środa, 22 listopada 2017

Od Pandory (CD Sylvaina) - Bo było nudno

        Erro bez wahania przybiła Sylvainowi piątkę i dwójka awanturników poświęciła jeszcze minutę na spoglądanie w stronę zamieszania. Nawet jako wyszkolony żołnierz, Wendigo lubiła chaos. Dym, gruz i wycie syren stanowiło lustrzane odbicie jej załamanej, popsutej części umysłu, tej, która naprawdę cieszyła się ze swojej reputacji pozbawionej skrupułów terrorystki. Kobieta od zawsze była przekonana, że człowiek musi od czasu do czasu coś umyślnie zniszczyć: powyginać agrafkę, rozłożyć długopis na części, zmiąć kartkę, wysadzić ścianę nośną - cokolwiek, byle tylko się wyżyć. W takich chwilach miała wrażenie, że cała zebrana w ostatnim czasie frustracja i gniew spłonęły razem z budynkiem, a ona czuła jedynie czystą radość i satysfakcję... chorobliwą, nieludzką, ale hej! Zawsze to jakaś odmiana!
        W głowie Pandory dokonał się krótki, pozbawiony zbędnej matematyki bilans strat i zysków. Straty: dała się złapać (czym prawdopodobnie podkopała swoją karierę, ale o tym pogada jeszcze z cyborgiem, Niemcem i Isati) i podporządkować konkretnej organizacji. Jakkolwiek by jej to nie gryzło jeszcze przed kilkoma godzinami, teraz bez wątpienia wyszła na zero. Leviathan nie zawiódł jej oczekiwań, w co od samego początku nie wątpiła. Jeśli praca dla Szczurów oznaczała podobną rozrywkę, nie zamierzała narzekać.
        - TAK! - wydarł się nagle Francuz. Erro drgnęła i spojrzała na niego pytająco. - Podpis! - Sylve wskazał jej palcem ocalałą część sporego hallu. Faktycznie, ściana za kontuarem, pomimo uszczerbku, nadal stała, a na niej widniał staranny malunek Berthiera, dumnie głoszący kto jest odpowiedzialny za ten piękny widok: Leviathan & Erro Company.
        Brazylijka zaśmiała się głośno, jakby z tryumfem. Kilku gapiów spojrzało na nią z niepokojem i odsunęło się o krok. Sylve przejął się tym mniej - chyba już rozgryzł z kim ma do czynienia i podobne zachowanie nie robiło na nim większego wrażenia.
        - To zdecydowanie lepsze od tamtej foki - powiedziała, gdy w końcu się uspokoiła. Jej głos zachrypł od wdychanego podczas eksplozji pyłu.
        - To była foka? - Sylvain spróbował przypomnieć sobie stare logo, obecnie zakryte przez jego dzieło. - A nie delfin?
        - Delifn, foka, manat, wszystko jedno - Erro splunęła na chodnik czując zbierające się po językiem drażniące drobinki. - Było paskudne.
        - Oui - zgodził się z uśmiechem Levi. - Elizjum ma szczęście, że nie musi tego więcej oglądać.
        Po tych słowach skinął głową w stronę martwej, zakorkowanej ulicy i ruszyli przed siebie. Nie ma większej przyjemności niż obserwowanie swojego dzieła w pełnej krasie, jednak ta drobna, podzielona między dwójką wariatów cząstka zdrowego rozsądku radziła im oddalić się na bezpieczną odległość, zanim zaczną się pytania. Dym z odcieni fioletu, zieleni i innych barw wrócił do normalnego stanu ciężkiej, burej mieszaniny dymu i pyłów. Zanim skręcili za róg, do ich uszu dotarł ostatni głuchy odgłos walącej się ściany.
        - Moglibyśmy założyć spółkę renowacyjną - rzucił nagle Francuz. - Nazwę już mamy.
        - Co rozumiesz przez ,,renowację"?
        - No wiesz, odnowę wizualną. Place zabaw, parki miejskie, parkingi - mężczyzna wyliczył wszystko na palcach. - Miasto od czasu do czasu funduje odnowę takich obiektów. Ale zanim ktoś je odbuduje, ktoś je musi najpierw zburzyć. I to dokładnie, centymetr po centymetrze.
        - Poważnie chciałbyś burzyć coś na zlecenie? Z podpisem urzędu? LEGALNIE? - w zachrypnięty głos Pandory wkradało się coraz większe niedowierzanie.
        Leviathan zastanowił się chwilę, jakby dopiero teraz zwrócił na to uwagę.
        - Faktycznie. Nie chciałbym - stwierdził. - Zakazy są zabawniejsze.
        Szli przed siebie bez celu, wszak komu było coś podobnego potrzebne? Na pewno nie człowiekowi ich pokroju. Powrót do bazy odpadał, a przynajmniej nie w linii prostej - Pinheiro była zbyt nabuzowana sukcesem. Sylvain, prawdopodobnie nieumyślnie, uzbroił bombę. Destrukcja to było za mało, Pandora chciała od tego wypadu czegoś więcej. Wrażenie to potęgował fakt, że wszystko uszło im bezkarnie. Zakazy są zabawniejsze. Kobieta CHCIAŁA by ktoś ją ścigał. Ucieczka nie była tak satysfakcjonująca bez dyszących w kark psów chcących rozerwać cię na strzępy. Ale psiaki pomimo podpisu wcale nie szukały sprawców...
        W którymś momencie minęły ich dwie furgonetki policyjne, ale Szczury chyba nie zwróciły na siebie zbytniej uwagi. Erro poczuła się lekko urażona, że budynek jest bardziej ważny od niej, ograniczyła się jednak tylko do odprowadzenia drugiego pojazdu wzrokiem i splunięcia za nim. Kiedy się zorientują? Kiedy ktoś ją rozpozna? Gardło zaczynało ją drapać, gdy wzięła kilka sfrustrowanych oddechów. Zirytowana ostatecznie stwierdziła, że poradzi sobie bez tlenu aż się czegoś napije. Pozostało jej jedynie pluć tynkiem zbierającym się w ślinie. Francuz oczywiście to zauważył i szybko połączył fakty.
        - Mogłem wziąć jakąś drugą maskę zanim wyszliśmy - stwierdził.
        - Po co? - zachrypiała, ironicznie do wypowiedzi.
        - Domyślam się, że byle kurz cię nie zabije, ale to pewnie cholernie irytujące...
        - A tam - Erro machnęła niedbale ręką. - Następnym razem po prostu zapamiętam, by nie oddychać. Z głupa musiałam wziąć kilka wdechów. Pewnie przez emocje.
        - Słyszałem w życiu już sporo, ale chyba po raz pierwszy spotkałem się ze stwierdzeniem, że można wziąć oddech ,,z głupa" - Sylve uśmiechnął się lekko.
        - Nawet chodzący trup ma prawo do błędów, tak? - uderzyła go po przyjacielsku w ramię. - Po prostu konsekwencje nie są takie poważne.
        Konsekwencje. Słowo to zlało się w jedno z kolejnym radiowozem, torującym sobie powoli drogę przez zakorkowaną ulicę. Kierowcy widząc błysk świateł i słysząc syreny próbowali zgodnie z przepisami ustąpić policji miejsca, jednak szło im to topornie przez ciasnotę. Nic nie zapowiadało się na to, by policjanci mieli ich zatrzymać, bo niby za co? Ukryty pod mundurem pistolet zaciążył kusząco. Zerknęła kątem oka na Sylve. Dopiero co przekonała się, jak bardzo miał w nosie ryzyko i to chyba jej się najbardziej w nim podobało. Nie miał nic do stracenia, podobnie jak ona. Mieli ten wyjątkowo nie fair wobec reszty ludzkości immunitet co do ilości dopuszczalnych błędów, zanim zabiją się na dobre (o ile kiedykolwiek do tego dojdzie). Co im szkodzi...?
        Zanim zorientowała się co właściwie robi, wyciągnęła broń i strzeliła trzy razy w stronę tylnej szyby. Levi zamarł w bezruchu, kilku przechodniów krzyknęło, zza rogu wychyliły się drony policyjne zaalarmowane wystrzałami, z radiowozu wysiedli policjanci, od razu szukający osłony za pojazdem. A na ustach Wendigo pojawił się zbójecki uśmiech.
        - Nie wiem, czy zauważyłaś... - zwrócił jej uwagę Sylve. - Ale właśnie pociągnęłaś trzykrotnie za spust pistoletu. Celując w radiowóz.
        Roboty ruszyły biegiem, ostrzegając przed wyciągnięciem własnej broni. Erro chwyciła Francuza za rękaw i ruszyła biegiem w górę ulicy. Zgodnie z groźbami, niedługo potem drony strzeliły, pudłując dla ostatecznego ostrzeżenia.
        - Często najpierw strzelasz, a potem się tłumaczysz? - zapytał Leviathan, próbując wyciągnąć sens z zachowania towarzyszki.
        - Gdybym tego nie zrobiła, nie miałabym się z czego tłumaczyć w pierwszej kolejności - odpowiedziała Pinheiro.
        - Pewnie i tak nie zamierzasz tego robić, prawda?
        - Zgadza się, querido - kobieta gwałtownie skręciła w bok, wpychając się do jakiejś restauracji.
        Kelner sprawdzający rezerwację odruchowo chciał zaproponować gościom stolik, ale urwał w połowie zdania i zaklął po francusku, gdy Pandora przebiegła obok niego, potrącając jakąś kobietę. Sylvain przeprosił go, nie zwalniając kroku. Wolał nie zgubić w tym momencie Erro. Nagle Brazylijka odwróciła się w jego stronę niebezpiecznie unosząc pistolet. Krzyknęła jednak krótko ,,Na bok!" i mężczyzna instynktownie jej posłuchał. Strzeliła kilkakrotnie w robota policyjnego w drzwiach, który zatrzymał się, na chwilę spowalniając resztę. Szczury wpadły do kuchni, gdzie przeskoczyły dwa blaty, wystraszyły przy tym kucharzy i ostatecznie wbiegły do pierwszych drzwi na swojej drodze - chłodni.
        Berthier słysząc wchodzące do kuchni roboty od razu schował się za ścianą przy framudze, a Erro za drzwiami. Bez większego namysłu trzasnęła nimi z całej siły, słysząc szczęk zamykanego automatycznie zamka... i równocześnie poczuła przeszywający ból w dłoni. Zmięła w ustach przekleństwo. Jej kciuk utknął, zatrzaśnięty przy zawiasie ciężkich drzwi. Pomimo tego kobieta nie zamierzała próbować ich uchylić, byłoby to co najmniej głupie. Sylve syknął boleśnie i chwycił się za własną dłoń.
        - A mama mówiła: nie wpychaj... - zaczął.
        - Daruj sobie, proszę - rzuciła z niepokojącym uśmiechem Pinheiro i bez dłuższego zastanowienia wyciągnęła składany nóż. Sylvain uniósł jedną brew. - Co? - spytała rozkładając ostrze.
        - Nic, nic - stwierdził. - Poszukam jakiegoś wyjścia... już kilka razy zdarzyło mi się spędzić noc w chłodni. Nie takiej, ale i tak nie podoba mi się ten pomysł.
        - Powinna być gdzieś tutaj ukryta klapa - poinstruowała go Erro, przymierzając się do cięcia.
        - Byłaś już tutaj?
        - Może. Szukaj nierównych kafelków. Ja mam pewien problem, nad którym muszę się teraz skupić zanim gliny wyważą te drzwi i rozwiążą go za mnie.
        Francuz zasalutował i zaczął przepychać się między zwisającym z sufitu mięsem. Pandora wzięła tymczasem głęboki, drapiący w podrażnionym gardle wdech (bardziej odruchowo niż z potrzeby) i zaczęła ciąć. Oczywiście bolało. Nie tak mocno, jak normalnego człowieka - większość ludzi nie byłaby w stanie odciąć sobie samodzielnie palec i nie zemdleć. Wendigo znała co prawda zdolnych do tego twardzieli, ale oni mieli za sobą długie szkolenie, dłuższe od jej własnego. Byli przygotowani na podobne sytuacje, co nie umniejszało jednak podziwu mutantki. W przeciwieństwie do nich, jej tkanki były częściowo obumarłe, w tym i przecinające wszystko nerwy. Na dodatek ona nie żegnała się ze swoim palcem na zawsze.
        - Coś tu mam! - zawołał Leviathan. Zza przeklętego metalu tymczasem dobiegały głuche, niepokojące odgłosy. Najwyższa pora...
        Drzwi chłodni zatrzęsły się od uderzenia. Nóż zjechał przez to z kursu. Pandora zaklęła, tym razem na głos.
        - Złaź na dół! - odpowiedziała. - Zaraz cię dogonię... jeszcze tylko... chwila... - przestała się już przejmować precyzją.
        Sylvain odchylił klapę, upewnił się, że się nie zatrzaśnie za nim i zeskoczył w ciemny tunel. Wendigo tymczasem udało się już wjechać ostrzem w pękniętą kość. Nie miała czasu piłować palca, więc wykorzystała istniejące uszkodzenie. Nożem poszerzyła pęknięcie i w końcu przeszła przez połowę. Z resztą poradziła sobie dużo szybciej. W minutę, gdy drzwi zdążyły się zatrząść się jeszcze trzy razy, dobiegła do klapy i skoczyła w dół, zamykając ją za sobą. Gdy roboty wpadły do środka, zastały jedynie mrożone mięso.
        W oczy kobiety zabłysła latarka.
        - Wszystko w porządku, mon cher? - zapytał Sylve.
        Z tym samym wariackim uśmiechem uniosła do góry lewy kciuk, dopiero po chwili orientując się, że to właśnie jego połowa została na górze.
        - Odrośnie - machnęła niedbale ręką.
        - Chodziło mi raczej o powód strzelania do policji...
        - Pffft. Mi nie potrzeba powodów, by zacząć do kogoś strzelać.
        - Czyli powodem jest brak powodu?
        - Dokładnie - kobieta skinęła głową z całkowitą powagą. Po chwili zdecydowała się jednak doprecyzować: - Nudno się zrobiło.
        - Wysadziliśmy w powietrze budynek. Wpakowałem w to najwięcej fajerwerków ile się dało, a ty się ZNUDZIŁAŚ? - w głosie Francuza zabrzmiała dogłębna uraza.
        - No właśnie! Wybuchło i co dalej?
        Mężczyzna westchnął wręcz z frustracją.
        - Mam niepokojące wrażenie, że ciężko cię zabawić na dłuższą metę - stwierdził. - Ale przynajmniej miałem okazję zmierzyć nowy rekord w szybkości odcinania sobie kciuka.
        - Był już złamany, więc się nie liczy - zauważyła Erro. - Mierzyłeś już wcześniej komuś czas, gdy odcinał sobie palec?
        - Może - Francuz wzruszył ramionami, rozglądając się po dziwnym korytarzu przypominającym przejście techniczne. - Wiesz w ogóle gdzie jesteśmy?
        - W jednym z wielu przejść ewakuacyjnych - wyjaśniła Wendigo. Ruszyli przed siebie spacerem, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. - Pod każdym miastem zbudowano podobną siatkę labiryntów. Niektóre łączą się z kanałami i zwykle są przejściami dla pracowników. Ogólnie jednak mało osób o nich jeszcze pamięta.
        - A ty się o tym dowiedziałaś...?
        - Od znajomej Polki - zatrzymała się na rozdrożu, zastanawiając się czy dobrze idzie. W końcu skręciła w lewo, a Sylve za nią. - Pomogła mi się dostać do Megalopolis bez papierów. Dalej nie mam pojęcia, jak ona to wszystko pamięta... Nie pamiętam, by miała przy sobie jakąś mapę.
        - Podobno Polacy to cudotwórcy. Cholera wie, co potrafią - Levi wyciągnął telefon. - Może Kolczatka nas stąd wydostanie.
        - Potrafisz mu opisać swoje położenie? Albo sprawić, by sygnał z telefonu przebił się na powierzchnię?
        - To może ta twoja znajoma nam pomoże?
        - Próbuję właśnie rozkminić, którędy trafimy do Nory - odparła Erro. - Stamtąd już sami damy sobie radę. Ale całkiem możliwe, że na nią trafimy.
        - TEJ Nory? - Sylve uniósł powątpiewająco brew. - To nie tak, że od jakiegoś czasu nie należy do Fery i Szczurów? Że mogą nam tam wklepać za powiedzenie ,,Dzień dobry"?
        Miał rację. Nora była od kilku miesięcy neutralnym gruntem. Co do samej istoty tego miejsca, nie było to nic innego jak spory podziemny garaż, służący jako kryjówka i punkt zborny. Kryli się tam głównie przemytnicy, razem z ciężarówkami czekającymi na transport nielegalnych towarów, oraz najemnicy liczący na pracę od tych pierwszych. Pandora osobiście była tam tylko trzy razy, zawsze w poszukiwaniu UNK32-1, więc nie kojarzyła tych wizyt zbyt dobrze. Nie miała pojęcia na kogo trafią tam tym razem. Miała cichą nadzieję, że ktokolwiek to będzie, będzie na łasce Heli. A przy tym liczyła na to, że Polka kojarzyła ją na tyle dobrze, by przeprowadzić ich bez problemu.
        - Bez obaw, querido - uśmiechnęła się. - Przynajmniej nie jest nudno.

Sylve? Wybacz, że tak bez ładu i składu. Zupełna improwizacja > <

sobota, 4 listopada 2017

Od LouLou- O zasadach BHP słów kilka

  LouLou z natury przesadnie podejrzliwą personą nie jest. Byle wybrzuszenie w kieszeni, dziwny tatuaż czy choćby wyciągnięta,  wycelowana w nią broń nie budziły w niej szczególnego niepokoju, ale jeśli już komuś z góry nie ufała, to facetom z wąsami.
 Dzień zapowiadał się ogólnie całkiem nieźle. Dziewczyna zjadła solidne, wegetariańskie śniadanko popijając je świeżo wyciśniętym soczkiem pomarańczowym. Nie żeby wierzyła w świeżość owych owoców, czy kierowała troską o własne zdrowie. Ona po prostu bardzo lubiła wyciskać sok z pomarańczy. Po posiłku rozsiadła się na wąskiej kanapie i obejrzała wczorajszy, zaległy odcinek serialu. Potem jeszcze z jeden inne... Dobrze, już dobrze, przyznaję. Wstała po co najmniej pięciu kiedy niewielkie, leżące na szafce nocnej, nazywane potocznie zegarkiem, urządzenie zaczęło dygotać i drażnić jej wrażliwy słuch irytującą melodią.
 Nie miała w zwyczaju ustawiania nazw kontaktów. Rozpoznawała każdego po ustawionej piosence, a gdy dzwoniła, nuciła ją lub podawała tytuł. Melodie nawiązywały najczęściej do jej opinii, spostrzeżeń, czy po prostu zwykłych skojarzeń z daną osobą. Nie muszę więc chyba tłumaczyć, że takiej melodii nie przypisała szczególnie lubianej przez siebie osobie.
 Przykucnęła przy szafce spoglądając niechętnie na pusty, błękitny wyświetlacz. Nie wstając przestąpiła nerwowo z nogi na nogę, przekrzywiła głowę, a kiedy melodia przybrała na sile skuliła się jeszcze bardziej i zamruczała pod nosem coś niezbyt uprzejmego.  W końcu komunikator umilkł,a LouLou mogła w końcu wziąć go do ręki bez obawy, że przypadkiem odbierze i zapięła go na nadgarstku. Mogłaby również zwyczajnie odrzucić połączenie, ale wolała udawać, że znowu zostawiła urządzenie w domu, choć szczerze wątpiła by ktokolwiek się jeszcze na to nabierał.
 Tak właściwie "dom" to chyba trochę za dużo powiedziane. Wynajmowany w Elizjum magazyn był w prawdzie dość duży, daleko mu było jednak do miana prawdziwego, w pełni funkcjonalnego mieszkania. Stanowił jednak spora wygodę dla niestabilnego budżetu Bridget. Ogółem zarabiała niewiele, a bywało, że w ciągu miesiąca nie dorwała więcej jak drobniak z chodnika, więc jeden, jedyny magazynek do utrzymania plus jedna, dość szczupła osóbka do wykarmienia, wydawały się już dostatecznie dużym problemem, jednak nie na tyle poważnym by musiała się nim zbytnio przejmować. Zawsze gdy trafiał się jej większy zysk, opłacała swoje "mieszkanie" na zapas, na wypadek takich właśnie okresów jaki przeżywała w tym oto momencie. Nie miała żadnego sensownego wykształcenia, albo zwyczajnie nic z niego nie pamiętała. Posiadała za to przypadkowe, zdające się nie mieć ze sobą najmniejszego związku, zdolności manualne. Powiedzcie mi gdzie mogą jednocześnie uczyć obsługi ciężkiego sprzętu, flamenco, hydrauliki, szycia, gry na fortepianie i origami. Raczej nie na uczelni wyższej, trzeba więc założyć, że w ciągu nie pamiętanego przez siebie życia miała wiele różnych pasji. Teraz nie miała ich zbyt wielu. O ile kiedyś mogła być dość interesującą postacią, to teraz zdecydowanie nią nie była. Można by powiedzieć, że dziewczyna się stoczyła, choć najpierw wypadałoby dowiedzieć się skąd.
 Podeszła do wiszącego krzywo lustra. Po kilku nieudanych próbach zrezygnowała z układania włosów tak by zakrywały zmutowane oko. Dalej miała na głowie poranny, artystyczny nieład. Ogólnie się jej nawet podobał. Nie lubiła gdy uczesane włosy prostowały się i układały w jeden zgodny kierunek. Nie miały tendencji do zbytniego plątania więc czesała je właściwie tylko po umyciu. Wszystko byłoby więc pięknie gdyby nie fakt, że jej ukochane powykręcane we wszystkie możliwe kierunki kłaki nie zawsze wykręcały się w oczekiwany sposób, niekiedy uniemożliwiając zakrycia niepożądanego "defektu". Dziewczyna wzruszyła ramionami, tym jednym gestem sygnalizując swe pogodzenie z wizją kilkugodzinnego znoszenia ludzkich spojrzeń. Mogłaby nosić jakąś opaskę lub coś w tym stylu, doszła jednak do wniosku, że tym przyciągnęłaby jeszcze więcej uwagi.
 Przed wyjściem nie posprzątała naczyń. Nie leżało to w jej zwyczaju. W gruncie rzeczy nie była osobą leniwą, a po prostu sumiennie przestrzegającą listy czynności, które może, ale nie musi wykonywać od razu. Nałożyła, a raczej zarzuciła na siebie, przydużą, czarną koszulkę bez rękawów i szare bojówki z kamuflażem. Plecak na plecy i w drogę.

  Szczury... Jak oni właściwie rekrutują? Zadała sobie pytanie spoglądając na małego, grubego imiennika grupy. Zaskakujące, że zwierzęta te dostały się nawet tutaj. A może wcale nie rekrutują? Może oczekują, że ochotnicy sami ich znajdą? Byłby to niezły test inteligencji, którego ona, niestety, nie miała szans zdać.
 Miała dziś w planach coś zdewastować. Rzecz w tym, że Elizjum, jako jedyne spośród czterech miast, naprawdę jej się podobało, żal aż je było niszczyć. Choć może gdyby miała do tego towarzystwo... Jak to mówią w grupie raźniej, choć LouLou nie przypominała sobie zbyt wielu sytuacji mogących to potwierdzić.  W zasadzie to naprawdę niewiele mogła sobie przypomnieć. Powinna się cieszyć, że wie jak ma na imię, nawet jeśli nie można go było uznać za pewną informację, jak zresztą każdą inną, jaką idzie usłyszeć w mediach.
 Po krótkich, niekoniecznie ambitnych, przemyśleniach doszła do wniosku, że tak czy owak, niezależnie od formy rekrutacji, nie było w niej właściwie nic ciekawego. Mieszkała tu od blisko pięciu lat, demolowała miasto od niemalże czterech i nigdy nie dostała żadnego sygnału. Albo po prostu go nie odczytała... Tak, to wysoce prawdopodobne. Trochę ją ta myśl dołowała, a jako, że uczucie to się jej nie podobało, uznała, że należy jakoś sobie poprawić humor. Myślała żeby pojechać do innego miasta i tam zrobić demolkę jednak, będąc zaledwie kilometr od stacji metra, zauważyła coś co sprawiło, że momentalnie zmieniła zdanie. Oto wielki, majestatyczny, z architektonicznego i artystycznego punktu widzenia, piękny budynek wykwitł jej na skrzyżowaniu. LouLou nie miała zielonego pojęcia czym on był, ani czemu służył. Wiedziała jednak, że nie ma to najmniejszego choćby znaczenia gdy parę metrów od wejścia, na środku niewielkiego placu sterczy kilkumetrowy pomnik jakiegoś gościa. Dziewczyna skądś go chyba kojarzyła, ale nie to tu miało największe znaczenie. Jego twarz budziła podejrzenia. Ludzie z wąsami, ale bez brody nie mogą być dobrzy. A przynajmniej zdaniem Lou.
 Uwielbiała Elizjum. Nie miała pojęcia na czym właściwie polegał jego klimat i urok. Jednak tego dnia uświadomiła sobie, że to nie on sprawia, że nie robi w nim demolki.

  Większość jej "widzów" była głęboko przekonana, że to te wszystkie akrobacje stanowiły największy problem i wyzwanie. Tymczasem dla LouLou chyba najbardziej stresującą częścią roboty było znalezienie miejsca w którym mogłaby się przygotować. Wszechobecny monitoring nie pozwalał jej robić tego w magazynie czy sklepie odzieżowym. Niekiedy nawet te najgłębsze, najciemniejsze zaułki podlegały obserwacji, co nie jest raczej na rękę komuś unikającemu ukazywania twarzy. A przynajmniej na razie. Gdyby powiązano ją z podkradzioną przezeń tożsamością, momentalnie odebrano by jej kwadrat, czego zdecydowanie wolałaby uniknąć.
 W końcu dostrzegła szansę. Tłum turystów powracających do hotelu wydał się jej kuszący. Ukradkiem wmieszała się miedzy nich, spuszczając wzrok ku podłodze. Nie znosiła bliskości ludzi. Czuła wyraźnie jak jej ramiona ciasno przyciskają się do boków, mięśnie napinają, a chód sztywnieje. Ci turyści nie byli nawet znowu aż takk stłoczeni. W drodze do środka holu zetknęła się ręką lub nogą z jedynie czterema osobami, wystarczyło to jednak by po przerzedzeniu się tłumu wstrząsną nią nieprzyjemny dreszcz. W pełni zdawała sobie sprawę z tego, że dramatyzuje i popada w przesadną panikę, ale nic nie potrafiła na to poradzić. Swego czasu odwiedzała nawet psychologa, ten jednak wcale jej nie pomógł, a jedynie wyciągnął pieniądze, których w ten czas nie posiadała zbyt wiele. Nie żeby cokolwiek się u niej w tej kwestii zmieniło.
 Kilka osób zostawiło klucze do pokoju w recepcji, teraz leżały na wierzchu, a obsługa zdawała się nie zwracać większej uwagi na to, kto je bierze. Bridget zacisnęła zęby i zmusiła się do przeciśnięcia przez tłum w celu dyskretnego porwania klucza. Z jej gardła omal nie wyrwał się krzyk kiedy poczuła nacisk dwóch ciał na raz z przeciwnych stron. Na oślep porwała więc jeden cel, nie patrząc na numer i oddaliła się tak szybko jak tylko mogła bez przechodzenia do regularnego biegu. Dopiero  przy końcu korytarza spojrzała na swój łup i zadowoleniem ujrzała dość spory numer. W Elizjum budynki nie były tak wysokie jak w pozostałych miastach, jednak przy tak dużych apartamentach numer 102 wydał się jej całkiem niezłym wynikiem. Z drugiej strony znalazła numer piętra. Musiała znaleźć się przy drzwiach jak najszybciej, zanim ktoś z obsługi domyśli się co się stało. Winda wydawała się teraz jedynym wyjściem.
 "Normalni" ludzie mówią o odwadze gdy ktoś skoczy do wody z klifu, zje habanero, wykona kolejny bezsensowny challenge lub wyzna rodzicom, że jest gejem. Ludzi odważnych podziwiamy, czasem bierzemy ich sobie za przykład. Myślimy sobie niekiedy, że "skoro on może, to ja też". Cecha ta kojarzy nam się jako dobra i pożądana. Prawda jednak jest taka, że nie trzeba wcale szukać odwagi w wielkich wyczynach. Dla niektórych odwaga wyglądała po prostu inaczej. Dla LouLou było nią na przykład wejście do zapchanej windy. Przez cała drogę na jedenaste piętro miała w głowie właściwie  tylko jedno zdanie: "Nie wyjdę z domu przez miesiąc. Nie wyjdę z domu przez miesiąc. W cholerę z budżetem, nie wyjdę z domu przez miesiąc." Kiedy tylko wysiadła niemalże wpadła na drzwi apartamentu numer 102, który okazał się znajdować naprzeciwko wyjścia z windy. Przynajmniej dłonie się jej nie trzęsły i trafiła do zamka.

 Po drugiej stronie drzwi wyraźnie słychać było głosy. Bez problemu mogłaby się wsłuchać i dowiedzieć o czym dokładnie jest mowa. Nie miało to jednak teraz znaczenia. Nie mogła mieć pewności, że i w tych pokojach nie znajdują się ukryte kamery, z pewnością jednak było to mniej prawdopodobne niż na chodniku.  Była już niemalże gotowa. Naciągnęła jeszcze pasy na nogach zanim założyła resztę uprzęży na tors. Potem pozapinała i wyciągnęła ręce przed siebie czym automatycznie zacisnęła znajdujący się na plecach pas. Założyła ciężki plecak i podpięła go do reszty osprzętu. Wolałaby jednak uniknąć incydentu sprzed roku, kiedy to niefortunnie spadł on jej w możliwie najmniej odpowiednim momencie i zsunął po linie prosto na jej twarz. Omal jej tego dnia nie aresztowano. Po tym wydarzeniu skontaktowała się z właściwą osobą i dodała do swego osprzętu kilka dodatkowych części, które w prawdzie wydłużały nieco przygotowania, ale pozwalały uniknąć powtórki. Upewniła się jeszcze raz, że wszystko dobrze leży, po czym sięgnęła po leżącą na stole maskę. Dzisiaj był to różowy Spider-Man. Tak właściwie to maskę samą w sobie nosiła ciągle te samą, zmieniała tylko wizerunki na zewnątrz. W jej środku znajdował się niewielki mechanizm i wizjery modyfikujące widok.
 Po wyregulowaniu obu urządzeń, tak by lewe oko nie dostrzegało kolorów, podeszła do okna. Otworzyła je i spojrzała na ulicę w dole. Skoczyła.
 Opadanie takie mogłoby być naprawdę przyjemne. Czuła się lekka, mała (a raczej jeszcze mniejsza), a przede wszystkim, wolna. Budynki zamieniły się w stojące gdzieś w pustce bryły, ludzie w maleńkie zbitki chaotycznie skaczących linii, a chodnik... Był zdecydowanie za blisko.
 Z gardła z Bree wyrwał się krótki, zdławiony okrzyk. Dziewczyna szarpnęła ramionami odwracając się plecami do ziemi, z urządzeń znajdujących się w okolicach jej bioder wystrzeliły podłużne, połączone z metalowymi linami al'a strzały, harpuny, haki, jak zwał ta zwał. Jak dokładnie to działało opowiem wam kiedy indziej. Dosyć już się nagadałam o Louowej rutynie.

 Dziewczyna pomasowała się po krzyżu. Nie zdążyła uruchomić, jak to ona ironicznie nazywała "jetpack'a", choć (jej zdaniem) określenie "buchające niebieskim, gorącym czymś cholerstwo" było o wiele dokładniejszą i adekwatną definicją. Gdyby nie była mutantem, pewnie zawisłaby tam, parę metrów nad ziemią, z ciałem wygiętym pod nienaturalnym kątem, a tak skończyło się tylko na bólu pleców.
 Po spojrzeniu w dół powinna sobie uświadomić, że popełniła błąd, że tutejsze budynki są zdecydowanie za niskie, że powinna się wycofać puki nikt jej nie zauważył czy nie wezwał ochrony. I w sumie to zauważyła, ale uznała, że po tylu traumatycznych przejściach w windzie nie odpuści sobie  (i facetowi w wąsach bez brody) z powodu jednej "drobnej" niedogodności. Na jej niewidocznej teraz twarzy wykwitła mina osoby pewnej siebie, odważnej i wcale nie bojącej się zderzenia z chodnikiem. Tymczasem nieco głębsza, rozsądniejsza część jej świadomości wrzeszczała histerycznie i trzęsła się ze strachu tłukąc pięściami w pustce.
 Podczas bujania się na linach przy przeskakiwaniu z budynku na budynek, "jetpack" regulował nieco szarpnięcia, dzięki czemu nie rzucało nią zbytnio. Nie zmieniało to jednak faktu, że gdy dotarła do celu, jej lądowanie na ścianie lekkie nie było. Po raz kolejny podziękować musiała tej, nie do końca pożądanej, mutacji. O dziwo po drodze nie narobiła zbyt wiele szumu. Może i zniszczyła kilka ścian i przestraszyła parę staruszek, ale nie zwróciła na siebie uwagi żadnego drona, a przynajmniej tak sądziła. Robienie tego typu rzeczy w biały dzień z pewnością nie było rozsądne. Zwróćmy jednak uwagę na to, że nie był to przecież pomysł osoby rozsądnej.
 Nie miała zbyt wiele czasu, ani weny. Nie była w żaden sposób przygotowana, ale nie było to dla niej nowością. Spuściła się na dół i podbiegła do posągu. Obejrzała go dokładnie z każdej strony, oceniając... Sama nie wiem. Co może oceniać osoba nie znająca nawet przeliczenia centymetrów na metry, podstawowych zasad w fizyce czy nawet własnego wykształcenia? Wszystko robiła na czuja. Podskoczyła chwytając się wspartej na biodrze,lewej ręki mężczyzny. Tak swoją drogą, to raczej mało męska poza. Lepiej wyglądałby nawijając na palec ten kretyński wąs. Pomyślała podciągając się i odpychając nogą wyżej, aż sięgnęła jego barku, na który, odrobinę niezdarnie, się wgramoliła. Rozsiadła się wygodnie na ramieniu wąsacza, po czym rozpięła jeden rzemyk na boku, co spowodowało, że plecak przekrzywił się na drugą stronę i mogła do niego sięgnąć. Zaczęła po kolei wyciągać z niego niewielkie przedmioty. Jedne z idealnym wyczuciem równowagi układała na głowie mężczyzny, inne na swojej, a jeden z ładunków wybuchowych (wbrew wszelkim zasadom BHP) przytrzymała w zębach.
 Minęło dobre dwadzieścia minut zanim ktokolwiek lub cokolwiek przybyło wymierzyć jej sprawiedliwość. Była na niemalże 100% przekonana, że już dawno ktoś z tłumu gapiów zadzwonił po odpowiednie służby. A jednak piątka humanoidalnych robotów pojawiła się dopiero teraz.
 Dziewczyna przykucnęła na czubku głowy posągu przyglądając się nadchodzącym stróżom prawa z przekrzywioną głową.
 - Co tak długo?- spytała marszcząc brwi pod maską.
 - Proszę nie stawiać oporu i powoli zejść na ziemię...- Zaczęła bezbarwnym głosem pierwsza z maszyn, ale Lou jej przerwała.
-.. Z rękami w górze.
Robot zerknął na towarzyszy, jakby szukając potwierdzenia dla tezy którą miał za raz wygłosić.
- Obawiam się, że to niemożliwe. Możesz je unieść przy aresztowaniu.
- Czyli jeszcze nie jestem aresztowana?- Bridget wychyliła się do przodu, tak, że prawie wywinęła kozła.
Maszyna na chwilę zamilkła jakby szukała właściwej kwestii w programie.
- Opór jest bezcelowy.
 Dziewczyna wyprostowała się i pogładziła po brodzie różowego Spider-Mana, rozglądając się dookoła. Trochę się na nich zawiodła. Tyle ostatnio słyszała o aktualizacjach w systemie mechanicznej policji i liczyła, że obejmie ona również sekcję dialogu przy zdejmowaniu ludzi z głów wąsatych posągów. Z rezygnacją sięgnęła po zwisający z plecaka pas w celu ponownego go przypięcia.
- Stać! Ręce do góry!
Bree zastygła w bezruchu. Bynajmniej nie z powodu usłyszanej właśnie komendy, a raczej tego znajomego odgłosu jej towarzyszącemu. Powoli zwróciła głowę ku maszynom, jednocześnie nieśpiesznie poruszając rękoma i zapinając pas. Czy oni właśnie...? Wycelowali w nią broń. Dość szybko. To co zrobiła z posągiem z pewnością nie świadczyło najlepiej o jej manierach i zasługiwało na potępienie czy naganę, jednak z pewnością nie egzekucję.
 - He-ejjj.... Hej, panowie...- na twarzy LouLou wykwitł ten typowy dla niej szeroki, nerwowy i niezręczny wyszczerz osoby, która nawet po zdaniu sobie sprawy z tego w jak głębokie gówno wdepnęła, dalej stara się myśleć o słodkich szczeniaczkach i  stokrotkach- Po co ta agresja?
 W odpowiedzi otrzymała jedynie cichy zgrzyt poruszających się stalowych kończyn.
 Przez chwilę z rozdziawionymi ustami i szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w wycelowane w nią lufy. Zacisnęła wargi w sposób jakiego mogłyby jej pozazdrościć memy z Obamą.
 Well... shit.
- No to cześć.-rzuciła, momentalnie znikając z głowy wąsatego jegomościa.
  Cholerstwo pociągnęło ją zdecydowanie za mocno, ale przynajmniej skutecznie. Przykucnęła na ścianie budynku, po czym uwolniła jeden z haków i wystrzeliła go w okolice płaskiego dachu, by po chwili przebierać nogami po ścianie. Z daleka niewątpliwie wyglądało to dość widowiskowo. Z bliska jak typowa scena z kreskówki, w której bohater potyka się i podskakuje w zupełnie nieskoordynowany sposób próbując uniknąć śmigających mu pod nogami pocisków. Z tym, że teraz scena ta odbywała się na pionowej ścianie, a sympatyczną, animowaną postać zastępował skarłowaciały, różowy człowiek pająk.
 Jeśli któremukolwiek z was, wytrwałych (lub naprawdę znudzonych życiem) internautów przez myśl przeszło, że po dotarciu na dach sytuacja się zmieniła, to trzeba wam wiedzieć iż byliście w błędzie. Już w chwili usłyszenia pierwszego strzału, Lou przeszła w tryb panicznej walki o przetrwanie. Nie sposób zliczyć ile razy w miarę celnie do niej wystrzelono, a jednak nie została draśnięta ani razu. Jeśli to nie jest szczęście na miarę protagonisty filmu akcji, to ja nie wiem co nim  jest.  Nie myślcie jednak, że taki stan rzeczy dodawał jej jakiejkolwiek formy odwagi czy pewności siebie. Nie była nietykalnym bohaterem kinowego hitu. Groźba śmierci jej nie podniecała, a raczej ściskała gardło i zakłócała oddech do tego stopnia, że jedynym odgłosem jaki była w stanie z siebie wydobyć był zduszony pisk, a w chwili gdy haki wbiły się ścianę oszklonego budynku, kilka dachów od posągu, nieokresślony, przepełniony histerią, stłumiony krzyk. Zanim uderzyła w szybę zdążyła zrobić jedynie dwie rzeczy. Pierwszą z nich było naduszenie małego  przycisku na pasie aktywującego ładunek wybuchowy na posągu, drugą, zadanie sobie pytania: "Czy to nie jest czasem hartowane szkło?".