wtorek, 25 kwietnia 2017

Od Chiena (CD Lio) - Życie to walka

         Jeśli nigdy więcej nie wyciągniesz broni bez mojego pozwolenia będziesz mógł żyć. Odpowiadają ci takie warunki?
         Gdyby Chien miał być zupełnie szczery i gdyby mógł pozwolić sobie na komentarz z pewnością stwierdziłby, że wcale nie. Nie odpowiadały mu takie warunki ani odrobinę. Prawdę powiedziawszy, tuż po usłyszeniu wspomnianych, przeklętych słów, w pierwszym odruchu zapragnął wyrzucić z siebie bogatą wiązankę przekleństw i uderzyć ścianę na której był wsparty. Nie skończyłoby się to dobrze ani dla jego podłamanej reputacji, ani dla ręki, ani dla tynku na ścianie, więc Duong nie drgnął nawet o centymetr. W obecnej chwili nie widział dla siebie żadnej czynności, która mogłaby pozwolić mu odreagować. Niewerbalne sposoby stanowczo nie wchodziły w rachubę, a z tymi werbalnymi wolał nie ryzykować. Z drugiej strony miał wrażenie, że mógłby równie dobrze zrobić wszystko na co miał ochotę i w zasadzie jego sytuacja nie zmieniłaby się znowu tak diametralnie. Mimo wszystko nie chciał dolewać oliwy do i tak wysokiego ognia. Legionowi nigdy nie można było odmówić chłodnego opanowania. Mogło go skręcać w środku z oburzenia, mogła go zżerać chęć buntu, mógł czuć niemożliwy do przejścia opór, ale i tak nie dał po sobie poznać co nim targa. Temu żołnierzowi zwyczajnie nie przystało czegokolwiek nie akceptować. Nie miał zatem nazbyt wielkiego wyboru. Z tego względu jedynie zacisnął dłonie w pięści i odetchnął głęboko. Z jego ust musiały paść słowa, których wypowiadać nie chciał. Nie był jednak pozbawiony rozsądku, ani instynktu samozachowawczego. Lio zabiłaby go bez wahania. Nie drgnęłaby jej nawet mechaniczna powieka, podobnie jak on nie poczuł nic w związku z zabiciem nożownika z klubu. Pod tym względem oboje byli do siebie podobni. Potrafili zabijać w imię celu uznanego przez nich za słuszny. Chien nie był głupi, wiedział, co ma powiedzieć, by ujść cało z tej sytuacji. Im dłużej się jednak do tego zbierał, tym trudniej było mu wymówić to pojedyncze, trzyliterowe słowo, rozpoczynające się na literę „t”.
         Nie chodziło tu nawet o jego kaprys. Legion wiedział, że z łatwością poradziłby sobie ze wszystkim bez broni. Nie miał także otrzymać całkowitego zakazu na używanie swojego uzbrojenia i nikt nie zażądał oddania nawet jednego noża. Jego spokój mąciło coś innego. Duong doskonale wiedział jak silne są jego przyzwyczajenia. Nawet bez ciążącej nad nim groźby śmierci czasem nie potrafił powstrzymać odruchu, czego popis dał w klubie naprzeciwko którego właśnie stali. Stanowiło to o tyle istotny problem, że w obecnej chwili i posiadając obecną wiedzę na temat konsekwencji, był pewien, że w klubie nie postąpił inaczej. Strzeliłby, bo tak go nauczono. I nadal nie widziałby w tym absolutnie nic złego. Tylko dlatego jeszcze nie przystał na warunek Lalki. Nikt o zdrowych zmysłach nie podpisałby własnego wyroku śmierci. Legion posiadał też nieco kulawy honor, który mówił mu, by nie składał obietnicy, której i tak nie dotrzyma. Jednakże alternatywą była jedynie natychmiastowa śmierć, a na to Chien zdecydowanie gotowy nie był.
         Zwlekanie, jakkolwiek zbawienne dla chłopaka, by nie było, powoli przestawało się podobać Lio. Marionetka przestąpiła z nogi na nogę i skrzyżowała ramiona na klatce piersiowej, w ten sposób dyskretnie popędzając, nadal wahającego się z odpowiedzią Legiona. On jednak nijak nie potrafił się zmusić do przypieczętowania odroczenia swojego zgonu w czasie. Instynkt samozachowawczy wręcz wołał mu, by uciekał, żeby zostawił za sobą Lio i cały ten bałagan i zniknął. Miasto było duże, a on potrafił stać się niewidzialny. Pytanie tylko jak długo mógłby się ukrywać przed czymś co nawet nie było człowiekiem. Lio mogła ścigać go bez przerwy niezależnie od okoliczności. On natomiast potrzebował snu i jedzenia, a to zabierało cenny czas. W takim wypadku ucieczka także nie wydawała mu się dobrym pomysłem na wyjście z całej sytuacji obronną ręką.
          Legion tkwił przyparty do muru. Ba! To nawet za mało powiedziane. Gdyby postawiono go pod ścianą, przeszkodę miałby z jednej, góra dwóch stron i mógłby coś wymyślić, by się ocalić. Obecna sytuacja bez wątpienia była dużo gorsza, a Chien nie potrafił dostrzec nawet cienia szansy dla siebie, poza oczywistym zgodzeniem się na wszystko. Trafniej więc powiedzieć, że Legion tkwił w klatce, która powoli tonęła. Jedyna droga względnie bezpiecznej ucieczki wiodła go wprost ku zgubie, a pomimo tego, niczym przysłowiowy tonący chwytający się brzytwy, on także ostatecznie zaryzykował tym, co miało go już niedługo zranić.
- Tak. Odpowiadają mi te warunki. – wykrztusił w końcu sucho, ale jego twarz dalej pozostawała niewzruszona.
- Doskonale. – odparła Lio. Dziewczyna, choć nie posiadała mimiki twarzy, wydała się być Legionowi znudzona tym, jak wiele czasu minęło zanim zdobył się na wypowiedzenie tych kilku prostych słów.
        Chien nie mógł jej winić, bo zapewne nie przypuszczała jaki kaliber miała jego walka. Ruda nawet nie mogła wiedzieć, że Duong tą deklaracją strzelił sobie w kolano i prawdę powiedziawszy odpowiadało mu to. Ostatecznie każda widoczna słabość mogła być wykorzystana przeciwko niemu. Wiele razy zdarzało się, że odbita rykoszetem kula trafiała kogoś, kto zupełnie się tego nie spodziewał. Tak samo było ze słabościami. Raz uzewnętrzniona czasem potrafiła wrócić i zwalić z nóg. Z tym także Legion musiał się liczyć, przez co cała sytuacja zaczęła jawić mu się w znacznie gorszych niż dotychczas barwach.
- Co teraz? – spytała Lalka, gdy Duong nadal tkwił w bezruchu oparty o ścianę. – Niedługo przybędzie tu policja. Nikt nie powinien znowu ginąć.
- To rozwiązałoby twój problem, co? – Chien przeniósł wzrok z Lio na pobliskie budynki. – Możemy na nich zaczekać. Sprzątną mnie i po kłopocie. Tak jak sobie tego życzysz.
- NIKT nie powinien dzisiaj umrzeć. Ty też nie. – uparła się.
        Już po chwili nadzwyczaj silna dziewczyna wręcz holowała go ulicą w tylko sobie znanym kierunku. Przechodnie zerkali na nich podejrzliwie. Widok drobnego rudzielca z rozbitą twarzą, ciągnącego za sobą postawnego i uzbrojonego Azjatę wywoływał szok zmieszany z obawami i niepokojem. Wyjątkowo ciężka mieszanka dla zwykłych, szarych obywateli, których miała nieprzyjemność mijać ta dwójka odmieńców. Koniec końców jednak Chien wyrwał się dziewczynie i zatrzymał, wciskając ręce do kieszeni spodni. Jego dłoń trafiła na garotę, którą bezwiednie obrócił w palcach, jak gdyby znajome narzędzie mogło cokolwiek w tej sytuacji zdziałać. Może i zdziałałoby, gdyby dałoby się je chociaż wydobyć z kieszeni...
- To bez sensu. Ciągniesz mnie po mieście i straszysz ludzi. Niczego tym nie osiągniesz, Lio.
- Co zatem proponujesz?
- Zakładam, że i tak mi nie odpuścisz. Idziemy do mnie. – odparł cierpko, nawet nie siląc się na cieplejsze emocje i zmienił kierunek na ten właściwy.
         Ich spotkanie nie zaczęło się może zbyt miło i sympatycznie. Jednak mieli szansę być dobrymi znajomymi. Można powiedzieć, że siła wyższa zweryfikowała tą relację i dostrzegłszy błąd, szybko skorygowała ją do poprawnego stanu. Najwyraźniej nie dane im było darzyć się zbyt szczególną sympatią. W każdym razie Legion się obraził. I nie przypominało to niedojrzałego „focha” zwieńczonego tupnięciem nóżką i odwróceniem się plecami do źródła nieprzyjemności. Była to raczej potęgująca się, niesamowicie ciężka niechęć właściwa osobie, której zakazano robienia tego, do czego została stworzona. Tak samo zareagowałby pisarz, gdyby odebrać mu długopis, tak samo stałoby się z muzykiem, któremu zniszczono jego instrument i to samo poczułby haker, gdyby zabrać mu komputer. Pewne rzeczy istniały wyłącznie po to, by korelować ze sobą i odbieranie jednej z takich rzeczy uniemożliwiało funkcjonowanie tej drugiej. To dlatego Legion autentycznie się o siebie obawiał. Dlatego też poczuł się przytłoczony nową sytuacją. I z tego powodu nagle stał się drażliwą, dręczoną niepokojem imitacją samego siebie. Chien był potworem. Lio była tą, która spętała bestię i najwyraźniej nie przejmowała się, co może się z nim stać, byle świat miał spokój. Co gorsza ta sytuacja ciągnęła się raptem od dwudziestu minut, Chien natomiast już miał jej serdecznie dosyć. Nic specjalnie go nie prowokowało do tego, by już teraz złamać warunki. Mimo to odczuwał stres. Ten szczególnie dławiący, gdy ma się poczucie nieuchronnego i jest się zupełnie bezradnym. Nawet jeśli tak było (a było na pewno, patrząc po stanie psychicznym Wietnamczyka), Legion zaskakująco dobrze odgrywał swoją rolę tego, którego nic nie rusza.
         W taki sposób, w napiętym milczeniu pokonali całą drogę do chienowego mieszkania. Mieściło się ono na 13. piętrze budynku, który właściwie niewiele wyróżniał się od reszty stojących w pobliżu apartamentowców. Całe osiedle stanowiły spiralnie poskręcane wielopiętrowe wieżowce, które nie mogły istnieć nigdzie indziej poza Shangri-La.
- Ładnie mieszkasz. – skomentowała Lio, rozglądając się po minimalistycznym wnętrzu urządzonemu głównie w czerni i bieli.
- Mhm... - Chien prawdę powiedziawszy nigdy nie zwracał uwagi na warunki, które niosło to mieszkanie. Dobrze byłoby mu nawet gdyby miał do dyspozycji jedno pomieszczenie w piwnicy i stary materac jako jedyny mebel lub w podobnym apartamencie gdzieś w chmurach. Choć bez wątpienia wolałby jednak tą pierwszą opcję. Materac w łóżku był stanowczo zbyt wygodny jak na standardy Legiona. Mimo to potrzebował normalnego życia, zwykłego obywatela lub chociaż pozorów takowego. Jak widać nie pierwszy raz przekładał własny komfort ponad potrzebę.
- Jesteś na mnie zły, Chien? – zagadnęła ruda, gdy chłopak nie najdelikatniejszym gestem odstawił karabin na swoje miejsce przy drzwiach wejściowych. Z podobnym impetem cisnął też kilka noży i pistolet, a potem poszedł prosto do kuchni poszukać sobie zajęcia. Ruch. Chien potrzebował być w ruchu, żeby nie wyrzucić dziewczyny przez okno.
- Tak. Jestem zły jak cholera. – warknął, zresztą zgodnie z prawdą, przegrzebując szafki.
        Lio zostało tylko obserwować jak Legion miota się po całym pomieszczeniu w poszukiwaniu nieistniejącego spokoju. Najwyraźniej i brunet doszedł do wniosku, że nic podobnego w ostatnim czasie nie kupił, bo nagle zamarł i z westchnieniem oparł się o blat.
- To jest konieczne. Stanowisz zagrożenie i...
- Daruj sobie. – wszedł jej w słowo, nawet na nią nie patrząc. - Nie pomagasz.
- To nie znaczy, że popieram taki stan rzeczy. Masz wybór i nie musisz tak żyć.
- Mylisz się. Nigdy nie miałem wyboru. Nie w kwestii tego kim teraz jestem. – oświadczył.
- Zawsze masz wybór. Teraz, wcześniej, później też będziesz go miał. Grunt to chcieć. – twarz Lio drgnęła w uśmiechu, co zaowocowało tym, że w powietrzu rozniósł się krótki zgrzyt. Chien mimo woli skrzywił się. A potem lekko odwrócił głowę w stronę okna. O niczym nie masz pojęcia, Lio...
- Powinnaś to naprawić. Najlepiej teraz. – tym samym Chien zakończył całą dyskusję. Wyprostował się i przeszedł do lady oddzielającej kuchnię od salonu  i usiadł na wysokim stołku, unikając patrzenia w stronę rudej dziewczyny.
- Może masz rację...
         Lalka oddaliła się, zostawiając chłopaka sam na sam ze swoimi myślami. Chien natomiast odniósł nieprzyjemne wrażenie, że zdrowo przesadza. Nigdy nie posądzał się o bycie paranoikiem, a tymczasem okazało się, że z powodu jednego zdania spanikował. Nikt nie kazał mu od razu ginąć. Przed Legionem jawiła się wymagająca próba charakteru, ale czym mogła być wobec Niepokonanego? Przecież jego oddział zawsze szczycił się tytanową silną wolą. Niepokonani byli niezłomni. Nigdy nie ulegali. Chien też nie zamierzał. Potrzebował jedynie chwili spokoju, by dojść do wniosku, że jego świat się nagle nie zawalił. Zmieniły się jedynie możliwości, ale Duong był prawie pewien, że choć przez jakiś czas uda mu się trzymać z daleka od kłopotów. Nie mógł zmienić siebie, ale mógł ograniczyć wydarzenia prowadzące go do złamania warunków. To także nie było najprostsze, ale miało choć cień szansy na powodzenie.
         Legion oparł głowę na blacie i zamknął oczy. Chciał człowiek tylko pospacerować... Ten wieczór z całą pewnością nie mógł należeć do udanych. Nie był też najgorszym z najgorszych, bo Chien mgliście pamiętał znacznie paskudniejsze chwile w swoim życiu.
         Tym razem przed zamyśleniem się po raz kolejny uratowały go kroki w korytarzu. Lio postanowiła wrócić. Chien otworzył jedno oko i przyjrzał się twarzy dziewczyny. Wyglądała lepiej niż chwilę wcześniej, ale jej twarz nadal nosiła ślady po kuli. Najwyraźniej Marionetka nie zamierzała zostawić Duonga samego sobie na dłużej niż kwadrans. Legion był gotów założyć, że na chwilę obecną mógł pożegnać się z całkowitą prywatnością.
- Będziesz mnie niańczyć? - rzucił kąśliwie, gdy dziewczyna zatrzymała się kawałek od niego.
- Będę robić to, co trzeba zrobić. - odpowiedziała mu. Chien nieco się rozczarował, że zignorowała jego zaczepkę. - A ty powinieneś w końcu się uspokoić.
- Jestem spokojny. - oznajmił jej - Zawsze jestem spokojny.
- Doprawdy? - Lio odwróciła się nieco w stronę kuchni, niemo przypominając Legionowi o tym, co miało miejsce raptem parę minut wcześniej.
- Prawie zawsze. - sprostował niechętnie - Ale to nie moja wina. Nawet nie wiem po kiego diabła mnie karzesz.
- Jak możesz nie wiedzieć? Zabiłeś człowieka, Chien. Niewinnego człowieka. To jest niedopuszczalne.
- Zaatakował nas. To wyklucza jego niewinność. Sam jest sobie winien.
Lio wydała z siebie dźwięk podobny do westchnięcia. Z jej perspektywy musiało to wyglądać zupełnie inaczej niż z perspektywy Legiona.
- Nie był sobie niczego winien. Prawdopodobnie i tak nie zdołałby zrobić nikomu krzywdy. Mogłeś mu odpuścić. Przeżyłby i wszyscy bylibyśmy zadowoleni.
- Akurat... Strasznie nie lubię kiedy ktoś rzuca się na mnie z bronią, wiesz?
- To zrozumiałe. Uważam jednak, że powinieneś być rozsądniejszy. Nie musisz mordować tych, którzy ci się nie podobają. Nie jesteś taki.
- Skąd wiesz jaki jestem? - Chien podniósł głowę z blatu i uniósł brew w geście zdziwienia.
- Nie tak dawno sam zaproponowałeś, że pójdziesz ze mną pomagać ludziom. I pomagałeś... Dopóki nie popełniłeś błędu. Nie jesteś zły z natury, to widać.
- Może... Albo to tylko wyjątkowo mylące pozory. - zauważył.
- Nie wydaje mi się. - odpowiedziała mu Lio, przechadzając się po kuchni. - Wygląda to tak jakbyś sam nie wiedział co masz robić.
- Trochę racji w tym jest... - Duong wstał i przeszedł do okna w salonie.
          Zatrzymał się tam w lekkim rozkroku, chwytając za plecami dłonią nadgarstek drugiej ręki. Dobrze wyćwiczona pozycja już dawno temu stała się dla niego naturalna, więc nawet nie zdał sobie sprawy z tego, że ją przyjął. Znacznie bardziej koncentrował się na widoku po drugiej stronie szyby. Światła Shangri-La zdecydowanie nie były tym, co oczy Legiona powinny widzieć. Mimo wszystko nie przeszkadzało mu to zbytnio. Czasem nawet cieszył się z porzuconej misji w tym mieście. Przywiązał się do swojego nowego (o dziwo zgoła spokojniejszego) życia, a jednak nadal odnosił wrażenie, że to nie jego świat i, że nie pasuje. Co gorsza wiedział, że ma rację, ale z uporem brnął w to dalej licząc, że z czasem wszystko się ułoży. Tym bardziej, że wbrew pozorom faktycznie szło mu coraz lepiej.
- Jesteś żołnierzem, prawda? - tuż obok niego pojawiła się Lio. Chien rzucił jej kątem oka przelotne spojrzenie i z powrotem wrócił do przypatrywania się miastu.
- I to jeszcze jakim. - potwierdził jej słowa - To chyba zresztą widać.
- Masz jakieś hobby poza tym wszystkim?
- Nie. Nic, a nic. Nawet nie mam co ze sobą zrobić. - przyznał szczerze. Przez chwilę pomiędzy nim, a Lio panowało milczenie. - A ty? Co z twoim życiem?
- To znaczy? - ruda odwróciła głowę, koncentrując się na Legionie.
- No nie wiem... Masz może jakieś hobby? Albo zainteresowania?

Lio? Proszę. Ktoś musiał nakarmić ten sadyzm

sobota, 22 kwietnia 2017

Od Lio (CD Chiena) - Skutki

Legion opuszczał bar w towarzystwie grobowej ciszy. Nikt więcej nie chciał ryzykować sprowokowania bruneta i przyjęcia pocisku prosto między oczy. Lio była święcie przekonana, że w momencie w którym Chien zniknął za roztrzaskaną szybą usłyszała kilka westchnięć ulgi, najwyraźniej co po niektórzy wstrzymywali ze strachu oddech. Gdy urok powodujący zatrzymanie wszystkich w pomieszczeniu minął powietrze na powrót zaczęły przecinać wiązanki przekleństw, tym razem cichych, wypowiadanych na wydechu w stronę nieobecnego już bruneta i jego podejrzanej towarzyszki o popękanej twarzy. Lio chciała zaoferować pomoc, jak zawsze nie biorąc sobie ludzkiej opinii na jej temat do serca, w końcu ludzie bardzo łatwo zmieniają zdanie.
- Przykro mi z powodu waszego towarzysza, jego śmierć była zbędna.- czerwonowłosa klękła koło postawnego mężczyzny z ciemną brodą, który pochylał się nad swoim poległym przyjacielem.
- Żartujesz sobie? Czego jeszcze od nas chcesz?! Wynoś się stąd razem z resztą robo kundli! Nie potrzeba nam takich jak wy! Nienaturalne świry, myślą że wszystko im wolno...- warknął wściekle w odpowiedzi odpychając od siebie Lalkę. Nie można pomagać na siłę, a ludzie tutaj zgromadzeni raczej nie pałali teraz do niej miłością, tak marionetka zrobiła to czego od niej oczekiwali i oddaliła się od grupy ludzi, oferując swoją pomoc niewielkiej grupie cyborgów, którzy byli nieźle wystraszeni całą tą sytuacją. Była to grupka złożona z nastolatków, większość ich towarzyszy już dawno uciekła w obawie o bycie schwytanymi przez policję. Ciężko ich winić, mówiąc szczerze Lio też bardzo chciała zniknąć zanim przybędą służby porządkowe.
- Potrzebujecie pomocy?- spytała nastolatków, którzy z mieszanką strachu i niedowierzania przyglądali się jej twarzy. Nie był to szczególnie ładny widok, kula trafiła ją w lewy policzek, niecałe dwa centymetry od oka. Nie dość, że siatka pęknięć pokrywała jej cały policzek i rozciągała się aż do skroni, to jeszcze znaczny fragment skóry w miejscu, w którym pocisk wbił się w jej twarz przepadł bez wieści, odsłaniając ukryte pod powierzchnią mechanizmy i cienkie żyłki wypełnione pomarańczową cieczą. Lio wciąż czuła kulę przewracającą się we wnętrzu jej czaszki, wyciągnięcie jej będzie trudne, a nie ma nawet mowy żeby pozwoliła sobie na zostawienie kolejnego bezużytecznego kawałka metalu wewnątrz niej, ostatnim razem kiedy to zrobiła co chwila coś się w środku plątało i przerywało, nie wspominając o doprowadzającym do szału brzęczeniu przy prawie każdym ruchu.
- My nie... Ale ty wyglądasz jakbyś potrzebowała lekarza... Albo mechanika... Albo sporej ilości kleju... Z czego cię w zasadzie zrobili?- spytała różowowłosa dziewczyna z robotyczną protezą nogi.
- To nic takiego, jeśli nic wam nie jest powinniście się ewakuować. Niedługo przyjedzie tu policja.- Wzmianka o policji przyniosła spodziewany efekt, najpierw dzieciaki spojrzały na czerwoną zaskoczone, a gdy w końcu sens jej słów został przetrawiony, banda zebrała się pospiesznie do wyjścia.
- Możesz iść z nami jak chcesz... Możemy ci pomóc naprawić um... twarz...- zaproponował jej jeden z nastolatków
- Mam jeszcze jeden problem do rozwiązania, niemniej dziękuję za propozycję.- odparła Lio kierując się w stronę swojego 'problemu'. Co zrobić, co zrobić.... Powinna była zlikwidować chłopaka już dawno temu, na samym początku, w końcu ten jego karabin nie był ozdobą. Nawet jeśli ludzie, którzy chcieli jego śmierci, byli dużo większym zagrożeniem nie powinna była tak po prostu dać mu żyć. Chien stał spokojnie opierając się o ścianę, obserwując zbliżającą się marionetkę.
- Czujesz poczucie winy?- Pytaniu Lio towarzyszył nieprzyjemny dźwięk, przypominający ocierające się o siebie kawałki szkła. Jak tak dalej pójdzie, to lada chwila więcej kawałków zacznie odpadać, co tylko wydłuży proces naprawienia szkód, więc czerwonowłosa postanowiła na jakiś czas zaniechać ruchu warg, by nie pogorszyć swojego stanu.
- Nie.- Odpowiedź była prosta i krótka. Lio nie miała zamiaru na to narzekać.
- Zdajesz sobie sprawę, że nie musiałeś go zabijać? Mogłeś chociaż celować w nogi lub w rękę. Ten człowiek nie był wielkim zagrożeniem- Tym razem słowa marionetki padły bez towarzyszących im zazwyczaj ruchów warg, sama 'jakość' jej głosu zdecydowanie spadła, spowodowane to było zmianą źródła dźwięku, teraz jej głos dobywał się bezpośrednio zza panelu na jej szyi co, pomijając zduszone brzmienie jej głosu, zdawało się wyjątkowo dziwne i nie uszło uwadze bruneta.
- Działałem instynktownie- Duong wzruszył ramionami, przyglądając się kukiełce z zaintrygowaniem. Tego typu 'instynktowne działania' wyjątkowo nie przypadały Lalce do gustu. Najlepiej będzie go usunąć zanim odbierze więcej żyć. To był dobry pomysł, nie można mu zarzucić braku logiki. Najbezpieczniejsze wyjście. Problem w tym, że dla Lio Chien to na dobrą sprawę jeszcze dzieciak. W końcu brunet nie mógł mieć więcej niż 25 lat, a marionetka dobrze pamiętała jak głupie błędy popełniała w tym wieku, nie wspominając już o tym, że ona była zdolna do przeprowadzenia pełnej analizy sytuacji już od pierwszego dnia istnienia (może analizy te nie zawsze prowadziły do... Moralnych wniosków, niemniej zawsze były poparte logiką), co dawało jej sporą przewagę nad ludźmi. Aksel nigdy za jej wybryki nie chciał jej zezłomować, a czasem naprawdę powinien był to rozważyć Tak więc Lio podjęła decyzję.
- Jeśli nigdy więcej nie wyciągniesz broni bez mojego pozwolenia będziesz mógł żyć. Odpowiadają ci takie warunki?
Chien? Napisałabym tu coś więcej lepiej, ale sytuacje mam i kończyłam na szybko xD

Od Fery Rosy (CD Ronana) - Patos

        Mówiąc szczerze, czekanie w nieskończoność wcale nie wydawało się Ferze kuszącą opcją.
  Była to sytuacja patowa, z rodzaju tych, których szczególnie nienawidziła. Przypominała spotkanie czterech samochodów na skrzyżowaniu, z czego każdy nadjeżdża z innej strony i wszystkie chcą skręcić w lewo. Doskonale wiemy, co wydarzyłoby się, gdyby wszyscy kierowcy ruszyli naraz i żaden nie chciał do tego dopuścić. Zgodnie z regułami, na skrzyżowaniu zawsze pierwszeństwo ma ten z prawej strony, ale co jeśli wszyscy mają po swojej prawej inny samochód? Rozglądają się niepewni, oczekując aż ruszy ktoś inny, by w razie czego nie być winnym stłuczki. I tak stoją i czekają, stoją i czekają, bo nie istnieje żadna zasada mogąca rozwiązać problem, nikt nie wskazał im, który ma jechać pierwszy. A jedynym sposobem na zakończenie tego było po prostu się ruszyć. Gdy jeden z kierowców w końcu zbierze się na odwagę i wykona swój ruch, pozostali w duchu mu podziękują, zgodnie z przepisową kolejnością udając się w swoją stronę.
  Wystarczyło, by jedno się ruszyło.
  Ale ani Ferze ani Ronanowi nie w smak było dawać temu drugiemu pretekst do działania. Każde z nich było przekonane, że to drugie nie odważyłoby się dopełnić tyle obiecywanego dzieła. Z drugiej strony oboje obawiali się opuścić gardę w pierwszej kolejności, kiedy to drugie wciąż miało w rękach swoją broń. Stanie w ten sposób w bocznej uliczce dłuższy czas mogłoby w końcu doprowadzić uczestników podobnego spotkania do uczucia dyskomfortu. Jednakże w owej sytuacji uczestnikami byli Kruk i Strzyga - zażenowanie było dla nich teraz najmniejszym kłopotem.
  Miała go na muszce. Mało powiedziane - mogłaby mu właściwie wbić glocka brzuch (dosłownie, wcale nie przejmując się faktem, iż było to ,,tępe narzędzie”) i rozwlec wnętrzności. Obiecywała sobie długi czas, że jeśli następnym razem zobaczy tego węża to rozdepcze mu łeb, nie zastanawiając się nawet jak bardzo jest jadowity. Co więc ją powstrzymywało? Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, nie był to nóż przy boku, była tego pewna. Jakby na to spojrzeć od odpowiedniej strony, jej życie byłoby o wiele prostsze, gdyby powodem do odpuszczenia mogło być coś tak błahego jak kawałek zaostrzonego metalu. Niestety, jej życie najwyraźniej było polem popisu jakiejś wyjątkowo wrednej i dowcipnej siły wyższej. A może to była kara boska za wszystko, czego się w życiu dopuściła? Przetrzymywanie jej na polach wiecznego cierpienia po śmierci najwyraźniej było zbyt łagodną opcją, skoro Bóg zdecydował się skazać ją na ponowne spotkanie z Ronanem jeszcze za życia.
  Podobno każdy będzie miał swoje własne piekło. Tak jak każdy ma inne gusta, tak każdemu co innego będzie się wydawać karą ostateczną. Morderca będzie w kółko przeżywał śmierć tej samej osoby, nawet gdy już nie będzie chciał robić jej nic złego. Winnemu śmierci pacjenta lekarzowi po wiek wieków zjawy będą zarzucać oskarżenia. Malarzowi, który pod wpływem presji popełnił samobójstwo, dane będzie pracować nad tym samym dziełem, ale nigdy go nie ukończy.
  A piekło Fery będzie wyglądało dokładnie tak. Będzie stać naprzeciwko Ronana, z nożem przy własnym boku i glockiem wymierzonym w jego brzuch. I nie będzie mogła się zebrać do tego, by zakończyć to raz na zawsze.
  Tak jak nie mogła się do tego zebrać teraz. Ona NAPRAWDĘ chciała go zobaczyć martwego. Równocześnie jakoś nie umiała pociągnąć za spust.
  Mawia się, że to zawsze ten mądrzejszy odpuszcza w pierwszej kolejności. Ciężko uznać Strzygę za tą mądrzejszą. Na razie była po prostu zmęczona i zirytowana, a było to wyjątkowo niezdrowe dla reszty świata połączenie. W każdym razie warknęła głośno, odwróciła się i wystrzeliła pół magazynka w ścianę. Dopiero gdy echo ostatniego strzału ucichło i dyszała gapiąc się bezsilnie w podłogę, zorientowała się, że nie ma już noża przy boku. Na ustach Ronana pojawił się kpiący uśmiech.
  - Brakowało jeszcze żebyś tupnęła nogą, księżniczko - rzucił złośliwie.
  Kobieta wymamrotała po hiszpańsku niekoniecznie miłe słowa i wcisnęła pistolet do kabury pod kurtką.
  - Po jaką cholerę znowu pchasz mi się do życia? - rzuciła oskarżycielsko, jakby była to wina właśnie Katony, że znowu na siebie wpadają.
  - Mogę cię z całkowitą szczerością zapewnić, że do dzisiejszego ranka moje życie świetnie się bez ciebie układało - odpowiedział. - Po co miałbym sobie specjalnie psuć tak wspaniały układ?
  - Skąd mam wiedzieć, czy nie masz skłonności masochistycznych? Podobno chodzą w parze z sadyzmem.
  - Wiesz z własnego przykładu? - Ronan bez pytania sugestywnie przejechał jej łagodnie dwoma palcami po boku szyi.
  Kobieta obdarzyła go wzrokiem tak przepełnionym jadem, że położyłaby nim cztery słonie.
  - Zabieraj. Łapę. - zagroziła przez zęby. Mimowolnie wyjęła przy tym zza paska nóż, co chyba bardziej przekonało Kruka do cofnięcia dłoni. Na jego twarzy jednak dalej widniał irytujący uśmiech człowieka przekonanego, że i tak mu nic nie grozi. Niestety, miał rację.
  Różowa mając dosyć całego tego zajścia odwróciła się od niego (niezbyt mądre posunięcie) i najnormalniej ruszyła z powrotem w stronę wind. Nagle zatęskniła za wczorajszym wieczorem, kiedy Katona był jedynie plamą w jej pamięci. Wolałaby dalej uważać go za martwego. Przekonanie się, że jego czarne serce jeszcze bije jakoś nie uspokoiło tego, co obudziło się w niej gdy dojrzała przeklęte nazwisko na liście Felixa. Wręcz przeciwnie - ta świadomość zaczynała napawać ją niepokojem.
  Ronan natomiast odprowadzał ją wzrokiem z rękoma założonymi na piersi. Nie pojmował dlaczego tak łatwo odpuściła. Nie pojmował też dlaczego nie potrafił uczynić podobnie - odwrócić się i odejść. Gdyby tak zrobił, wątek ten zdecydowanie nie rozpocząłby się już nigdy na nowo, biorąc pod uwagę fakt, że przypomnieli sobie dlaczego w pierwszej kolejności zdecydowali się zapomnieć o sobie nawzajem. A jednak chociaż jedno było dla drugiego źródłem wszelkiego zła na świecie, do tego spotkania musiało kiedyś dojść, czy to przez (nieprawdopodobnie niski w wyniku) rachunek prawdopodobieństwa, czy też woli sadystycznych autorek ich charakterów.
  - Gdzie idziesz? - zawołał za nią.
  - Sam sobie na to odpowiedz - odkrzyknęła w odpowiedzi.
  - Ładnie tak odchodzić bez pożegnania?
  - Oj, jestem pewna, że i tak nie będzie mi dane pożyć spokojnie... - mruknęła niedosłyszalnie pod nosem Strzyga.
  Nie było. Już po kilku minutach spaceru w stronę najbliższych wind na niższe piętra miasta, wyczuła obok siebie irytującą obecność. Spojrzała w bok na Katonę. Mężczyzna jak gdyby nigdy nic szedł tuż obok, wciskając dłonie w kieszenie spodni.
  - Jednak macie coś wspólnego - stwierdziła liderka Szczurów.
  - Mianowicie kto? - zainteresował się Ronan.
  - Ty i Seanit. Zaczynam mieć wątpliwości, które z was faktycznie robi za ,,to upierdliwe”. A podobno małe zawsze jest wredniejsze...
  - Sea zapewne też się niesamowicie ucieszy, gdy usłyszy, że żyjesz - odparł Kruk.
  - Po co za mną leziesz? - Fera zatrzymała się gwałtownie, robiąc zator w tłumie przechodniów.
  - Z nudów? - mężczyzna stanął naprzeciwko niej.
  - Gdzieś już kiedyś słyszałam podobny tekst - uśmiechnęła się do niego zbójecko. - Mam nadzieję, że doskonale pamiętasz jak się się to wtedy skończyło.
  Ku jej satysfakcji, Katona mimowolnie pomasował się dłonią po karku. Naprawdę korciło ją, by jeszcze drążyć ten temat, ale miała na głowie ważniejsze rzeczy. Jak choćby fakt, że bez ostrzeżenia zostawiła Danielowi na głowie tymczasową władzę nad gangiem. Już raz tak zrobiła. Nie zawiodła się na nim (świat się zawali w dniu, w którym Dan ją zawiedzie), ale sam cyborg nie był zadowolony z obiegu wydarzeń. Jasno dał szefowej do zrozumienia, że przywódczyni nie przystoi wymigiwać się od obowiązków i częstsze przekazywanie mu władzy może nie najlepiej wpłynąć na jej reputację, czego nie chciał. Różowa za to doskonale zdawała sobie sprawę, że jej prawa ręka po prostu nie lubiła jej zastępować. Będę go musiała za to wszystko przeprosić, pomyślała. A ona naprawdę rzadko myślała o przepraszaniu kogokolwiek.
  Jednak gdy postąpiła krok naprzód, chcąc wyminąć Katonę, ten ponownie zastąpił jej drogę.
  - Skoro już przeszliśmy do sentymentów... - zaczął (ciekawe, że nazwał ,,sentymentem” akurat zasklepioną przed długim czasem ranę). - To bardzo miłe, że jednak nosisz przy sobie jakąś pamiątkę z naszych...przygód.
  Kobieta zmrużyła oczy, początkowo nie rozumiejąc o co mu chodziło. Dopiero gdy prześledziła jego wzrok padający na wysokość jej serca dostrzegła sens wypowiedzi. Wstążkę. Cienki, czerwony skrawek materiału zachlapany podejrzanymi o odcień ciemniejszymi plamami, przypięty do jej kurtki na wzór wstążeczek żałobnych. Zmrużyła oczy, niemo posyłając mężczyźnie ostrzeżenie, że znowu posuwa się za daleko. Czy jego to obchodziło? Pewnie nie i to najbardziej działało jej na nerwy.
  Jednak wspomnienie wstążki również i jej nasunęło na myśl zastanowienie, dlaczego właściwie dalej ją nosi. Miała w tym jakiś cel. Na pewno. Nawet jeśli zaniknął przez te trzy lata, musiał kiedyś istnieć. Po co ludzie zatrzymują takie duperele? By przypominały im o ważnych dla nich osobach, wydarzeniach. Czasem takie pamiętanie to forma kary, niczym krwawy ślad na czole bratobójcy Kaina. Ale wstążka Fery zawsze bardziej przywodziła jej na myśl medal. To była część niej, nieodzowna nawet bardziej od różowych włosów i tatuaży. Tych mogła się w każdej chwili pozbyć (dla kogoś obdarzonego taką formą regeneracji zerwanie ze skóry tatuażu nie jest zbyt skomplikowane), ale to właśnie wstążka odegrała w jej życiu najważniejszą rolę. Była symbolem tego, czym się stała. Uświadamiała dziewczynie ilekroć na nią spojrzała, że na zawsze pozostanie Strzygą. I ona czuła się z tą świadomością doskonale.
  - Jesteś wyjątkowo samolubny, skoro sądzisz, że przypomina mi akurat o tobie, Ronnie - powiedziała z uśmiechem imitującym jak najbardziej dziewczęco niewinny, po czym odepchnęła go na bok i przyspieszyła kroku.
  Dotarli do windy nie odzywając się ani słowem. Przechodząc przez rozsuwane drzwi, Fera ruszyła przodem i wcisnęła od razu przycisk odpowiadający za ich zamknięcie, jakby licząc, że zgniotą jej problem za nią. Niestety, czujniki ruchu jak zwykle były niezawodne i zasuwające się stalowe płyty zatrzymały się zanim zdołały Ronana dotknąć. Ku zdziwieniu dziewczyny, do środka wleciał za nimi także inny kruk...cały z metalu.
  Windy w Edenie nie przypominały tych zwykłych, których doświadczyć można było w obecnym świecie właściwie w każdym budynku. Edeńskie windy służyły do wygodnego podróżowania między piętrami miasta, nic więc dziwnego, że niektóre z nich przypominały pokoje gościnne i to we wcale nie tak tanim pensjonacie. Ta akurat miała rozmiar mniejszego salonu. Jedną ścianę stanowiło wielkie przeszklone okno, z którego mogłeś oglądać ,,majestat” wielkiego miasta, pastelowo zielone ściany i tak samo pastelowo żółte sofy pod ścianami. Co gorsza, nie było tu żadnych innych podróżnych poza Ronanem, Ferą i metalowym ptaszyskiem. Możemy się jedynie cieszyć, że nie była to właśnie ciasna metalowa puszka zawieszona wiele metrów nad ziemią za pomocą kilku stalowych lin, a porządna i w miarę przestronna. Niemniej jednak zamykanie tej dwójki przymusowo w żadnym pomieszczeniu nie mogło się dobrze skończyć...

Blue? Wybacz stan tego opa, ale tak w połowie zabrakło pomysłów...więc znowu jadę po sentymentach :P

Od Ichiro (CD Kasumi) - Wszystkie drogi prowadzą do Elizjum

        Plan Iro nie miał prawa zadziałać. No, może nie do końca. Istniał ten drobny procent szans, że Kasumi faktycznie jest w Elizjum i dalej nie zaniechała wypadów na miasto. Jeszcze mniejszy przewidywał, że Kage zdoła namierzyć ścigającą się ze światłem mutantkę akurat tej nocy. A skoro już przeszliśmy do kwestii prędkości z jaką kobieta potrafiła się poruszać, spróbujcie odgadnąć jak nisko mężczyzna oceniał możliwość wygrania z nią w biegu. Ichiro przyzwyczaił się do zaokrąglania zbyt rozciągniętych po przecinku liczb, dlatego bezpiecznie wolał przyjąć, że nie miał z nią żadnych szans. I tak nie taki był plan - po co kogoś zmuszać do ścigania cię, jeśli mu zwiejesz i nic z tego nie będziesz miał?
  Ściągnięcie szczerze cię nie cierpiącej mutantki (zabijającej twoich popleczników jeden po drugim - taki tam szczegół) na próg własnego mieszkania wydawało się o wiele lepszym pomysłem. W każdym razie, był to cel  o s i ą g a l n y. Lepsze to niż działania z góry skazane na porażkę.
  Trzeba przyznać, że ,,uciekanie" przed czymś ze świadomością iż i tak nie wygrasz i w końcu będziesz musiał ,,przegrać", było dla Kage całkiem nowym doświadczeniem. Gdy już uciekał, to z reguły nie musiał się martwić o ogon. W większości przypadków zostawał z tyłu, w pozostałych Osoku improwizował. Nigdy nie lubił bezsensownych działań - skoro i tak go złapią, to po co się męczyć? Ten wyścig był więc dla niego zaprzeczeniem jego własnej logiki. Z drugiej strony, nie miał innego wyboru. Jeśli on nie mógł dopaść Kasumi, niech ona dopadnie jego.
  Pomimo nie pozbawionych sensu przewidywań, koniec końców Fuchicho stała dokładnie tam, gdzie chciał. Do plusów Iro mógł zaliczyć także fakt, że jeszcze żył. Wyraz twarzy kobiety nie świadczył jednak o żadnych pozytywnych uczuciach co do jego osoby i wolał zakładać, że jest to zwycięstwo wyjątkowo niepewne. Mimo to na jego ustach dalej gościł ten sam bezczelny niemal uśmiech, przekazując Feniksowi jasny, dobijający komunikat: Wygrałem.
  - Przysłali cię po mnie - stwierdziła Kasumi, mrużąc podejrzliwie oczy.
  - Owszem. Z takim zamiarem próbowałem cię odnaleźć - przyznał się Iro.
  - I co teraz? Liczysz, że dam się przerzucić przez plecy i zanieść ojcu?
  - Wizja o tyle zabawna co nieprawdziwa - mężczyzna parsknął śmiechem. - Możesz mi nie wierzyć, ale mam na tyle rozumu by chociaż domyślać się jak tragicznie skończyłaby się dla mnie podobna próba.
  - O co więc chodzi? - Kas szybko zaczynała tracić cierpliwość. - Kolejna pułapka? A może mam uwierzyć, że tak po prostu się stęskniłeś?
  - A ty nie? Ranisz moje uczucia, okrutna kobieto...
  - W co ty znowu pogrywasz? I po co ta cała szopka z napadaniem na mnie?
  - Obawiałem się, że w żaden inny sposób nie zwrócę twojej uwagi - odparł Kage ze wzruszeniem ramion, podchodząc do szklanych drzwi apartamentu. - Na zwykłe zaproszenie byś odpowiedziała nożem, albo w ogóle.
  Przyłożył kartę magnetyczną do zamka na drzwiach. W mieszkaniu za przezroczystą ścianą zapaliły się światła, podobnie nad całym wciętym w budynek półkolistym balkonem. Kasumi pojęła, że nie trafiła w przypadkowe miejsce, tym bardziej nabierając podejrzliwości. Ichiro dostrzegł to i spróbował uśmiechnąć się uspokajająco.
  - Nie masz czym się martwić - zapewnił ją, opierając się o barierkę. - Nikt nie wie o naszym małym spotkaniu. Zaufaj mi, dwa razy na tydzień szukam w całym mieszkaniu podsłuchów i jak do tej pory żadnych nie znalazłem. Co innego w Shangri-La. Właściwie to sporo ułatwiłaś uciekając do Elizjum.
  Chociaż swoim zwyczajem starał się okazywać jak najwięcej pewności siebie, w dole kręgosłupa Osoku przebiegły ciarki. Apartament znajdował się na czwartym piętrze, a jego trzymała w tym miejscu tylko metalowa rurka i szklana sklejka. Nie miał lęku wysokości, na dodatek wciąż miał na sobie magnetyczne obuwie i rękawice. W razie czego wystarczyłoby złapać się balkonu piętro niżej. Obawiał się za to zostać wyrzuconym przez wściekłą mutantkę i to w taki sposób, by nawet nie miał szans dosięgnąć budynku choćby i opuszkami palców. Kas jednak dalej stała trzy metry dalej z ramionami skrzyżowanymi na piersiach i tym samym wyrazem zdegustowania na twarzy, jakby ktoś podłożył jej coś zjełczałego pod nos. Ścięła włosy (nawet z kucykiem Iro mógł dostrzec różnicę), zaczęła używać makijażu i zmieniła strój, ale charakter pozostał ten sam. A może i on się zmienił, wnioskując po dzikim błysku w ciemnych oczach? W jego pojęciu były to zmiany na lepsze. Niemniej jednak dalej odbijało mu się w pamięci jej stwierdzenie przed kilku laty, gdy podobnie jak dzisiaj wywiódł ją na balkon by porozmawiać sam na sam. Mimo iż było to przyjęcie ze sporą ilością gości wokół, kobieta nie obawiała się głośno zasugerować jak to łatwo byłoby go teraz wypchnąć za barierkę i skończyć zabawę w aranżowane małżeństwo. Skoro już wtedy czuła się do tego zdolna, co powstrzymywało ją teraz?
  Kasumi westchnęła w końcu, przewracając oczami. Kage uznał to za dobry znak. Z reguły takim gestem raczyli go rozmówcy uznający, że nie godzi się marnować ich cennego czasu na takiego karalucha jak on. To oznaczało, że jeszcze pożyje.
  - Nie przysyła cię tutaj ani mój ojciec... - zaczęła.
  - Teoretycznie tak - wtrącił Iro.
  - ...ani nikt inny - kontynuowała Kas. - Czego więc ode mnie chcesz?
  - No trudno - westchnął shinobi. - Skoro przechodzimy do konkretów...
  Zastanowił się chwilę. Rozmowa z Feniksem zawsze przypominała mu spacerek po polu minowym. Nie, złe porównanie - zamiast min lepiej będzie wstawić wnyki. Gdy mieli być małżeństwem, kobieta na każdym kroku próbowała go nie tyle zniszczyć, co pognębić. Całkowite pozbycie się Ichiro ze swojego życia nie dawałoby jej tyle satysfakcji co udowadnianie mu jak mało miał racji myśląc, że jest jej wart. Tak więc na jedną jego uwagę znajdowała trzy niszczące argumenty, za każdym razem osiągając zamierzony cel. Pech chciał, że jej ofiarą był właśnie Ichiro, bardziej zafascynowany niż zrezygnowany dominacją kobiety na polu bitwy. Tym razem jednak nie rozchodziło się o zwykłe przepychanki, a poważniejszą sprawę i Osoku wolał nie skreślać jednym niewłaściwym słowem swojej jedynej okazji na przeżycie niezadowolenia mistrza Orochiego.
  - Jak się trafnie domyśliłaś, Orochi kazał mi cię znaleźć - zaczął. - Uznał najwyraźniej, że na tyle dobrze cię znam, by podołać temu zadaniu.
  - I najwyraźniej się nie pomylił - przyznała ze skrzywieniem warg Fuchicho. Kącik ust Iro mimowolnie drgnął, ale powstrzymał się od komentarza, zamiast tego wracając do wyjaśnień:
  - Próbowałem cię wyśledzić. Skłamałbym mówiąc, że to łatwe. Za którymś razem po prostu zwątpiłem w sukces tego przedsięwzięcia i zastanawiałem się już nad jakimś innym sposobem utrzymania się w yakuzie. Tak się akurat cudownie złożyło, że w którymś momencie zaczęłaś się interesować Szczurami... - urwał, oczekując jakiejś ciekawej reakcji ze strony swojej rozmówczyni.
  Kas zmrużyła oczy, ale nie odezwała się ani słowem. Z jednej strony szkoda, z drugiej zdrowy rozsądek Kage cieszył się, że nie próbowała go podpuszczać.
  - A więc...? - napierała.
  - Przemyślałem, czy aby na pewno zależy mi na miejscu pod nogami Orochiego - odpowiedział - czy na utrzymaniu się w yakuzie. Do tej pory wydawało mi się to równoznaczne ze sobą.
  - A nie jest? - kobieta uniosła jedną brew.
  - Otóż niekoniecznie - mężczyzna uśmiechnął się jednym kącikiem ust. - Zwłaszcza, jeśli porównasz sobie wpływy Orochiego do wpływów Fery Rosy. Główną podstawą do wywalenia mnie na zbity pysk jest brak poparcia żadnej ze znaczących rodzin. Okazuje się, że wasza Strzyga może stanowić dla niego równego przeciwnika, a chyba można nazwać was od biedy jedną, wielką, popapraną rodziną, nieprawdaż? Mając wśród swoich popleczników kogoś takiego, moja pozycja stanie się niezachwiana.
  - ,,Nas"? - powtórzyła Fuchicho. - Sugerujesz, że już należę do Szczurów?
  - A czy to nie oczywiste, Kasumi-chan? Opuszczasz z niczego Shangri-La, AKURAT w dzień osławionej już ,,Szczurzej draki" w centrum miasta, i tak zupełnie przypadkiem celujesz akurat w Elizjum, gdzie w ostatnim tygodniu doszło do burdy w jednym z lepszych klubów nocnych, AKURAT z udziałem Szczurów. Jakimś cudem wszystkie drogi prowadzą do Elizjum...
  - I sądzisz, że Fera przyjmie do siebie od tak członka yakuzy? Mamy ci zaufać, że nie będziesz działać na dwóch frontach?
  - Próbujesz mnie urazić, Feniksie? - ton głosu mężczyzny nie sugerował jednak niczego podobnego.
  - Jakby nie było, jesteś shinobim. Od zawsze mieliście to we krwi - ton głosu Kas sugerował za to wypowiedzenie otwartej wojny. Na jej ustach zaigrało coś na kształt delikatnego uśmiechu. Kpiącego, jakby Kage ponownie patrzył w lustro. A jednak - nawet jeśli za samym Iro nie tęskniła (kto by za jego towarzystwem tęsknił?) to powrót do stałego sprowadzania wygórowanych dupków do parteru najwyraźniej jej się podobał.
  - Zawsze biłaś tak nisko, czy dopiero odkąd wygrzebałaś się z ojcowskiego terrarium? - odgryzł się z satysfakcją Osoku.
  - Przynajmniej nie muszę już siedzieć wśród podobnych tobie węży - Kasumi nie pozostawała mu dłużna. - Nie znam jeszcze Fery zbyt dobrze, ale jestem pewna, że nie chciałaby wśród swoich zdradzieckiego gada.
  - Może to JĄ właśnie zapytamy o zdanie? - zaproponował Zen'i. - Masz prawo mi nie ufać i nie będę cię na siłę do siebie przekonywał. Reszcie świata nie musisz zabierać tej szansy.
  - Oj uwierz mi, robię światu wielką przysługę.
  - Miło by jednak było, gdybyś dała znać komukolwiek z wyżej postawionych Szczurów, że mam dla nich ofertę.
  Feniks zamrugał kilka razy, jakby nie do końca rozumiejąc.
  - To nie było przypadkiem tak, że to właśnie TY potrzebujesz pomocy? - zauważyła.
  - Nie liczę na bezinteresowną pomoc ze strony gangu. Wsparcie finansowe zawsze może się przydać. Tak samo jak mój osławiony talent do bycia podwójnym agentem - dodał sarkastycznie.
  - Zastanowię się - odparła Fuchicho i ruszyła w stronę barierki.
  - Takie rzeczy mówi się po pierwszej randce, nie poważnej propozycji - rzucił Kage, ale nie zatrzymywał jej już. - W razie gdybyś jednak zmieniła zdanie to jestem pewien, że będziecie wiedzieć gdzie mnie szukać.
  Mutantka posłała mu powątpiewające spojrzenie, po czym bez pożegnania przeskoczyła barierkę balkonu. Mężczyzna śledził jeszcze chwilę białą smugę światła, pełznącą po szklanych ścianach i znikającą za rogami budynków. W końcu uśmiechnął się do siebie zadowolony i ruszył w stronę drzwi. Teraz mógł już szczerze przyznać sam przed sobą, że odniósł niekwestionowane zwycięstwo.

czwartek, 20 kwietnia 2017

Żeby głosić kłamstwo, trzeba systemu – profe­sorów, gazet, ideałów, promowanych bohaterów prasowych, i tak dalej... Żeby głosić prawdę, wystarczy jeden człowiek.

Autor nieznany (pomoc w namierzeniu mile widziana)
Imię: Isaac, a przynajmniej tym imieniem zwykł się przedstawiać wśród ludzi. Jego akt urodzenia mówi zupełnie co innego, lecz chłopak zdaje się wcale tym nie przejmować, uparcie twierdząc, że to błąd systemów i tamto imię w zasadzie nigdy nie funkcjonowało w kontekście jego osoby. Ostatecznie Isaac brzmi nawet bardziej światowo niż Sommerly i zdecydowanie lepiej mu się podoba.
Nazwisko: MacCahane
Pseudonim: Cała historia jego pseudonimu wzięła się od niewiele znaczącego epizodu, gdy chłopak, potrzebując nicku do gry wpisał w wymagane pole "RatFace". Z czasem rozpowszechniło się to na tyle, by Isaac zdecydował się zostać RatFace'em na stałe i wokół tego słowa kreował swój nowy wizerunek. Kluczowe przy wyborze tego pseudonimu było także zafascynowanie chłopaka działalnością gangu.
Płeć: Mężczyzna
Wiek: Ma 16 lat, więc czasem zdarza się, iż ktoś nie bierze go na poważnie. Zwykle ta osoba sporo traci, ale Isaac nie ma pretensji. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jest zaledwie dzieckiem, choć na niektórych polach z łatwością bije dorosłych na głowę.
Rasa: Wbrew powszechnej opinii mówiącej o tym, że ktoś kto właściwie nie je i nie śpi nie może nazywać się istotą ludzką, MacCahane z całą pewnością jest zaledwie kolejnym z ludzi przykutych na stałe w okolice komputera.
Narodowość: Irlandia
Obywatelstwo: Eden, choć równie często widuje się go w Dżannah ze względu na spokojną aurę tego miasta.
Rodzina: Isaac pochodzi z rozbitej rodziny. Matka rozstała się z ojcem, a młody MacCahane stał się niczym przechodnie trofeum dla dwójki dorosłych, nie mogących nawet przebywać w tym samym pomieszczeniu dłużej niż kilka sekund. Sytuacja o tyle męcząca, że Isaac jest jedynakiem, więc przez pewien okres czasu był dosłownie wyrywany sobie z rąk do rąk. W Megalopolis posługuje się zręcznym półkłamstwem o tym, że jest sierotą, której rodzice zginęli w wypadku samochodowym i zaznacza, że to dla niego bolesny temat o którym nie lubi mówić.
Miłość: Nawet gdyby miał kogokolwiek na oku, wydaje mu się, że niewłaściwym jest poszukiwać sobie sympatii wśród dorosłych członkiń gangu. Nie ubolewa nad tym, gdyż niewiele obchodzą go wszelkie poważniejsze relacje z płcią przeciwną. Na co mu prawdziwa dziewczyna, gdy może w dowolnym momencie stworzyć sobie sztuczną inteligencję o cechach kobiety idealnej?
Aparycja: Nikogo szczególnie nie dziwi, że ten wątły, wymizerniały nastolatek zdecydował się chować twarz pod maską zawsze, kiedy tylko może to zrobić. Godnym podkreślenia faktem jest to, że RatFace swoją maskę zaprojektował całkowicie sam. Wykonanie jej również przypadło mu w udziale tak, by móc osadzić w niej "Avalon" - także jego dzieło, które odgrywa wielką rolę w życiu Isaaca. Kształt maski jest jak najbardziej przemyślany i nieprzypadkowy. Poza oczywistym nawiązaniem do zgeometryzowanej szczurzej głowy z uszami (Bądź co bądź niewiele rzeczy pasuje do Szczurów lepiej niż człowiek w szczurzej masce o pseudonimie RatFace) maska, przez swój długi, nieprzylegający ściśle do twarzy przód umożliwia chłopakowi jedzenie i picie bez konieczności ściągania jej, może zatem nosić ją stale. Mimo wszystko czasem zdarza mu się ją unieść, zwłaszcza gdy musi przyjrzeć się czemuś z bliska. Nie ma najmniejszych powodów do tego, by musieć ukrywać swoją twarz. Robi to wyłącznie dla własnego komfortu i dlatego, że dzięki niej czuje się odrobinę pewniejszy niż zwykle. To, co MacCahane kryje pod maską nie odstrasza od siebie w żaden sposób. Isaac ma typowo celtyckie rysy twarzy, burzę zmierzwionych włosów w kolorze ciemnego blondu i inteligentne, zielone oczy. Gdy już zdarzy mu się uśmiechnąć czasem widać, że górny lewy kieł RatFace'a jest lekko ubity. To niechwalebna pamiątka po uderzeniu piłką podczas jednej z lekcji wychowania fizycznego. Chłopak jest chudy i raczej nie wyróżnia się wzrostem wśród innych przeciętnych ludzi, ale centymetrów odbiera mu nieco przygarbiona sylwetka. Zwykle nosi na sobie czarną, nieco za bardzo już porozciąganą bluzę, sprane dżinsy i trampki, które lata świetności mają już dawno za sobą, ale nie przejmuje się swoim wyglądem. Jak dla niego jest w porządku, bo zawsze wolał kierować się wygodą, a nie elegancją przy doborze garderoby.
Charakter: Isaac sprawia całkowicie słuszne wrażenie nastolatka żyjącego we własnym świecie. Zdaje się nie tkwić w rzeczywistości niczym poza ciałem, na ogół koncentrując całą uwagę w ekranie laptopa czy smartfona, a wszelkie próby odebrania mu tych rzeczy zwykle spełzają na niczym. Twierdzi, że nie jest uzależniony od techniki, bo to ona jest zależna od niego i z pewnością ma trochę racji, pomimo protestów osób trzecich. Cyberprzestrzeń zdaje się być zrośnięta z chłopakiem na trwałe. "Ot, symbioza człowieka z materią." - jak zauważa pytany o to, dlaczego właściwie przestał robić cokolwiek innego - "Jestem potrzebny tu, gdzie jestem.". Nie można odmówić RatFace'owi bystrości umysłu. Chłopak pomimo wielu przeszkód narzuconych mu przez własny charakter jest w stanie rzucić kreatywną, trafiającą w sedno uwagą, która nie raz daje rozmówcy do myślenia. MacCahane nie lubi niewiadomych, a co za tym idzie nie czuje się komfortowo w pobliżu obcych ludzi czy zjawisk. Jest to jedną z przyczyn jego izolacji, bo przebywając w znanym sobie świecie nie naraża się na stres związany z czymś czego nie rozumie tak dobrze jakby sobie tego życzył. Isaac jest ponadto chorobliwie nieśmiały i robi wszystko, by nie skupiać na sobie zbytniej uwagi. Bywa tak, że ktoś zwracając się do niego zbyt żywiołowo, potrafi go wystraszyć i zmusić do ucieczki w zacisze własnego pokoju. W tym wypadku RatFace przypomina wyjątkowo płochliwe zwierzątko szczęśliwe w momencie gdy ma spokój i żadnych ludzi na horyzoncie nie dostrzega. Naprawdę ciężko zbliżyć się do niego na tyle, by móc nazywać się jego znajomym, a chłopak potrafi tygodniami obserwować i uczyć się nowo poznanej osoby zanim zdecyduje się na w miarę swobodny dialog, który w większości przypadków i tak kończy się szybciej niż zaczyna. Wina za taki stan rzeczy spływa na strachliwość chłopaka. Isaac stosunkowo często wpada w panikę, gdy ktokolwiek okaże się być na tyle sadystyczną istotą, by skierować na niego oczy zgromadzonych w tym samym pomieszczeniu ludzi. Nigdy jednak się nie jąka, a pod maską i tak nie widać jego przerażonego spojrzenia, więc tym bardziej niewielu ludzi wie, jak kłopotliwe są dla niego kontakty z resztą świata. Można zatem sądzić, że opanował sztukę maskowania swojej paskudnej aspołeczności zarówno w sensie dosłownym jak i przenośnym. Tym co dziwi MacCahane'a z całą pewnością jest to, że nie znosi on ani nachalnego towarzystwa, ani całkowitej samotności. Najwygodniej mu siedzieć w jakimś mało dostępnym kącie pokoju z komputerem na kolanach i przysłuchiwać się reszcie współlokatorów, nie angażując się w rozmowę zbyt często, by nie przypominać o swojej obecności, jeśli nie jest to absolutnie niezbędne. W gruncie rzeczy chciałby być bardziej towarzyski, ale na chwilę obecną nie jest pewien czy potrafiłby się zmienić, dlatego nie robi praktycznie nic w tej sprawie. Jak na osobę uważaną przez większość za niemowę, Isaac i tak odzywa się dużo. Prawdą jest, że jego konwersacje zawierają się zwykle do krótkich dyskusji z Avalonem, więc składają się głównie z wydawania poleceń programowi, lecz i tak stanowią niepodważalny sukces, bo bez nich chłopak faktycznie byłby przez większość czasu jak niemy. MacCahane cechuje też swego rodzaju uprzejmość. Nigdy nikogo nie obraził (a przynajmniej nie w sposób dosłowny - elokwentne, ironiczne uwagi to zupełnie inna kategoria obelg) i nie szczyci się szczególnie ciętym językiem. Nie w jego interesach sprawiać innym przykrość, zwłaszcza, że zdarzają się i tacy, którzy obrażeni zaczynają się wykłócać, co stanowi przeciwieństwo celu RatFace'a, który dąży do tego, by zostawiono go i zapomniano o tym, że istnieje. Mimo wszystko zbyt ceni prawdę, by móc skłamać nie mając ku temu logicznego powodu. Niejako dlatego też śledzi poczynania co ważniejszych miejskich celebrytów i trafiając na cokolwiek zdolnego zarysować kryształową boskość ludzi uważanych za wzory, publikuje to do wglądu publicznego. Hołduje twierdzeniu, że ogłupione mediami społeczeństwo zagubiło się w natłoku informacji i już nie wie w co ma wierzyć, dlatego też stosownie jest, by chociaż on pokazywał rzeczywistość taką jaka ona jest. Ma świadomość tego, że świata w ten sposób nie zbawi, ale w Internecie drzemie nieposkromiona moc zdolna dotrzeć do milionów ludzi, co sugeruje, że minimum kilkanaście tysięcy ludzi zmieni swoje zdanie na podany im temat, a to już sukces. MacCahane nie wierzy jednak całkowicie w słuszność swojego zadania, ale nie przejmuje się tym, co finalnie wynika z prób uświadomienia społeczeństwa. Zwykle wykazuje pesymizm względem wszystkiego, bo łatwiej mu założyć, że coś nie pójdzie tak jak trzeba, a później się pozytywnie zaskoczyć. Wymusza to też na nim pewną presję, by postarać się bardziej i zmniejszyć ryzyko niepowodzenia. Cechą odróżniającą Isaaca od innych z całą pewnością jest jego specyficzne podejście do komunikowania innym faktów. Deklaracje takie jak: "Ten plan ma równo 12% szans na powodzenie w obecnej formie." czy "Potrzebuję jeszcze jedynie 7200 sekund na dokończenie tej pracy." są u niego właściwie równie naturalne co oddychanie. Świadczy to też o niesamowitej inteligencji chłopaka i szerokim zasobie jego wiedzy. RatFace dysponuje racjonalistycznym, typowo ścisłym umysłem o wręcz nieludzkim potencjale i jest dumny z tego powodu. Ku zaskoczeniu co niektórych jest też niemożliwie skromny, bagatelizując swoje zdolności. Oczywistym jest, że zapewnienia Isaaca o tym, że każdy by tak potrafił są kłamstwem, bo nie trzeba być geniuszem, by dostrzegać, że chłopak ma przed sobą świetlaną przyszłość w branży nauki i wysokiej techniki oraz, że dorównać mu graniczy z cudem. Isaac ma też irytujący go nawyk zapominania o tym, że czasami musi coś zjeść, napić się i przespać kilka godzin. Co prawda to ostanie uważa za stratę czasu odkąd ma stały dostęp do kofeiny i energetyków, ale faktem jest, że bez wsparcia Avalonu dzieciak nie raz zapomniałby o tym, że jeden posiłek dziennie i 4 godziny snu to nie przesada. W gruncie rzeczy to jednak całkiem miły, choć trudny w kontaktach chłopak, który dopiero niedawno przestał być dzieckiem, a już musi radzić sobie w życiu całkiem sam.
Song theme: Pompeii - Bastille
Zarys przeszłości: Wczesne dzieciństwo Isaaca (czy może trafniej Sommerly, gdyż wtedy jeszcze funkcjonował pod tym imieniem) MacCahane właściwie nie zasługuje na wspominanie, gdyż nie wydarzyło się tam nic ciekawego, czy wartego odnotowania. Miał dobre życie jedynaka, którego wszyscy dookoła chcą rozpieszczać. Całe zainteresowanie jego osobą wzrosło w momencie w którym nauczył się czytać, czyli mniej więcej w połowie przedszkola, ponieważ wyszło na jaw, że ukochany Sommerly nie jest zwyczajnym dzieckiem. Chłopak już wtedy wykazywał się tym, że łatwością chłonie wiedzę, a co za tym idzie już od najmłodszych lat kształcił się w najbardziej prestiżowych szkołach w swojej okolicy. Potencjału tego dziecka właściwie nawet nie wypadało marnować i byłoby ciężkim grzechem uniemożliwiać mu edukację na poziomie zdolnym sprostać jego oczekiwaniom. To zbytnie zainteresowanie jego osobą i niemożliwie wygórowane oczekiwania zrobiły z dziecka osobę, którą jest obecnie. Isaac przez całą szkołę podstawową uczył się na dwa programy edukacyjne, gdyż z łatwością był w stanie to zrobić. Wpajano mu też powoli różne znaczące języki obce. Wszystko po to, by zapewnić dziecku złotą przyszłość. Wmawiano mu, że ciężką pracą okupi sobie sukces w dorosłym życiu. Rodzice może mieli rację, ale fatalnie się za to zabrali. Młody MacCahan nigdy nie miał znajomych, bo nie miał czasu na to, by ich mieć. Nie mógł zatem wśród natłoku zadań i zajęć dodatkowych nauczyć się tego jak być istotą społeczną. Jedyne co było mu dostępne stał się cyfrowy świat i tam też chłopak zaczął uciekać, by choć trochę odpocząć od pracy. Z czasem stanowisko rodziców w sprawie stylu życia ich dziecka zaczęło ze sobą kolidować. Ojciec twierdził, że Isaacowi należy się trochę swobody, bo nic dobrego z niego nie wyrośnie, matka nadal upierała się przy tym, by wszystko zostało tak, jak było. Sytuacja nie znalazłszy rozwiązania ani kompromisu zaogniała się aż do rozwodu rodziców. Po raz kolejny na decyzji tej dwójki dorosłych ucierpiał najbardziej ich syn. Matka z ojcem przestali się widywać, tłumacząc, że nie mogą się już dłużej znosić, żaden nie chciał jednak zrezygnować z praw rodzicielskich. W taki sposób Isaac wpadł w paskudną pętlę czasową zakładającą, że jeden tydzień spędzał będzie z mamą, a następnie jeden z tatą dopóki nie osiągnie pełnoletności. Efektem tego układu była kompletna dezorientacja chłopaka pomiędzy dwoma różnymi technikami wychowania go. I tak było do momentu w którym został zauważony przez świat. Młody geniusz dostał stypendium i mógł wyjechać do Megalopolis, uczyć się wśród światowej czołówki podobnych mu talentów. Zrobił to z radością. Już w Megalopolis przyjął swoje drugie imię i właściwie od tego momentu funkcjonuje jako Isaac - irlandzki geniusz z talentem do komputerów. Bez wątpienia decyzja o opuszczeniu rodzinnego kraju z zamiarem nie wrócenia już nigdy do domu była najlepszą z możliwych decyzji dla Isaaca. Dopiero tak daleko od toksycznych relacji we własnej rodzicie poczuł się jak najbardziej wolny. Nie był natomiast pewien czym mógłby się zająć, by zagwarantować sobie przeżycie. Dlatego zajął się tworzeniem stron i grafiki, by móc czerpać choć drobny zarobek. O mieszkanie martwić się nie musiał, ponieważ szkoła zagwarantowała mu własne cztery ściany w akademiku, dopóki nie znajdzie sobie własnego domu. W ten sposób RatFace postanowił zacząć żyć po swojemu, szybko orientując się, że na dobrą sprawę nie potrafi tego robić. Mimo wszystko jest tu, gdzie jest i stara się przeżyć na godnym poziomie. A jak trafił na Szczury? Odpowiedź jest banalnie prosta. Szczury umożliwią mu łatwiejsze życie na warunkach jakich by sobie życzył.
Oficjalnie: Chodzi do najlepszej pod względem poziomu szkoły w Edenie na profil informatyczny. Nikogo, kto go poznał nie dziwi też fakt, że jest też najlepszy wśród tych wszystkich młodocianych geniuszy, ale nie okupił tego sukcesu najmniejszym wysiłkiem, bo z zeszytami i książkami praktycznie się go nie widuje. Nie ma zatem podstaw, by nazywać go kujonem. Isaac nauczył się też wykorzystywać fakt swojej edukacji na własną korzyść. Przecież nic nie pomaga skuteczniej wykręcić się od nieprzyjemnego obowiązku niż: "Przepraszam, muszę odrobić zadanie domowe. Moja średnia nie przeżyje ani jednego braku zadania." Na boku dorabia sobie jako twórca stron internetowych na polecenie i grafik do wynajęcia, lecz szczególnie na rozgłosie mu nie zależy. Ci, którzy szukają najlepszych designerów ostatecznie i tak trafiają w jego pobliże.
Rola w gangu: Isaac czuje się niekomfortowo gdy ktoś nazywa go hakerem i nie godzi się z tym twierdzeniem. Jak dla niego haker oznacza osobę, która potrafi złamać dowolny system, wykraść dane i zrobić zamieszanie własnoręcznie. MacCahane zdecydowanie tego nie robi, gdyż nigdy w jego interesie nie było włamywać się gdziekolwiek. Dużo trafniej jego rolę określa "programista", gdyż dzieciak jest autorem niejednego cudownego programu czy algorytmu. Tysiące linijek kodu są dla niego w gruncie rzeczy chlebem powszednim i chociaż cyberprzestrzeń nie ma przed nim tajemnic, sam twierdzi, że nigdy nie będzie tak dobry, jak jego niedościgniony wzór w tym fachu, czyli Ćwiek. RatFace jest też wybitnym łamaczem kodów, lecz z tej roli nie musi wywiązywać się zbyt często. Kiepskim pomysłem jest także wysyłanie go na wymagające misje poza kryjówką.
Umiejętności: Ikoniczną i zdecydowanie przodującą w życiu chłopaka zdolnością jest jego wręcz niemożliwa inteligencja i pamięć absolutna. Nawet jeśli Isaac sam surowo zabrania nazywania go geniuszem, faktów nijak nie potrafi wyprzeć. Nawet nie usiłuje zataić tego, że raz za razem udowadnia sobie i światu, iż z powodzeniem odgrywa rolę wyjątkowo przyjemnej w obsłudze encyklopedii powszechnej. Dzieje się tak dlatego, że umysł chłopaka bez trudu wyłapuje wszystkie dane i od razu przesyła je do pamięci długotrwałej, która właściwie nie ma ani określonej pojemności, ani czasu przechowywania informacji. Można być zatem pewnym, że każde wypowiedziane w obecności słowo RatFace'a słowo zostanie zapisane na zawsze w najdoskonalszym komputerze jaki kiedykolwiek istniał, gdyż tak MacCahane określa własny umysł. Między innymi dlatego chłopak nie ma także najmniejszych problemów z nauką. Wystarczy mu tylko uważne słuchanie nauczyciela, by w pełni zapamiętać cały materiał i potrafić go powtórzyć bez pominięcia żadnego istotnego słowa. Isaac ma też niekwestionowany talent do pisania programów. RatFace hobbistycznie tworzy praktycznie doskonałe, zaawansowane narzędzia o ściśle określonym działaniu i przeznaczeniu. Ma także na swoim koncie kilka dość przyjemnych gier sieciowych udostępniających mu moc obliczeniową graczy. Do tego MacCahane poszczycić się może szeregiem przeróżnych algorytmów szpiegujących wybrane jednostki z pomocą social mediów czy IP danego urządzenia mobilnego. Inny algorytm przeczesuje w czasie rzeczywistym sieć w poszukiwaniu śladów przestępstw i podsyła dane o tym najbliższemu posterunkowi policji (na swoją obronę wypada dodać, że Isaac nie przeszkadza gangowi w pracy, bo ma też algorytm wspomagający, który po wprowadzeniu odpowiednich danych czyści informacje o przestępstwach popełnionych przez konkretnych ludzi tak, by ani on, ani nikt inny już więcej na nie nie trafił). Jeśliby zagłębić się w ogół dokonań RatFace'a bez wątpienia można dojść do wniosku, iż jego najwybitniejszym dziełem jest opracowanie od podstaw własnej sztucznej inteligencji, którą nazwał "Avalon", ponieważ zwracanie się do czegoś per "AI" brzmi bardziej jak okrzyk zaskoczenia niźli faktyczna nazwa. Avalon wspomaga i koordynuje każdą dziedzinę życia chłopaka od odbierania raportów płynących z programów aż po przypominanie, w razie potrzeby, o wyjściu do szkoły. Isaac nie jest jednak zależny od obecności Avalonu i bez trudu funkcjonuje samoistnie, a inteligencja jedynie mu pomaga za pośrednictwem maski. Udostępnia mu też stałe połączenie sieciowe zdolne analizować twarze otaczających go ludzi i wyciągać informacje zawarte w bazach danych. Co ciekawe, chłopak bez wyraźnych problemów potrafi stworzyć dowolnego wirusa o dowolnym przeznaczeniu, ale nie jest w stanie wprowadzić go w obcy system z odległości. Do tego potrzeba mu kogoś, kto manualnie tego dokona, bo on sam nie nadaje się na wypady poza swoją norę. Poza zasłużonym tytułem komputerowego czarodzieja, może pochwalić się także całkiem niezłym dorobkiem artystycznym. Chłopak w małym palcu ma trudną sztukę digitalu i zdecydowanie mu to wychodzi. Nie trudno się domyślić, że ma także rękę do rysunków tradycyjnych, lecz w tym wypadku ogranicza się do czarno-białego szkicu na który nanosi kolory już po wprowadzeniu swojego małego dzieła sztuki do komputera. Chłopak, przez wzgląd na swoją przeszłość ma też szeroki wachlarz zdolności językowych i płynnie posługuje się około dziewięcioma z nich, stale ucząc się choć minimum jednego nowego.
Przyjaciele: RatFace nie rozgląda się zbytnio za rzeszami tak zwanych "przyjaciół". Do pełni szczęścia starczy mu jedna, dwie bliższe osoby.
Wrogowie: To wyjątkowo bezkonfliktowy chłopak, który woli odpuścić niż niepotrzebnie toczyć batalie o nic. Nie szuka zwady.
Autor: Apocalyptical Deconde

wtorek, 18 kwietnia 2017

Od Chiena (CD Lio) - Czego oczy nie widzą...

         Chien stłumił w ustach wyjątkowo paskudne przekleństwo, gdy Lalka padła na ziemię. Był świadom, iż ona nie umarła. Nie wątpił w to, że potrzeba czegoś więcej, by jej trwale zaszkodzić. Tymczasowo stracił osobę, która mogłaby sprawować nad nim kontrolę i pilnować, by nie zrobił niczego niewłaściwego. W tym momencie Legion niczego na świecie nie pragnął bardziej niż poczucia, że ktoś patrzy mu na ręce i wymusza na nim tym samym pewne wzorce zachowań. Lio była dobra, Chien jedynie udawał porządnego i na tym polegała zasadnicza różnica w ich stylach bycia. Bez pieczy Marionetki Legion miał całkowicie wolne pole do manewru i doskonale wiedział, że tym razem już się nie powstrzyma i ktoś znacznie ucierpi. Ostatecznie trudno wymagać, by Niepokonany choćby rozważał pokojowe rozwiązanie konfliktu. Ktoś nawykły do życia obfitującego w adrenalinę z całą pewnością nawet nie pomyślał o załagodzeniu strzelaniny dyplomacją. Duong posiadał także nieprzyjemną świadomość tego czym jest i znał siebie na tyle, by wiedzieć jak cała strzelanina się potoczy.
        Przeszedł pod oknem w stronę drzwi klubu. Nie podniósł przy tym głowy, by nie trafić znów w zasięg strzałów. Nie był pewien jak długo zajmie Lio dojście do siebie na tyle, by do niego dołączyć, więc postanowił szybko i sprawnie rozprawić się z zamieszaniem. Ludzie uciekali w popłochu, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja, co nijak nie ułatwiło mu dotarcia do wnętrza lokalu. Jednak zdołał przepchnąć się na salę i schronić za jednym z przewróconych stołów. Cyborg nadal prowadził ostrzał cywili, więc Chien nie miał wiele czasu na to, by zastanowić się nad rozsądnym działaniem. Tym razem przypadkowe ofiary przeszkadzały mu zgoła bardziej niż zwykle. Winą za to obarczył sam fakt, że obronę ich potraktował jako nadaną mu przez Lio misję. Naturalnym więc, że ostatnim czego chciał było po całym zajściu oglądać krwawą masakrę. Legion ściągnął z pleców karabin i sprawdził czy jego broń jest gotowa do strzału. Amunicją przejmować się nie musiał - zawsze nosił przy sobie choć niewielki zapas pocisków w razie, tak zwanego przez niego, elementu nieprzewidzianego chaosu.
        Chien wychylił się zza stołu i rzucił okiem na swój cel. Fioletowy cyborg z mściwą satysfakcją ostrzeliwał skulonych za prowizorycznymi osłonami ludzi, którzy mieli dość pecha, by znajdować się zbyt daleko od drzwi, by choć ryzykować ucieczkę. A to dawało Legionowi wręcz idealną okazję do tego, by podnieść się, spokojnie wycelować i serią pocisków zakończyć krucjatę cyborga. Plan był prosty i niewiele mogło w nim pójść nie tak jak trzeba. Może właśnie dlatego Duong nie zdziwił się, że w momencie w którym miał pociągnąć za spust, kobieta odwróciła głowę w jego stronę. Ich spojrzenia skrzyżowały się ze sobą, gdy dziewczyna zorientowała się, że jest na celowniku. Chien uśmiechnął się do niej nieznacznie w geście wyrażającym "To nic osobistego" i strzelił. Ciało cyborga drgnęło parę razy, gdy przyjęło serię i ciężko zwaliło się ze stołu, podrygując spazmatycznie. Nie rozwiązało to jednak żadnego z problemów. Wręcz przeciwnie - wymiana ognia wywołała jeszcze więcej przerażenia niż sam ostrzał. Legion po raz drugi w ciągu jednego dnia był powodem wybuchu paniki i czy tego chciał czy nie musiał zapanować także nad tym.
        Na raz zobaczył dziewczynę rozpaczliwie wybierającą na komórce numer. Chien jednym susem znalazł się przy niej i wyszarpnął jej aparat z dłoni. Upewnił się, że jeszcze nie zdołała się połączyć, po czym cisnął telefonem o najbliższą ścianę.
- To średni plan, mała. - rzucił w stronę dziewczyny i odwrócił się w stronę stoczonego pod najdalszą ścianą tłumu. Towarzystwo nagle znalazło nić porozumienia między sobą, bo obie strony konfliktu tłoczyły się i tratowały wspólnie i ponad wszelkimi podziałami. Duong zmierzył wzrokiem motłoch i przeniósł wzrok na dziewczynę. Kilka sekund zajęło mu przemyślenie nader istotnej kwestii, po czym skinął na klęczącą niedaleko dziewczynę od telefonu. Karabinem wskazał jej, by dołączyła do grupy, a ona posłusznie rzuciła się w tamtą stronę w obawie o swoje zdrowie. Najwyraźniej nie chciała tkwić w pobliżu Legiona dłużej niż to konieczne. Chien podniósł broń do strzału, czym wywołał jeszcze kilka na wpół zaskoczonych i przerażonych okrzyków. Celował jednak w ścianę przy suficie. W chwilę po strzale zapadła grobowa cisza.
- No! Wreszcie - zaczął Chien, wodząc wzrokiem po przerażonych ludziach. Rzucał wyzwanie każdemu kto śmiałby mu się przeciwstawić, gdyby karabin w dłoniach chłopaka nie był wystarczającym argumentem, by milczeć. - Na co wam ta bijatyka, co? Mało wam jeszcze problemów w tym świecie?
         Cisza, która nastąpiła po tych słowach była wręcz namacalna. Legion mówcą był co najwyżej przeciętnym, więc z całą pewnością jego słowa nie wywołały aż takiego efektu. Przyczyna ciszy była zdecydowanie inna. Duong drgnął nieco, gdy ktoś położył mu rękę na ramieniu, zerknął kątem oka na właściciela ręki i drgnął znowu, zauważając kto go dotknął. Twarz Lio była kompletnie rozbita i nie prezentowała się najlepiej. Chien nawet chciał jej współczuć, ale nie potrafił się na to zdobyć, mając w pamięci to, jak szybko Lalka dochodziła do siebie.
- Wszystko w porządku? - spytała, nie spuszczając wzroku ze zgromadzonych.
- Tak myślę. - odpowiedział jej. Naprawdę starał się oderwać wzrok od jej twarzy, ale nie udawało mu się to.
        Jeden z ludzi wyczuł dekoncentrację Legiona i rzucił się na dwójkę odmieńców z nożem w ręku. Chien zareagował na to tak, jak było mu wpojone. Trzymał w rękach karabin, więc odruchem bezwarunkowym zastrzelił człowieka nim ten pokonał połowę dzielącego ich dystansu. Nawet nie potrzebował się nad tym zastanowić. Odebrał bodziec, a szkolenie załatwiło swoje i nie było w tym miejsca na przemyślenie, a Duong poczuł nawet satysfakcję z tego, że nie dał się zaatakować. Był nawet z siebie dumny i pozwolił sobie na zadowolony uśmiech. Marionetka nie podzielała jednak jego szczęścia, o czym świadczył mocny ucisk na jego ramieniu.
- Wyjdź stąd, Chien. - rzuciła twardo. Legion zacisnął zęby i skinął, uświadamiając sobie, że w tym wypadku konsekwencje spadną na niego z powodu tego, że zabił. Tym razem nie miało być nagrody za błyskawiczne morderstwo. Nie chcąc dać się znowu sprowokować odwrócił się i wyszedł z klubu, równocześnie odwieszając karabin na swoje miejsce. Mimo wszystko nie żałował tego co zrobił, bo nie widział powodów do tego, by żałować. Nie wątpił jednak w to, że Lio wskaże mu błąd i może nawet go ukarze. Legion był pewien, że niezależnie od obrotu spraw poradzi sobie. Dlatego nie uciekł przed konsekwencją. Oparł się o ścianę na przeciwko wejścia do lokalu i przez rozbitą szybę obserwował to, co działo się we wnętrzu.

Lio? ^ ^"

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Od Kasumi - ,,Pozdrowienia od tatusia"

        Była już osiemnasta. Blair Alley wciąż skąpane było w słonecznym świetle - ognisty krąg schodził dopiero ku widnokręgowi. Kas półprzytomnie śledziła jego wędrówkę, niedostrzegalną dla ludzkiego oka, dopóki nie można było porównać obecnego położenia gwiazdy z poprzednim. Na przełomie wieków Słońce stanowiło najprostszą formę bóstwa. Sama wychowywała się wyznając shinto, gdzie najpotężniejszą z bogów była Amaterasu - matka-Słońce. A potem przez pół życia wmawiano jej i wszystkim wokół, że jest wcieleniem właśnie najwyższej bogini. O ile skojarzenie mutacji Kasumi z świetlistym bóstwem było jak najbardziej logiczne, o tyle nie umiała po dzień dzisiejszy zrozumieć co też jej ojciec próbował osiągnąć poprzez rozgłaszanie podobnych bzdur. Czy ludzie byli faktycznie tak głupi by w to wierzyć? Religia i wiara dalej pozostawały dla dziewczyny nierozwiązanymi tajemnicami.
  - Hej, Kasumi!
  Kobieta zamrugała kilkakrotnie, wyrwana z namysłu. Po drugiej stronie ulicy nadchodziła Khalida. Egipcjanka wydawała się wyjątkowo wesoła. Kas uśmiechnęła się niepewnie i jej odmachała. Khal przebiegła przez drogę dołączając do niej pod klubem.
  - Wybacz spóźnienie - powiedziała dysząc lekko. - Zasiedziałam się trochę ze znajomymi.
  - ,,Pasożytami"? - przypomniała z lekkim uśmiechem Feniks.
  - Tak. Dokładnie nimi - Rasha wyszczerzyła się w odpowiedzi.
  - Skoro przyszłaś, to zgaduję, że przemyślałaś naszą ofertę, Rasha-chan? - zapytała po raz ostatni Japonka.
  Latifa z przekonaniem kiwnęła głową. Tym razem Fuchicho nie widziała w tym geście ani cienia zawahania sprzed kilku godzin. Kobieta faktycznie była gotowa do nich dołączyć. Kas w jakimś stopniu to cieszyło.
  - To chyba czas dać znać reszcie, że mnie nie zamordowałaś z zimną krwią - stwierdziła i machnęła ręką na znak, by Rasha poszła za nią.
  Wkrótce zniknęły w zaułkach naprzeciwko Pól Elizejskich. Nawet jeśli przyszłej członkini gangu nie podobało się odciąganie jej od głównej ulicy i wzroku przechodniów, to nie dała tego po sobie poznać w żaden sposób. Albo była naiwna (w co Feniks nie wierzyła), albo faktycznie nie bała się niczego. Za coś musieli ją nazwać ,,nieśmiertelną", pomyślała Kas, rozglądając się za znajomym włazem do kryjówki.
  - Mam zabawne przeczucie, że nie zapisałaś się na ten sparing z własnej woli - rzuciła Khal, próbując zagaić towarzyszkę do rozmowy.
  - Jeśli się właśnie nie zgubiłyśmy, to szybko poznasz osobistości które uznały za genialny pomysł wysyłanie mnie na ring bez pytania - odparła Japonka.
  - Czekaj, zgubiłyśmy się? - powtórzyła Latifa z lekką kpiną.
  - Nie tylko ty tu jesteś nowa - odgryzła się Kasumi.
  Była przekonana, że szła w dobrym kierunku. A jednak kilka metrów przed nimi zaczynała się kolejna ulica. Oznaczało to, że minęły któryś z właściwych zakrętów. Do tej pory kobieta nie doceniała pomysłu na umieszczenie kryjówki w labiryncie zaułków, ale teraz zdała sobie sprawę z niejakiego strategicznego zmysłu Szczurów. Cóż, jeśli coś jest głupie, ale działa, to znaczy, że może wcale nie jest takie głupie jak się na początku wydaje.
  - Daj mi minutkę - rzuciła nagle sfrustrowana Fuchicho i w mgnieniu oka pozostała po niej świetlista smuga, znikająca gdzieś za rogiem. Jej zszokowana towarzyszka jakby wrosła w ziemię. Drgnęła dopiero, gdy po jakiejś minucie (Zila nie zwykła kłamać w kwestii potrzebnego jej czasu) Kasumi położyła jej rękę na ramieniu, wracając z drugiej strony. - Dobra, znalazłam. Musimy się wrócić.
  Rasha przetarła oczy, nie dowierzając temu, co właśnie zobaczyła. Po chwili jednak na jej twarzy pojawił się uśmiech zrozumienia.
  - To było takie oczywiste - rzuciła na wpół do siebie.
  - Mianowicie co? - spytała Kas. Kobiety ruszyły już w odpowiednim kierunku.
  - Mogłam się z miejsca domyślić, że jesteś mutantką - odpowiedziała wyższa z nich. - Wydawałaś mi się odrobinę za silna jak na swoją posturę.
  - Potrafisz rozróżnić takie szczegóły? - Japonka obejrzała się do tyłu ze szczerym podziwem.
  - Nazwijmy to doświadczeniem zawodowym. Ale żeby nie było, i tak się dobrze bijesz - dodała szybko.
  Feniks odpowiedziała zadowolonym z siebie uśmiechem. Za następnym zakrętem dotarły do przeklętego włazu. Rasha chwilę się wahała przed zejściem do ścieków, ale zaufała mutantce i po kilku minutach stały już pod drzwiami kryjówki. Kasumi zapukała kilka razy w zdartą starością tabliczkę ,,Przejście techniczne". Nic się jednak nie wydarzyło. Zmrużyła podejrzliwie oczy i stanowczo rąbnęła w nią pięścią.
  - Feli-kun?! Otwieraj! - zawołała. - Wcale nie jestem wście...
  Urwała, gdy w proga otwartych nagle drzwi pojawiła się uśmiechnięta twarz zupełnie nieznajomego jej blondyna. Chłopak uśmiechnął się wesoło.
  - Zdrastwujtie! - przywitał się miło. Na mankiecie kurtki miał drobne plamki podejrzanie przypominające zaschniętą krew.
  Och. Więc to są te ,,martwe rosyjskie ramiona", o których wspominał Felix.
  - Dzień...dobry? - odparła niepewnie kobieta i delikatnie odsunęła go na bok, by wejść do środka.
  Rozejrzała się po pustej kryjówce. Nie dostrzegając nikogo ruszyła korytarzem z wejściami do kwater członków w poszukiwaniu kogoś mogącego jej wyjaśnić co w bazie Szczurów robił rusek i to jeszcze z krwią na rękach. Nie wydawał się taki niebezpieczny i chyba zaciekawiła osoba Khalidy, bo do uszu Japonki dolatywały fragmenty rozmowy - sympatycznego łamanego rosyjskiego i niepewnego angielskiego w odpowiedzi.
  Kas zaglądała po kolei do pustych pokoi. Gdzie się wszyscy podziali? Nawet Ćwiek gdzieś poszedł, a po nim się tego najmniej spodziewała przy wspomnianym przez Ferę natłoku potencjalnych członków, których miał za zadanie namierzyć. Mijając kuchnię dostrzegła sporo pustych puszek po piwie i szeroki nóż wbity w deskę do krojenia. Uniosła brew do granic możliwości, nawet nie chcąc wiedzieć do czego tu doszło i ruszyła dalej. W końcu zajrzała do pokoju Sylve, gdzie z ulgą dostrzegła właściciela leżącego na łóżku.
  - Levi-san? - rzuciła, ale mężczyzna ani drgnął. - Sylve!
  Na drugie zawołanie francuz skrzywił się i zasłonił przedramieniem oczy.
  - Dajcie mi się w spokoju przepoczwarzyć, dobra? - jęknął. - Zmartwychwstawanie wcale nie jest takie zabawne jak w Biblii...
  - Wybacz - odparła Fuchicho, nie zamierzając pytać o sens wypowiedzi Sylvaina. - Chciałam tylko dać znać, że mamy w salonie podejrzanie miłego Rosjanina i Egipcjankę od MMA.
  - Egipcjankę?! - Levi zerwał się gwałtownie do siadu i szybko tego pożałował, krzywiąc się lekko. Uśmiechnął się jednak do Kas. - Czyli wnioskuję, że twoja wyprawa do Dżannah okazała się sukcesem?
  - O mojej wyprawie pogadamy później gdy będę miała pod ręką także Felixa - w spokojnym głosie kobiety brzmiało niewypowiedziane ostrzeżenie o ryzyku poruszania tego tematu.
  Gdy wróciła do salonu zastała nową znajomą siedzącą przy stoliku w towarzystwie blondyna i herbaty. Chłopak właśnie coś opowiadał, ale urwał widząc Kasumi.
  - Może trochę herbaty? - zaproponował nie najgorszym angielskim.
  - Może później, panie...? - przekrzywiła pytająco głowę.
  - Aleksandr - przedstawił się Rosjanin.
  Kobieta próbowała kilkakrotnie w myślach wymówić to imię. W końcu poddała się decydując, że nowy będzie dla niej po prostu ,,Alek-sanem". Nawet pasowało.
  - Siadaj z nami - Khal poklepała zachęcająco miejsce na kanapie. - Rozumiem co czwarte słowo z tego co mówi, ale i tak się fajnie gada.
  - Dzięki, ale chciałabym pójść pobiegać póki się nie ściemniło - odpowiedziała poprawiając czarny łańcuch na przedramieniu. - Levi-san zaraz powinien wstać i PRZYWITAĆ SIĘ PO LUDZKU! - ostatnie słowa podkreśliła kierując je w stronę korytarza. Odpowiedziało jej niemrawe mamrotanie.
  - Od kiedy do biegania potrzebny jest łańcuch? - Rasha uniosła jedną brew.
  - Jeśli biegasz w moim tego pojęcia znaczeniu to owszem, może się przydać - Kas uśmiechnęła się lekko i ruszyła do wyjścia.

        No dobra, czasem Fuchicho jednak trochę kłamała w kwestii czasu. Ciemność wcale jej nie przeszkadzała przy bieganiu. Bardziej chodziło tu o fakt ilu ludzi będzie się gapić za białą smugą światła przecinającą niebo nad nimi. Miała jednak dzisiaj to szczęście, że była w Elizjum - tutaj nikt nie spodziewał się jej widzieć, w przeciwieństwie do co poniektórych obywateli Shangri-La, z którymi nie chciałaby się spotkać. Elizjum było miastem hałasu, rozrywki i różnokolorowych świateł. Wszystko to idealnie kryło mutantkę.
  Była już godzina po zmierzchu. Przeskoczyła z dachu na dach nad ulicą, ciągnąc za sobą malowniczy łuk. Tam dopiero zatrzymała się, lekko już zmęczona, ale zadowolona. Trochę ruchu - tylko tyle jej było potrzeba. Usiadła na chwilę, uśmiechając się do siebie i spojrzała w górę w granatowe niebo. Nie dało się tutaj zobaczyć gwiazd jak w Shangri-La. Elizjum było na to zbyt jasne i nie miało tylu wieżowców, na które można by się wspiąć. Podobno nocny nieboskłon najlepiej wyglądał nad cichym, pozbawionym przepychu Dżannah. Kiedyś będzie musiała się tam wybrać, tylko i wyłącznie by popatrzeć na gwiazdy. Co innego miałoby ją tam ciągnąć?
  Nagle kątem oka dostrzegła jakieś poruszenie. Ledwo jej mózg zdołał to zinterpretować, a przed nosem przeleciało jej coś tnąc powietrze z niebezpiecznym świstem. Obejrzała się w kierunku z którego nadleciał pocisk i w ostatniej chwili wykonała unik przed dwoma następnymi. Jeden z nich, wymierzony w łydkę kobiety, wbił się w srebrną tubę wentylacji. Kasumi zachłysnęła się powietrzem rozpoznając w rzuconym ostrzu znajome kunai. Spojrzała w stronę napastnika akurat, by dostrzec znikającą za krawędzią dachu czarną sylwetkę.
  Dobiegła do krańca patrząc w dół na rozświetloną ulicę. Nie dostrzegła niczego...dopóki nie zwróciła uwagi jak w jednym miejscu wizja jakby się załamywała. Kobieta nie miała zielonego pojęcia jak, ale czarny kostium najwyraźniej miał jakąś opcję kamuflażu. Nieznajomy zsuwał się bez lęku po metalowym pasie wzmocnień między oknami budynku, po czym na odpowiedniej wysokości odbił się od ściany i wylądował przekoziołkowując na balkonie jakiejś kafejki po drugiej stronie węższej ulicy. Kas ruszyła za nim, ale coś jej nie odpowiadało. Facet miał ją na widelcu - dała się podejść, nie ruszała się, stanowiła łatwy cel. A mimo tego PIERWSZY nóż spudłował...
  Czego ty ode mnie chcesz?, pomyślała lawirując po torze przeszkód zostawianym przez tajemniczego jegomościa. Shinobi (innej nazwy dla niego nie umiała znaleźć, a takie skojarzenie w niej właśnie wywoływał) nie zamierzał jej się dać łatwo złapać. Fuchicho miała przed sobą jeszcze dziesięć minut obserwowania mężczyzny tuż przed sobą, a jednak nie dane jej było go dogonić. Szybko doszła do wniosku, że ma do czynienia nie z jakimś gościem w stroju ninja, ale faktycznym shinobim. Stanowczość w każdym ruchu, niesamowita zwinność i niemal nadludzka reakcja...to nie był byle najemnik. Musiała go tutaj wysłać yakuza.
  Wydawał się doskonale wiedzieć, że mutacja Feniks nie pomoże jej jeśli będzie wybierał nieprzewidywalną trasę. Słusznie zrobił decydując się prowadzić pościg na poziomie ulicy - nie miał najmniejszego problemu z wymijaniem przechodniów, czego nie można było powiedzieć o Kas, przyzwyczajonej do pędzenia w linii prostej. Zbyt często musiała zwalniać i biec nie używając mocy, przez co nieznajomy nabierał przewagi. Nagle zniknął jej zupełnie z oczu. Rozejrzała się zdezorientowana, po czym spojrzała w górę. Uśmiechnęła się do siebie dostrzegając ciemną sylwetkę przeskakującą barierkę balkonu cztery piętra wyżej. Wspięła się na górę w sekundę, zeskakując na shinobiego i przygniatając go do drewnianej podłogi. Chwyciła go za ręce zanim zdążył sięgnąć po broń.
  - Który z nich cię wysłał? - warknęła.
  - Gdyby to jeszcze miało znaczenie - odparł zamaskowany mężczyzna, nagle przestając się szarpać - i nie miałbym za grosz klasy, to rzuciłbym coś w stylu ,,Pozdrowienia od tatusia", ale zdanie pana Orochiego przestało mnie obchodzić.
  Kasumi zamrugała zdezorientowana. Już nie chodziło o samo nazwisko jej ojca. Skądś kojarzyła ten dowcipny ton głosu. Shinobi wykorzystał okazję, zwijając nogi i odkopując ją do tyłu. Gdy wylądowała na ziemi zdążył już wstać robiąc fikołka do tyłu i podnosząc się lekko na rękach. Otrzepał rękawy, jakby miało to jakiś ważny cel.
  - Wybacz, Kasumi-chan - powiedział podchodząc do niej. - To niezbyt kulturalne kopać kobietę w brzuch, ale jak mam z tobą rozmawiać, gdy przyduszasz mnie do podłogi? W innych okolicznościach bym nie pogardził, ale to ma być poważna rozmowa - wyciągnął do niej rękę.
  Tego było dla Feniksa za wiele. Odsunęła się do tyłu i wstała na nogi ignorując propozycję pomocy. Koleś podburzył ją do pościgu poprzez nieudaną próbę zamachu na jej życie. Bawił się w kotka i myszkę prawie dwadzieścia minut. Wspomniał o ,,pozdrowieniach od tatusia" i zna jej imię. A teraz ze spokojem proponuje ,,poważną rozmowę". Coś naprawdę się jej w tym wszystkim nie podobało.
  - Coś ty za jeden? - zmrużyła podejrzliwie oczy.
  - Pani wybaczy - westchnął i zdjął z głowy przypominającą lekki hełm maskę.
  Co ciekawe, w pierwszej kolejności poznała uśmiech. Nikt inny nie miał tak paskudnie pewnego siebie uśmieszku, przybranego nawet w najgorszych sytuacjach. Dopiero potem zaczęła kojarzyć rysy twarzy, ciemne oczy i zaczesane lekko do tyłu czarne włosy. Teraz już wiedziała skąd kojarzyła ten głos i mimowolnie zmięła w ustach przekleństwo.
  - Ichiro - rzuciła zamiast tego, jakby to imię mogło pomieścić w sobie wiązankę przysłowiowego szewca.
  Osoku Ichiro ukłonił się nisko niczym aktor pod koniec spektaklu.
  - We własnej osobie, Kasumi-chan - odpowiedział wesoło, dalej szczycąc ją osławionym cwaniackim uśmiechem.

Ichiro? Stało się :P

Od Piaskuna (CD Echo) - Kwestia przenikania

        Ludzie nigdy nie nauczą się tego, iż nie są na świecie panami i władcami. Niby wiedzą o tym, że nie żyją na błękitnym globie sami i mają wokół siebie innych, nierzadko skrajnie nieludzkich towarzyszy. Już same postaci strigoi czy likantropów są przedstawiane dzieciom od niejako najmłodszych lat. Mało tego, w szkołach uczą mitologii. Fantastyka towarzyszy rodzajowi ludzkiemu od zarania dziejów. Nikt jednak aż do teraz nie śmiał zauważyć, że fikcja w pewnym momencie stała się rzeczywistością. Piaskun doskonale zauważał ten fakt, lecz nigdy nie czuł potrzeby uświadamiania o tym ciemnych, ograniczonych śmiertelnych. Po pierwsze: świata i tak nie mógł zbawić. Po drugie: nie było czego zbawiać dla ludzi zamieszkujących Ziemię, którzy swoim skrajnym idiotyzmem wywoływali w Pierwszym najczystszy wstręt. Z takimi właśnie myślami Egzekutor podjął swój spacer bez celu, na moment zapominając o irytującej obecności błękitnego bóstwa. Nie mogło to jednak trwać zbyt długo, gdyż Piaskun, poznawszy się już mniej więcej na sposobie bycia Echo, dawał mu mniej więcej 5 minut nim ten znowu go zaczepi. Na własne nieszczęście Mściwy nie przeliczył się i tym razem:
- Jack? - zaczął Hermes, nadal uparcie idąc wzdłuż ściany - Dlaczego nadal prześwitujesz?
- To połowicznie materialna powłoka. - w głosie Pierwszego zagrała po raz kolejny ostrzegawcza nutka, niszcząc cały efekt pozornego spokoju jego osoby. Echo zdawał się być jednak głuchy na ostrzeżenia i bez żadnego skrępowania kontynuował temat.
- Połowiczna? Czyli mógłbyś... No wiesz, przestać być w ogóle?
        W odpowiedzi na to Piaskun nagle wyparował. Odebrał sobie ostatnie cząstki wiążące go z rzeczywistością i przestał istnieć. Nie trudził się nawet wyjaśnieniem, że owszem mógłby przestać być. Na co komu były słowa, gdy ot tak można było zademonstrować jak to działa. Tym bardziej, że dla samego Egzekutora było to równie naturalne i banalne co uniesienie do góry dłoni. Gdy pojawił się ponowie, kilkanaście metrów dalej i po drugiej stronie ulicy, zastał widok skonsternowanego Echo, usilnie wpatrującego się w chodnik, gdzie jeszcze przed chwilą stał Pierwszy. Twarz Piaskuna zdeformowała się nieco w geście uznawanym przez niego za uniesienie brwi, bo takowej nie posiadał. Nie przypuszczał, że wywoła swoją osobą aż taką fascynację. Ludziom zwykle było niezręcznie w jego towarzystwie, budził respekt i strach. Ciekawość na tą skalę widział jednak po raz pierwszy.
~ Ekhem. Nie tutaj. - rozległo się wyłącznie w głowie Merkurego. Błękitny poderwał głowę i rozejrzał się dookoła za śladem szkarłatu jego towarzysza. Zauważywszy go zmienił sobie grawitację i niemal natychmiast trafił na ścianę dokładnie ponad Piaskunem.
- To jest niesamowite. I możesz tak sobie znikać zupełnie na zawołanie?
- Owszem, mogę. - potwierdził Pierwszy. - Jednakże trudno mi trafić w to samo miejsce po raz kolejny.
         Echo skinął mu głową na znak, że zrozumiał, iż namawianie Egzekutora do powtórzenia tej sztuczki mija się z celem. Coś w jego postawie jednak nie podobało się Pierwszemu. Miał nieodparte wrażenie, że testowanie jego zdolności nie poprzestanie na tak krótkiej demonstracji jednej sztuczki.
 - A potrafiłbyś tak po prostu przejść przez jakąś przeszkodę, Jack?
- A nie zrobiłem tego już dwukrotnie w twojej obecności?
- Zarówno ja, jak i tamten przemiły facet nie byliśmy martwymi kawałami metalu czy betonu - wytłumaczył mu Echo - Nie widziałem cię jeszcze w akcji z czymś co nie żyje.
         Piaskun w odpowiedzi powoli, demonstracyjnym gestem coraz większego rozdrażnienia przesunął dłonią po twarzy i posłał Merkuremu spojrzenie, mające na celu powalić co najmniej pół batalionu podobnych Hermesowi wrzodów społeczeństwa. Na Echo jednak takowy wzrok kompletnie nie działał, co z całą pewnością było winą braku choćby cienia instynktu samozachowawczego.
- Co jeśli odmówię?
- Wrócisz na ścianę i zostaniesz tam już do końca swoich dni, przyjacielu. - odparł z prostotą.
         Egzekutor zmrużył oczy w zamyśleniu. Echo właśnie miał czelność go zaszantażować i zrobił to tonem, który nie sugerował niczego poza wesołym stwierdzeniem i choć Pierwszy nie miał najmniejszej ochoty się zgodzić, czuł, że to i tak nieuniknione. Westchnął po raz kolejny w ciągu godziny i ruszył w stronę pobliskiego słupa. Kim ja jestem, by nie wypełnić woli boga?
- Obserwuj i zapamiętuj, bo drugi raz nie zamierzam robić z siebie widowiska... - mruknął degustowany własną porażką. Dotarł do najbliższej latarni i wyciągnął przed siebie dłoń. Jego palce przepłynęły przez nią, nie natykając najmniejszego nawet oporu. Piaskun miał świadomość, iż najpewniej nie jest to satysfakcjonujące dla Hermesa, dlatego też postąpił krok do przodu. Przystanął na chwilę, gdy słup przecinał go od czubka głowy aż do ziemi i wrócił do Echo.
- Zadowolony?
- Pewnie, że tak! Jakie to uczucie? - zagadnął Hermes, wręcz emanując entuzjazmem. Skojarzył się on Mściwemu z błękitną latarnią, którą byle sztuczka może rozpalić jaśniej i nie był pewien czy powinien być tym, który roznieca iskrę Echo. Ta iskra z całą pewnością mogła wywołać pożar i spalić pół świata.
- Nie do opisania znanymi ludzkości słowami. Nie jest jednak nazbyt nieprzyjemne. Przyjemne też nie do końca. Jest... - Piaskun urwał, szukając najtrafniejszego słowa - Jakby inne. Nic nie wydaje się być do tego uczucia podobne.
        Tym razem udało się Piaskunowi sprawić, by cisza trwała nieco dłużej niż ta poprzednia. Echo ewidentnie potrzebował chwili do namysłu.
- Skoro nie można tego opisać po ludzku, to istnieje jakiś inny pozaziemski język, w którym to możliwe?
- Nie mam pojęcia. Nawet jeśli i tak niewiele mnie to interesuje. - uciął Mściwy, gwałtownie skręcając w boczną uliczkę.
- Hej! Znowu mi to robisz! - zawołał za nim z wyrzutem Hermes - Nie możesz jakoś sygnalizować tego, że masz zamiar zmienić kierunek?!
- Nie widzę sensu, skoro najwyraźniej i tak nie zamierzasz stracić mnie z zasięgu głosu.
- Powiedziałbyś chociaż dokąd idziemy...
- Gdybym ja sam to wiedział...
- No to może klasycznie pójdziemy na kawę czy coś do jedzenia?
        Pierwszy posłał koledze powątpiewające spojrzenie. Sama aparycja Echo budziła pewne zastrzeżenia co do przyjmowania przez niego ludzkiego pokarmu. Piaskun także nie wyglądał jakby regularnie jadał w restauracjach, a mimo to Merkury, by nie zapadła cisza spytał o coś na tyle niemożliwie bezsensownego, że Egzekutorowi pozostało jedynie przystanąć i skrzyżować wychudłe ramiona na klatce piersiowej.
- Jak chciałbyś tego dokonać?
Słaby obrys oczu Hermesa zamrugał kilkakrotnie w odpowiedzi.
- To ty nie jesz? Tak zupełnie nic, a nic?
        Piaskun przesunął palcami po miejscu w którym zwykli ludzie powinni mieć usta i postukał paznokciem w twardą skórę.
- A widzisz we mnie cokolwiek co mogłoby mi umożliwić ten  właściwy ludzkości zwyczaj?
        Nim Echo zdołał skomentować kolejną z dziwności Egzekutora, uwagę obu przykuł pojedynczy odgłos wystrzału. Piaskun zerknął na Merkurego w niewerbalnym pytaniu: "Słyszałeś?". Tamten skinął mu w odpowiedzi i jak na komendę oboje ruszyli w tamtą stronę. Jedną cechą wspólną, której nie można było obu odmówić stanowiła pospolita ciekawość. W ten sposób dwie prawie skrajne osobowości zyskały choć tymczasowe porozumienie wynikłe z jednakowej reakcji. Pierwszy, adekwatnie do swojego pseudonimu, wyprzedził Hermesa w biegu, niemal rezygnując ze stawiania kroków. Ziemi dotykał więc na najwyżej dwa kroki na raz, przenosząc się z każdym kolejnym "skokiem" o co najmniej parę metrów w przód. Niewiele za nim Echo także biegł po swojemu od ściany do ściany. Naturalność dla jednego z nich była daleka od naturalności drugiego, a mimo tego oboje zdawali się stanowić dobrze zsynchronizowany zespół. Jak to nadludzi potrafi połączyć jedna ciekawość przyczyny samotnego wystrzału...

Reeed? Niby coś, a jednak nic

niedziela, 16 kwietnia 2017

Od Lio (CD Chiena) - Superbohater

Świat rządzi się swoimi prawami. Jednym z tych praw, starym jak sama ludzkość, a może i jeszcze starszym jest znana wszystkim prawda, że kiedy chcesz coś znaleźć, rzecz ta nagle zdaje się być wymazana z powierzchni wszechświata. Tak też było i w tym przypadku. Od ponad półtorej godziny Lio i Chien przetrząsali najbiedniejsze dzielnice miasta w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu kłopotów. Nada. Było to zaskakująco drażniące, przynajmniej Lalka nigdy wcześniej nie znalazła się w sytuacji, w której ten, mącony jedynie okazjonalnym pojawieniem się patrolu policyjnego, spokój by ją drażnił, jednak w tym momencie mogłaby przysiąc że czuje nieprzyjemne mrowienie związane z długotrwałą bezczynnością. W końcu niecodziennie jest okazja podszkolić kogoś w sztuce niesienia pomocy, tym bardziej z reguły nie zdarza się by osoba ta miała kwalifikacje do radzenia sobie z trudnymi sytuacjami. Kiedy jednak już nadarza się taki młody zdolny nagle wszystkie problemy tego świata zniknęły! Więc i owszem, to co czuła teraz Lio zahaczało już o frustrację. Aż do momentu w którym natrafili na grupkę dzieciaków w jakiejś bocznej uliczce. Grupka czterech nastolatków stała nad mniejszym chłopakiem rechocząc wniebogłosy i obrzucając biedaka wyzwiskami, raz na jakiś czas popychając go gdy próbował wstać lub sprzedając mu kopniaka i złośliwie komentując jaki to on jest żałosny, mizerny i słaby. Czerwonowłosa westchnęła (a przynajmniej wydała z siebie dźwięk imitujący westchnięcie, no wiecie, brak płuc i w ogóle) z rezygnacją zakładając ręce na piersi i kręcąc głową.
- Nigdy się nie nauczą...- stwierdziła i skinieniem ręki zachęciła Chiena do interwencji.
- Ja?- brunet w szczerym zdziwieniu uniósł brwi
- Mówiłeś, że nie jesteś najlepszy w pomaganiu ludziom. Najlepszą metodą nauki jest praktyka. Więc tak, ty.... Tylko nie zastrzel nikogo.
- Postaram się ich w znacznym stopniu nie uszkodzić- odparł brunet przybierając poważny wyraz twarzy i ruszając w stronę nieświadomych potencjalnego zagrożenia dzieciaków. Największy członek bandy właśnie zamierzał się do pchnięcia dzieciaka, który uparcie próbował wstać, jednak zanim miał szansę Chien złapał go za kołnierz i pociągnął do tyłu z wystarczającą siłą by nastolatek zatoczył się i o mało nie rąbnął w glebę. Tym co ocaliło go od zderzenia z kostką brukową był silny uchwyt Lio na jego nadgarstku. Ręka chłopaka wykrzywiła się odrobinę za bardzo, a sam blondyn wydał z siebie wyjątkowo damski pisk. To przykuło uwagę reszty 'gangu' którzy niczym sarny złapane w światło reflektora z otwartymi ustami przerzucali spojrzeniami między wijącym się w uścisku niewielkiej dziewczyny kumplem i postawnym brunetem próbującym zamordować ich wzrokiem.
- Teraz wam mowę odjęło?- parsknął Duong z odrazą- Może się tak spróbujecie ze mną zmierzyć co? Dam wam fory, skopię wam wszystkim na raz tyłki ze związanymi rękami, co wy na to?- To wytrąciło bandę z transu, a gdy dostrzegli że Chien ma na plecach karabin z przerażeniem zaczęli uciekać próbując przepchnąć się obok Lalki, co jednak nie było łatwym zadaniem, gdyż rudowłosa ani drgnęła, jeden z uciekających próbował wręcz wspiąć się po stojącej mu na przeszkodzie postaci i uciec górą. Panika wzrosła kiedy Chien wyjął zza pasa pistolet i strzelił dwa razy w ścianę co wywołało salwę przerażonych okrzyków i dziwnych skomleń. W końcu jednak Lio postanowiła się zlitować i ustąpić przerażonym nastolatkom. Nagły brak oporu sprawił że polecieli do przodu i wyrżnęli twarzami w beton.
- To co, zdałem?- spytał brunet kiedy już przerażona banda z gracją postrzelonej gazeli i wrzaskami godnymi mewy zniknęła w blasku zachodzącego słońca. Jednak zanim Lio zdążyła odpowiedzieć chłopiec, który gdzieś w całym tym zamieszaniu schował się za śmietnikami stojącymi w zaułku wyszedł z ukrycia i uściskał Chiena.
- Dziękujędziękujędziękujędziękuję! Jacieee ale pan jest silny! Nigdy nie widziałem żeby oni tak uciekali! To było niesamowiteee! Pan jest jakimś superbohaterem! To było świetne! - chłopiec z wielkim bananem na twarzy wciąż trzymał Chiena w żelaznym uścisku, co było dla bruneta co najmniej niekomfortowe, a przynajmniej na to wskazywał sposób w jaki trzymał ręce z dala od chłopca z wyrazem zdziwienia na twarzy.
- Celująco.
Trochę to trwało zanim Chien odkleił od siebie chłopaka, podczas gdy Lio z satysfakcją przyglądała się jego próbom z bezpiecznej odległości, czekając spokojnie żeby uleczyć siniaki i zadrapania chłopca, ten jednak odmówił, dumnie stwierdzając że są to 'obrażenia wojenne'. Kim jest Lalka by odbierać dzieciakowi radość z bycia poobijanym? Tak więc po tym jak chłopak z powodu późnej pory musiał pędzić do domu Marionetka i Legion kontynuowali swoją misję poszukiwania kłopotów. Tym razem udało im się znaleźć coś do robienia znacznie szybciej niż poprzednio. Kilka ulic dalej ich oczom ukazał się neonowy szyld jakiegoś baru, niby nic takiego, ale kiedy przez okno wyleciało krzesło, a wkrótce w ślad za krzesłem poleciał jakiś facet zaczęło robić się interesująco. Chien zajrzał do środka przez wybite okno, powitał go tam widok kompletnego chaosu, latały szklanki, butelki, krzesła, stoły, ludzie i wyzwiska.
- Wydaje mi się że to jakaś sprzeczka na tle rasowym...- stwierdziła Lalka zaglądając Duongowi przez ramię. Przekleństwa które dało się słyszeć były głównie kierowane w stronę gości baru, którzy mieli jakieś modyfikacje, mechaniczne protezy czy wstawki lub byli prawie całkowicie zmechanizowani. Choć druga strona konfliktu nie ustępowała pierwszej w docinkach.
- Co ty nie powiesz... Idziemy?- Akurat w tym momencie przez ogólny harmider przebił się dziki wrzask kobiety stojącej na jednym z ostatnich nieprzewróconych stołów, kobieta ta miała fioletowe włosy pokrywające tylko połowę jej głowy, druga połowa pokryta była jasnofioletowym metalem, który rozciągał się przez pół jej twarzy, szyi i pokrywał całą jej prawą rękę, którą miała wyciągniętą w stronę kotłującego się tłumu. Niewielkie płytki na jej nadgarstku się rozsunęły i rozpoczął się ostrzał. Kilku ludzi próbowało uciec przed pociskami wyskakując przez okno, jednak fioletowy pół cyborg zwrócił się w ich stronę, a razem z nią grad kul. Chien wykazał się refleksem i schował pod oknem nim kule go dosięgły. Nie można powiedzieć tego samego o Lio, która przyjęła swoją porcję ołowiu.
Chien? Tak trochę próbuję coś rozkręcić, ale nie umiem xD