiem sporej grupie suazińskich Zulusów, którzy utworzyli własne państwo na granicy Królestwa Suazi i RPA.
    Nie chcąc mieć wiele wspólnego z postępem i obawiając trwałego uzależnienia, mały kraj - Ezimele - odrzucał przez długi czas wsparcie sąsiadów. Dopiero król Mswati I (nazwany później także ,,Oqinile” - ,,silny”) skorzystał z kilku propozycji, poprawiając w ten sposób poziom życia ezimelczyków. Standardowy mieszkaniec królestwa mógł sobie pozwolić na coraz więcej wygód. Budowa kilku szpitali pomogła wzrosnąć średniej wieku, wkrótce zaczęło także spadać bezrobocie oraz śmiertelność niemowląt. Dynastia Oqinile sprawiła, że Ezimele zaistniało nawet na arenie międzynarodowej i mogło domagać się uznania za prawdziwe państwo.
    Równocześnie była to także ostatnia z rządzących dynastii. Ostatnim królem był Dhaqan II, zwany ,,Królem Likaonem”... teraz znany jako ,,Żebraczy Król”.
    Ojciec Dhaqana zmarł w wieku około sześćdziesięciu lat, ale nie zostawił syna nieprzygotowanego. Książę od małego uczył się absolutnie wszystkiego, co mogło mu się w życiu przydać. Zanim skończył dwadzieścia lat znał kilka języków (z naciskiem na naukę angielskiego), był obeznany w strukturach politycznych świata i wyjeżdżał z ojcem kilkukrotnie za granicę. ,,Rozwój i siła” - tak brzmiała rodowa dewiza Dhaqana ,,Likaona” Oqinile i przyszły król zamierzał kontynuować to, co zaczął Mswati I. Mając za sobą poparcie niemal całego kraju (stu procentom nie dogodzisz), mężczyzna pomimo żałoby patrzył w świetlaną przyszłość swojego państwa, pewny, że ojciec byłby z niego dumny. Ba - chciał by wszyscy wiwatujący podczas jego koronacji poddani byli z niego dumni.
    Nie wszyscy jednak cieszyli się szczęściem Ezimele. Suazi i RPA miało sporo problemów z oddaniem nieistniejącemu oficjalnie krajowi części swoich terytoriów. Sąsiedzi nie zamierzali czekać na interwencję NATO, które ku chwale demokracji i postępu uznałoby królestwo za pełnoprawne pańswo: mając na papierze ponad osiemdziesiąt procent ludności głosującej za przynależnością do Ezimele, nie miałoby większego wyboru. Z rosnącym problemem trzeba było coś zrobić zanim będzie za późno na sprzeciw. Później jedynym wyjściem byłaby otwarta wojna i to kraje sąsiadujące uznanoby za agresorów. Wtedy na ich karki spadłoby także ONZ, a tego już nikt nie chciał. RPA i Suazi pozostał podstęp. A niespodziewana zmiana władzy była świetnym momentem na rozpoczęcie działań.
    Fala imigrantów w Ezimele początkowo budziła zadowolenie władcy i miejscowych - oto ostateczny dowód, że nasz kraj jest lepszy od innych. Tymczasem przyjezdni zaczęli wykupywać ziemię od niczego nieświadomych ezimelczyków. Wszystko poszło zaskakująco szybko: po trzech latach od wstąpienia na tron Dhaqan dowiedział się, że jego sąsiedzi mają więcej praw do ezimelskiej ziemi niż on sam. Resztę wydarzeń można opisać krótko: królowi wciśnięto do ręki należne mu pieniądze i kazano nie plątać się więcej pod nogami.
    Zhańbiony w oczach poddanych i głów państw połowy kontynentu, Żebraczy Król wycofał się w cień. Nie mając w Afryce już nic, zdecydował się ruszyć dalej - do świata możliwości. Inteligentny człowiek samym rozumem wiele nie osiągnie, ale mając na podorędziu sporą ilość pieniędzy może przynajmniej spróbować. Dhaqan nie mając już żadnej godności do stracenia zdecydował się spróbować zaistnieć w Megalopolis. Wykupił, wydawałoby się, całkowicie bezużyteczny budynek i po kilku latach odpowiednich inwestycji, wątpliwych sojuszy i ryzykownych decyzji, klub nocny Fatamorgana zaczął na siebie zarabiać.
    Później poszło już tylko lepiej. Na tyle dobrze, że Likaon znowu poczuł się jak władca. Co prawda został królem rozrywki, szpiegów i gangsterów, ale przynajmniej coraz rzadziej słyszy tytuł ,,Wasza Wysokość” wypowiedziany pogardliwie.
Oficjalnie: Dhaqan Oqinile jest właścicielem prestiżowego klubu Fatamorgana (i częściowo także hotelu o tej samej nazwie nad nim) w Elizjum. Tak samo jak właściciel, miejsce zdecydowanie wyróżnia się wśród sobie podobnych, wynosząc definicję ,,klubu nocnego” na nowy poziom. Nadal w uszy uderzy cię muzyka, a w oczy rzucą kelnerki i barman, ale wszystko tutaj wydaje się bardziej... dystyngowane? Podstawową różnicą są przede wszystkim klienci: zamiast spoconych, naćpanych nastolatków zobaczysz dorosłych o średniej wieku w pobliżu trzydziestu lat, ubranych w stroje bardziej odpowiadające eleganckiemu wyjściu, nie jakiejś dyskotece. Likaon poza Fatamorganą posiada jeszcze kilka pubów w różnych miastach, które dobrze sobie radzą bez ciągłego nadzoru. Ponadto przynajmniej raz w roku - wzorem dbającego o wizerunek celebryty, ale i z bardziej szlachetnych intencji - przekazuje część dochodów na fundacje charytatywne.
Rola w gangu: Żebraczy Król wspiera gang przede wszystkim w kwestii finansów - mając do dyspozycji kilka różnych placówek, może przekazywać Szczurom fundusze na rachunki mało znaczących pubów, w których policja raczej by nie grzebała w pierwszej kolejności. Dodatkowo na jeden telefon może załatwić nocleg w Fatamorganie, bez żadnych wścibskich pytań o dane osobowe i krew na rękach. I oczywiście bez zapłaty, zgodnie ze swoją osławioną gościnnością. Może być też dobrym informatorem. Pracownicy jego klubu mają czuły słuch i dobrą pamięć. Stale zatrudnieni anonimowi szpiedzy również. Nie wspominając o tym, że dostanie się między najjaśniej świecące gwiazdy Megalopolis nie jest dla niego większym problemem.
Umiejętności: Likaon to człowiek wielu talentów. Jak można odgadnąć po samej posturze, nie jest kimś, komu możesz bezkarnie przywalić. Może i z natury jest raczej wyrozumiały, ale testowanie jego cierpliwości raczej nie wyjdzie ci na dobre - Dhaqan nie jest chrześcijaninem i nie widzi sensu w nastawianiu drugiego policzka. Według niego logiczniej jest po prostu oddać, jeśli ktoś się o to otwarcie prosi. Oqinile hobbystycznie ćwiczył walkę wręcz, a gdy trafił w to mniej kolorowe towarzystwo Czterech Miast, przyłożył się do treningów jeszcze bardziej. Wyszło mu to na dobre, w końcu przecież zatrudnia ochroniarzy tylko dla bezpieczeństwa swojego lokalu. W rodzinnych stronach mimo szeroko chwalonego postępu nadal popularna była walka bronią białą, choćby i dla sportu. Dhaqan najbardziej lubi włócznię, ale z oczywistych powodów raczej takowej ze sobą nie nosi. Ma za to pałkę teleskopową rozkładaną w dwie strony, od biedy robiącą za krótki kij. Radzi sobie całkiem nieźle w walce bronią improwizowaną jak na bogacza, i to na dodatek pozbawionego drogiego sprzętu, czy niesamowitych ukrytych mocy... chociaż z tym ostatnim w sumie można się kłócić. Geny w rodzinie Oqinile od kilku pokoleń są lekko zmutowane. U mężczyzn objawia się to wzmocnieniem pracy ciała i zmysłów. Król wypracował sobie swego rodzaju ,,szósty zmysł”, który ostrzega go przed niebezpieczeństwem na krótko zanim nastąpi, co pozwala mu szybciej zareagować, by temu zapobiec. Dodatkowo umysł Likaona potrafi przyswoić więcej informacji naraz, inaczej nadmiar bodźców po prostu by go przytłoczył. Pochodnym od tego jest wysoka sprawność w rozwiązywaniu zadań logicznych i uczenia się nowych rzeczy, na przykład języków czy mniej przydatnych zdolności, jak choćby tańca albo gry na instrumentach. A propos, lubi grać na fortepianie. Jego własny stoi na specjalnym podwyższeniu w głównej sali Fatamorgany. Czasem gra na prośbę gości. Chętnie także śpiewa, ale jest przekonania, że mimo wszystko najlepiej występuje się w duecie.
Przyjaciele: Zdecydowanie łatwiej nawiązuje z ludźmi pozytywne relacje niż negatywne.
Wrogowie: Stara się trzymać zasady, że wśród swoich nie ma miejsca na wrogość.
Autor: Nyan Cat

poniedziałek, 5 lutego 2018

Od Chiena - Na celowniku

     Elizjum nigdy nie było spokojnym miejscem. Znane jako stolica kultury Megalopolis szczyciło się naprawdę wieloma wspaniałościami. Miasto przyciągało do siebie bezustannie mieniącymi się światłami, kusiło rozbrzmiewającą dookoła muzyką. Było różnorodne – każdy mógł znaleźć w nim coś dla siebie. Nieważne czy poszukiwał rozrywki w klubie, czy zapragnął wybrać się na zakupy albo do opery. Elizjum oferowało oszałamiający wachlarz różnorakich usług. Pełne turystów miasto zasługiwało na każdy ze swoich tytułów. Zasługiwało nawet na jeszcze jeden – było Miastem Cudów.
     Możliwe, że właśnie z tego powodu miało też swoją drugą, bez porównania ciemniejszą stronę. Jeśli było się w Elizjum nic nie wydawało się być niemożliwe. Co więcej! Nic nie było naprawdę niemożliwe. Niektóre cuda nie wymagały magii, a odpowiedniej oprawy. Elizjum nawet i to potrafiło stworzyć. Dlatego trzęsło się w posadach regularnie nękane atakami. Wszystko zaczęło się od sławnej już w każdym mieście burdy w Polach Elizejskich. Był to pierwszy od dawna cios dla miasta, które zapomniało już o tym jak walczyć z podobnym zagrożeniem. Późniejsze wydarzenia posypały się lawinowo. Strzelaniny, obecność istot z innego świata, eksplozje... Przykłady zaczęły się mnożyć i nabierać tempa. Spadły na Elizjum jak mityczne plagi. I nic nie wskazywało na to, by miały się szybko skończyć.
     Policjant z krzykiem przeleciał przez barierkę i spadł między jadące ulicą niżej samochody. Jego ciało szybko zniknęło pod kołami. Kilku kierowców zauważyło wypadek i zahamowało gwałtownie, do wtóru piszczących opon, ryków klaksonów, przekleństw i licznych stłuczek. Pojedynczy człowiek stworzył prawdziwy karambol. W oknach unieruchomionych maszyn pojawiły się wykręcone pod dziwnymi kątami głowy zwrócone w stronę przerzuconej ponad drogą kładki.
     Ciasna grupa funkcjonariuszy usiłowała osaczyć jednego człowieka. Na chodniku leżało już kilka ciał policjantów. Niektóre przyozdobione były czerwonymi kwiatami krwi przesiąkającej przez niechronione kevlarem elementy munduru. Trudno orzec, który zginął, a który tylko padł ogłuszony czy nieprzytomny. Ścielące się dookoła sylwetki wydawały się być równo martwe. Dlatego kilkunastu osobowa grupa policjantów nabrała dystansu do swojego przeciwnika.
     Chien wykorzystał krótką chwilę spokoju na przeładowanie pistoletu. Wodził przy tym wzrokiem po funkcjonariuszach, ale żaden z nich nie przyjął rzuconego wyzwania. Nie byli tak głupi jak ci, którzy bezmyślnie rzucili się na żołnierza, licząc, że sama przewaga liczebna wystarczy. Legion nie czekał aż przeciwnicy się przegrupują. Zerwał do biegu w stronę wroga. Nie chciał dystansu umożliwiającego wypalenie mu w pierś z karabinu.
     Przesadził barierkę i zniknął z oczu policjantów w ostatniej chwili. Zawisł uczepiony kładki na wysokości chodnika. Nad głową świsnął mu grad pocisków, bezlitośnie przeszywających plastikową ściankę. Duong zerknął w dół na nieruchomą ulicę i zeskoczył na dach z wolna przedzierającej się przez zagęszczenie samochodów karetki pogotowia. Przykucnął, mrużąc oczy dla ochrony przed błyskającym rytmicznie światłem kogutów i złożył się do strzału.
     Pierwszym co zobaczył, gdy karetka wyjechała spod kładki, były lufy wymierzonych w niego karabinów. Chien zaklął w myślach i błyskawicznie poderwał się na nogi. Zbiegł po przedniej szybie, zostawiając za sobą ślad dziur po kulach w karoserii na dachu i odbił się od maski, a potem niesiony siłą wybicia wpadł pomiędzy dwa uszkodzone samochody. Z jednego z nich unosił się gryzący dym pachnący spalonym plastikiem i gumą. Legion przetoczył się po ulicy, boleśnie zderzając się z drzwiami kolejnego pojazdu. Pojedynczy, zagubiony pocisk utkwił w drzwiach na prawo od jego głowy.
     Szlag. Nie bawią się w ochronę cywilów.
     Legion pozbierał się z ziemi, zupełnym przypadkiem krzyżując oczy z właścicielką maszyny, w którą wpadł. Azjatka patrzyła na niego szeroko otwartymi z przerażenia oczami nie zdolna do żadnego ruchu. Chien otrzepał się szybko z drobinek szkła i kamyczków zalegających dookoła i wzruszył ramionami.
     – Nie ja strzeliłem – rzucił, widząc, że kobieta ma zamiar zacząć krzyczeć.
     Tylko tyle miał na swoje usprawiedliwienie, gdy niemal na czterech pełzł wzdłuż porzuconej ciężarówki. Mógł pokonać każdego swojego prześladowcę z osobna w otwartej walce, ale nie miał szans załatwić wszystkich na raz. Przycisnął się plecami do ostatniego koła i wychylił się nieznacznie, żeby zerknąć na kładkę. Któryś ze strzelców czekał na ten moment, jakoś przewidując ruchy Duonga. Kula przemknęła mu tuż przy twarzy. Zdawało mu się nawet, że poczuł na skroni podmuch powietrza. Chien odskoczył w tył, o mało co nie wypadając zza zasłony. Spojrzał na pistolet w ręce i zamrugał, jakby pierwszy raz widział go na oczy. Krótka lufa zdecydowanie nie umywała się do broni, z których był ostrzeliwany. Trochę jakby szykował się na bitwę z zabawką w ręce.
     Zatęsknił za zostawionym w domu karabinem. AK jak dotąd nigdy go nie zawiódł, bo Chien nie zwykł się z nim rozstawać. Raz sytuacja wymagała lżejszego uzbrojenia i oto co się stało. Najchętniej nigdy nie odkładałby karabinu na stojak przy wejściu, ale broń tego kalibru zwyczajnie za bardzo rzucała się w oczy. Z tego względu nie miała racji bytu przy dyskretnych misjach, a ta, którą Duong sobie wyznaczył niewątpliwie taka była. Nie przewidział tylko tego, że wychodząc od informatora trafi twarzą w twarz na patrol miejski. Od tego momentu nie łudził się już co do spokojnego powrotu.
     Wychylił się zza koła i oddał kilka strzałów, nie siląc się na bardzo precyzyjne celowanie. Miał przed sobą zbyt wielu policjantów, by marnować czas na próbach ustrzelenia kogoś jedną kulą. Każda nadprogramowa sekunda na widoku mogła zakończyć się postrzałem. Wielokrotnie już raniony Legion wolał tego unikać tak długo jak się dało.
     Jeden z policjantów nagle zniknął z pola widzenia jak ścięty. Po okrzykach jego kolegów Chien wywnioskował, że trafił. Nie był natomiast pewien czy zabił i nie garnął się tego sprawdzać. Wykorzystując chwilowe zamieszanie na kładce, przemknął z powrotem do przodu ciężarówki i otworzył sobie drzwi. Na głowę spadło mu kilka opakowań po chińszczyźnie – tyle sugerowało logo z długim, zielonym smokiem splątanym w dziwne pętle – i w połowie pełna butelka z jakimś pomarańczowym napojem gazowanym. Chien skrzywił się z niesmakiem, wytrzepując stary, lepki od sosu makaron z włosów i naramienników. Kilka kawałków jedzenia przykleiło mu się do palców, więc wytarł je szybko o bok fotela pasażera i wspiął się do kabiny. Otwarte szeroko drzwi kierowcy jasno dawały do zrozumienia, że pojazd został porzucony w pośpiechu.
    Walcz. Tylko tchórz ucieka.
   Legion zamarł na krótką sekundę, słysząc w głowie brutalny głos naukowca. Pokręcił powoli głową, próbując zlokalizować stronę, z której dobiegł rozkaz i wyprostował się sztywno. Przez chwilę rozważał wspięcie się na dach i wdanie się w otwartą strzelaninę. Był żołnierzem i Niepokonanym, musiał walczyć i wygrywać. Nie istniała większa plama na reputacji jemu podobnych niż otwarte tchórzostwo. Nic nie było w stanie zmienić tego, że był Legionem.
    We wstecznym lusterku błysnęły światła radiowozów. Posiłki dla przetrzebionej grupki na kładce nadciągnęły szybciej niż Duong się spodziewał.
     Drgnął jak kopnięty prądem i zerwał się z miejsca. Wyskoczył z kabiny ciężarówki i z chrzęstem szkła z rozbitej szyby wylądował na ziemi. Zmierzył ponurym wzrokiem nadjeżdżające mozolnie radiowozy, zaciskając usta w wąską kreskę. Przygotowywał się do starcia.
     Poczuł uderzenie i krótki błysk bólu rozlał mu się po ramieniu. Chien zamrugał zaskoczony i rozejrzał się za powodem tego zjawiska. W naramienniku utkwił nowy pocisk.
     Walcz. Nie uciekaj – odezwało się po raz kolejny w jego głowie. Chien zacisnął zęby i otrząsnął się, a potem lawirując między samochodami rzucił do ucieczki ku najbliższej osłonie. Walcz i umieraj. Co za brak profesjonalizmu... Tym razem dla odmiany była to zupełnie jego myśl. Przekorna i uparta, która zdławiła resztki oporu.
     Przez cały czas był w ruchu. Skakał, krył się za osłonami, nie pozwalając sobie pozostać zbyt długo w jednym miejscu. Rzadko odpowiadał ogniem na ogień, bo przeciwników było zbyt wielu. Nie grał w filmie akcji – amunicja w kieszeni mogła mu się skończyć szybciej niż myślał. Mógł też dużo łatwiej zginąć. Na szczęście polującym na niego funkcjonariuszom też zaczynał przeszkadzać brak pocisków. Strzały oddawali zgoła rzadziej i w bardziej przemyślany sposób. Legion aż za dobrze wiedział, że oznacza to, że za niedługo każdy strzał będzie na wagę złota. Rozumiał determinację tamtych ludzi, bo nie oni pierwsi chcieli go dopaść.
     Poklepał się po kieszeni. Wyczuł przez materiał bojówek podłużny kształt pendrive'a i odetchnął cicho. Nie wyobrażał sobie co zrobiłby, gdyby go zgubił. Cały wysiłek włożony w przedarcie się przez karambol szlag by trafił. Kopnął w drzwi ewakuacyjne. Wygięły się i zawisły na jednym zawiasie. Przecisnął się do środka i poprawił drzwi najlepiej jak potrafił. Potem zbiegł po schodach do piwnic budynku, mając nadzieję, że uda mu się zniknąć zanim dopadną go policjanci. Duong, wchodząc do ciemnego, zagraconego pomieszczenia, czuł na karku ich oddech.
####
     Wyglądał jak siedem nieszczęść, kiedy z donośnym chlupotem przekraczał próg swojego mieszkania. Rzucił na komodę przy drzwiach pendrive'a. Oby był wodoodporny... Pierwsze kroki skierował prosto do łazienki, nie dbając szczególnie o mokre plamy na płytkach, które po sobie zostawił. Usiadł na brzegu wanny i rozsznurował buty. Próbował zignorować fakt, że wilgotne sznurówki nieprzyjemnie ślizgają mu się w palcach, ale nie potrafił przestać lekko się krzywić. W końcu zsunął jeden but i odwrócił go do góry podeszwą nad wanną. Do odpływu spłynęła prawie czarna, mętna woda. Chien wylał też zawartość drugiego buta i wrzucił oba na korytarz. Westchnął ciężko, wyswobadzając się z ubrań. Musiał wziąć prysznic i przebrać się w czyste ubrania, zanim zabrał się za cokolwiek innego. Inaczej mógłby zabrudzić sobie kanapę cudzym jedzeniem, błotem, wodą ze ścieku i cholera wie czym jeszcze, co tam pływało.
     Dopiero, gdy się doczyścił, mógł z czystym sumieniem zająć się czymś innym. Sprzątnął korytarz, pozbył się zniszczonych i brudnych ubrań, wyniósł na balkon buty, żeby chociaż trochę przeschły. Zrobił sobie mistrzowską kanapkę dla uczczenia sukcesu zadania i zaparzył herbatę, a potem wyjął koc z szafy i rozłożył na stoliku do kawy laptop. Podpatrzył to wszystko w telewizji i nie wiedział dlaczego ludzie często decydują się spędzać swój wolny czas w taki sposób. Sam jednak musiał spróbować. W końcu uczył się normalności i nie zamierzał spoczywać na laurach.
     Ułożył się na kanapie zagrzebany w kocu i sięgnął po laptop, uruchamiając przyniesionego do domu pendrive'a. Żaden wgrany na niego plik nie zniknął magicznie podczas nieplanowanej kąpieli. Chien co prawda nie wiedział czy coś takiego byłoby w ogóle możliwe, ale dopuszczał podobną możliwość. Nie znał się na tym czego nie mógł dotknąć i zobaczyć. Nowoczesne technologie w przeważającej mierze ominęły jego przeszkolenie. Legion znał się na zamkach elektronicznych, czujnikach i wykrywaczach. Nie znał się jednak na działaniu komputera i niespecjalnie orientował się w potencjale internetu.
     Przejrzał uważnie zapisane informacje, części z nich ucząc się na pamięć. Nie miał zbyt dużo do roboty. Haker, którego namierzał znał się na robocie i skrzętnie zatarł po sobie każdy ślad obecności. Jakby nigdy nie istniał, a Legion ścigał ducha. Gdyby nie pomoc z zewnątrz Chien dalej miotałby się bezładnie, nie mając nawet punktu zaczepienia. Teraz przynajmniej wiedział, że rzeczywiście szuka konkretnej osoby. Podobno w gangu mówiło się o nim Ćwiek. Niewiele więcej było wiadomo nawet dla ludzi, którzy trudnili się zdobywaniem informacji.
     Duong upił łyk herbaty i skończył jeść kanapkę. Zamknął laptop i odłożył go na stolik, a potem odchylił się i oparł głowę na górze kanapy. Odgarnął z twarzy wilgotne włosy, strosząc je. Nie musiał martwić się fryzurą – i tak żyła swoim życiem. Chien przeliczył w myślach ile czasu zajmie mu dosuszenie ubrań i butów. Mógł jeszcze dopaść hakera, bo według pliku z danymi, ten miał spotkanie poza kryjówką. Legion musiał się jednak pospieszyć.
     Z mieszkania Duonga w Shangri-La do Elizjum nie było przesadnie blisko. Chien jednak liczył się z tym i uwzględnił dojazd w swoich obliczeniach. Zasadniczo lubił być w ruchu. Nieważne czy chodziło o długie spacery, czy podróż koleją międzymiastową. Legion po prostu czerpał przyjemność z faktu, że się przemieszczał. Dlatego droga mu się nie dłużyła, a zerkająca na niego podejrzliwie staruszka z sąsiedniego siedzenia nie była w stanie przykuć jego uwagi na dłużej. Chien nawet rozciągnął usta w uprzejmym uśmiechu, gdy starsza kobieta uraczyła go spojrzeniem godnym człowieka, który zlokalizował mordercę swojego ukochanego kota. Jego uśmiech szybko zbladł, gdy odwrócił się do szyby. Nie minęło dużo czasu od kiedy zdrowo namieszał na jednej z elizejskich ulic. Za szybko wracam, stwierdził z westchnięciem, ale przynajmniej mam karabin.
     Już niedługo miał spotkać się z hakerem – człowiekiem, którego nawet nie powinien próbować zrozumieć. Rozmowa z nim mogła stanowić wyzwanie, ale Chien chciał otworzyć sobie drogę do gangu. I musiał być w tym cholernie przekonujący...

Felixie? Gdybyś był łaskaw sprowadzić to zbłąkane dziecię do bazy (nawet jeśli dziecię ma karabin i hakera na swoim celowniku > <)