piątek, 27 lipca 2018

Po przeprowadzeniu licznych testów i zakrojonych na szeroką skalę badań, stwierdzili, że jestem normalny i są w kropce. I ja, i oni wiemy, że tak naprawdę nikt nie jest normalny.

Yoshimitszu
Imię: Rawiri. Facet nie ma żadnych problemów ze swoim imieniem, a nawet wręcz przeciwnie – uwielbia je. Nie tylko dlatego, że trudno trafić na podobne na ulicach Megalopolis, bo bądźmy szczerzy: Ilu Maorysów zostaje przy swoim oryginalnym imieniu i nie zmienia go na angielski odpowiednik? Niewielu. Dlatego właśnie Rawiri nie zamierza się przedstawiać inaczej. Jego imię przecież oznacza ,,Kochanego przez wszystkich", więc coś w tym musi być, prawda? Tak przy okazji... Gdyby chciał poudawać Anglika, jego imię brzmiałoby ,,David". Nudno i nieciekawie. Po ulicach włóczy się zdecydowanie więcej Davidów niż Rawirich. Czasem dla żartu przedstawia się jako Dave, ale zwykle tylko w momentach, gdy potrzebuje chociaż częściowej anonimowości. Niewielu ludzi wpada na pomysł, by szukać odpowiedników imienia w innych językach, więc zwykle mu się udaje. Nie mniej zawsze preferował zwracanie się do niego normalnie i pełnym imieniem, bo o skróty ciężko – najbardziej sensownie jest chyba Raw albo Iri.
Nazwisko: Kerehoma – prosto i sensownie. W ramach ciekawostki językowej, której połowa trafiła już wyżej... Rawiri Kerehoma jest dokładnie tym samym co angielski David Designer. Jednak z zasady nazwiska nie powinno się tłumaczyć.
Pseudonim: Tumatauenga, czyli maoryski bóg wojny i polowania. Rawiri ma świadomość tego, że niektórych ludzi podobnie skonstruowane słowo zniechęca nawet do próby przeczytania. Ani jego wina, ani tym bardziej problem, chociaż nauczył się jednak proponować, by skracać sobie imię boga do Tu. Jest to o tyle sensowne, że całe Tumatauenga oznacza po prostu ,,Tu o gniewnej twarzy". Zresztą i tak sobie takiego pseudonimu sam nie nadał. Po prostu w pewnym momencie ktoś korzystający z jego usług go tak nazwał, a reszta potencjalnych klientów podłapała. Jemu też się spodobało, więc Tu został z nim prawdopodobnie na stałe.
Płeć: Mężczyzna
Wiek: 32 lata. Jednak ostatnie sześć lat ma niemal całkowicie wymazane z życia. W więzieniu każdy dzień zlewa się w jedno i to samo, więc łatwo stracić orientację. Jedynie zmieniająca się data pomaga zorientować się ile czasu już minęło i tylko stąd Rawiri wie, że spędził za kratkami niemal dokładnie sześć lat.
Rasa: Jest człowiekiem, nawet jeśli rodziny jego ofiar sądzą inaczej. Wielu ludzi szczerze powątpiewa w jego człowieczeństwo, ale Tu tylko wzrusza ramionami. Przecież wie swoje, a to czy inni mu wierzą czy nie to ich indywidualna sprawa.
Narodowość: Aotearoa – Kraj Długiej Białej Chmury. Innymi słowy kolejne państwo na końcu świata.
Obywatelstwo: Nie zdążył dostać żadnego. Cała jego kariera w Megalopolis zakończyła się tuż po zejściu na płytę lotniska. Mały oddział policjantów już czekał z kajdankami, by go zgarnąć. Ale zawsze chciał ubiegać się o obywatelstwo w Elizjum, więc załóżmy, że właśnie tam by trafił. 
Rodzina: Mieszka spokojnie w Nowej Zelandii i pewnie nadal zachodzi w głowę, gdzie popełnili błąd. Zwłaszcza babcia, która raczej widziała swojego wnuczka po drugiej stronie prawa. Na szczęście Rawiri nie był jedynym dzieckiem w rodzinie Kerehoma. Jego starszemu bratu – Rongo – bardziej się udało i ostatecznie został prawnikiem. Trudno przewidzieć jak bardzo przeszkadza mu w pracy sława braciszka i  czy faktycznie nadal się tym zajmuje, ale Rawiri długo nie mógł sprawdzić, co słychać w rodzinnym domu. Jedno jest pewne – przysyłane do więzienia paczki świadczą o tym, że miałby do czego wrócić. Inna sprawa, że nigdy tego nie zrobi. Niczego nie żałuje i gdyby mógł cofnąć czas w swoim życiu zmieniłby tylko ten głupi błąd, który go zdradził, ale na pewno nie spojrzałby w oczy ojcu. Tak jak jest, jest dobrze. Chociaż szczerze mówiąc trochę brakuje mu jego dobermana Haurangiego. Staruszek pewnie jako jedyny szczerze cieszyłby się na jego widok...
Miłość: Hmmm... Jest w gangu ktoś, kto wpadł mu w oko. Rawiri jest jednak przekonany, że nic z tego nie będzie. A w każdym razie na pewno się zdziwi, gdy okaże się inaczej. Zwłaszcza patrząc na to jak kończyły się wszystkie jego poprzednie związki. Cóż, Tu nie jest typem faceta, który mógłby mieć każdą.
Aparycja: Istnieją ludzie, których raczej nie podejrzewa się o nic złego. Żyją sobie spokojnie, pozwalając okolicy wierzyć, że są absolutnie niewinni i nic złego się w ich towarzystwie nie stanie. Oczywiście są to również przykładni obywatele, zawsze czyści i pachnący, którzy mają swoją poważną i odpowiedzialną pracę oraz kochające rodziny w domu. Całe szczęście, że nie dotyczy to Tumatauengi. W każdym razie wpasowuje się w opis jedynie wtedy, gdy idzie się tuż za nim zatłoczoną ulicą. Luźne ubrania skutecznie sprawiają, że Rawiri wydaje znacznie drobniejszym niż jest w rzeczywistości. Chyba tylko z tego powodu na zewnątrz niemal nigdy nie rozstaje się ze swoją szarą kurtką z szerokim kołnierzem. Mężczyzna miał jeszcze do niedawna aż nadto wolnego czasu i niewiele sposobów, by zabić nudę, więc dużo ćwiczył, czego efekty widać gołym okiem. Gdyby tylko Tu częściej rozpinał całkowicie obie warstwy kurtki, żeby pochwalić się światu wyrzeźbioną sylwetką... Prawdę mówiąc dość często zdarza mu się narzucać tę kurtkę bezpośrednio na gołe ciało. Klimat temu sprzyja. Rawiri z pewnością jest bardziej charakterystyczny niż większość ludzi. Wiadomo, wiele mówi się, o tym, że każdy jest wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju, ale jak wypada to w prawdziwym życiu? Ano właśnie: istnieje moda, która sprawia, że mnóstwo ludzi wygląda albo identycznie, albo bardzo, bardzo podobnie. Istnieje też oczywiście grupka, która żyje tylko po to, by się wyróżniać. Tumatauenga nie należy do żadnej z tych grup. Nie zamierza dopasowywać się całkowicie do zwykłych ludzi, ale też nie próbuje na siłę zaznaczyć swojej odmienności. Co czyni go... nieprzeciętnie przeciętnym albo przeciętnie nieprzeciętnym? Trudno powiedzieć, zawsze był troszeczkę inny niż wszyscy. Nigdy nie rozstaje się z zawieszonym na szyi talizmanem Hei Matau. Przypomina on niewielki hak to łowienia ryb i tradycyjnie wyrzeźbiony został z prawdziwej kości. Hei Matau wyobraża siłę, szczęście, a także pomyślną podróż przez wodę i Rawiri jest pewien, że talizman jeszcze nigdy go nie zawiódł. Co więcej, wyrobił sobie nawyk sięgania do niego i sprawdzania czy wisi na swoim miejscu. Przyzwyczaił się do znajomego ciężaru do tego stopnia, że zdejmując go choćby na chwilę czuje się nieswojo. Wygląda jak typowy, klasyczny Maorys z odpowiednimi rysami twarzy, prostym nosem i odpowiednio mocną posturą. Ma trochę ciemniejszą karnację i ciemnobrązowe, niemalże czarne oczy. Jest brunetem, to nie podlega wątpliwościom. Kiedyś włosy sięgały mu do ramion, ale obecnie są wygolone niemal do samej skóry i odrastają po więzieniu. Jednak Rawiri raczej nie będzie ich już zapuszczał do dawnego stanu. Tak jest mu wygodniej i bezpieczniej. Poza tym nosi na twarzy prostą maskę, która swoim brakiem nosa przywodzi na myśl bardzo uproszczoną, szarą czaszkę. Trudno powiedzieć czy na pierwszy rzut oka bardziej przypomina drewno czy metal, ale Iri zupełnie o to nie dba. Wystarczy mu fakt, że ubiera swoją maskę tylko do pracy. Nie od dziś przecież wiadomo, że to, co nie ma twarzy jest znacznie straszniejsze, a puste, czarne oczodoły nigdy nie patrzą na ofiary inaczej niż z beznamiętną obojętnością. Jednak kiedy Rawiri zdejmuje maskę, niektórzy ludzie długo nie mogą przestać się mu przyglądać. Twarz Kerehomy jest w całości pokryta tradycyjnymi tatuażami maoryskimi. Co ciekawe każdy z nich ma znaczenie, o czym Rawiri opowiada naprawdę długo, drobiazgowo i – co najważniejsze – z dumą. Wypadałoby więc i tutaj wyjaśnić czym  tak właściwie są i dlaczego sprawiają wrażenie aż tak ważnych. Otóż w kulturze Maorysów każdy tatuaż jest formą sztuki, a głowa uważana jest za najbardziej świętą część ciała. Dlatego złożone ze spiralnych kształtów i zakrzywionych linii tatuaże na twarzy noszone są z ogromnym szacunkiem i traktowane jako świętość. Żeby pozwolić sobie na taką ozdobę należy spełnić szereg warunków i odpowiednio się przygotować, ale to nie jest aż tak istotne. Rawiri już dawno ma to za sobą, więc nie ma powodów do tego wracać. Więcej wzorów już i tak by mu się nie zmieściło. Najważniejsze jest to, że tatuaże są indywidualne dla każdego oraz równoznaczne z wejściem w dorosłość, a Iri swoje oszukał. Powinny oznaczać prestiż, władzę i pozycję społeczną. Tumatauenga nie ma żadnej z tych wartości, ale lubi myśleć, że jest inaczej. Każdy jeden tatuaż ma swoją własną, konkretną nazwę i odpowiada za inny aspekt życia. I tak wymieniając je kolejno, należałoby najpierw wspomnieć o dwóch trójkątnych obszarach po obu stronach czoła, które nazywają się ngakaipikirau – Rawiri przywykł już do tego, że poza nim nikt tego nie wymawia – i oznaczają status oraz fakt, że swoją pozycję odziedziczył po przodkach... Może gdyby jednak został tym policjantem albo lekarzem miałby szansę zasłużyć... Kolejne tatuaże ma nieco niżej nad brwiami i wskazują one na pozycję życiową. Nazywają się ngunga i prawdę mówiąc te akurat przysługiwały mu tak czy siak. Jeszcze niżej rozciąga się uirere, który obejmuje obszar od kącików oczu i bocznej części nosa, a kończy się na linii koniuszka nosa. Odpowiada za przynależność plemienną. Trochę za uirere znajduje się uma – obszar ciągnący się od skroni do środkowej części ucha. Jest to tatuaż o tyle interesujący, że dla obeznanego z tematem człowieka naprawdę wiele zdradza. Można z niego wyczytać informacje o pochodzeniu ojca i matki, a także dowiedzieć się czy dana osoba pochodzi z pierwszego czy drugiego małżeństwa i o zmianach statusu społecznego. Poniżej umy i uirere od koniuszka nosa do linii ust rozciąga się obszar raurau – znaku charakterystycznego danej osoby – z którego Rawiri jest najbardziej dumny. W końcu to zupełnie jego wzór, więc niczego nie musiał udawać. Zwłaszcza, że maoryskie tatuaże wykonywane są ,,na wymiar", po dokładnym przestudiowaniu rysów twarzy zainteresowanego. Taihou, który oznacza zawód, natomiast leży pomiędzy raurau, środkiem policzka i linią szczęki. Z kolei wairua znajduje się pod dolną wargą i nie wychodzi poza linię ust – jest statusem społecznym. Ostatnim z tatuaży na twarzy jest taitoto, leżący na krawędzi szczęki. To przywileje przysługujące z urodzenia. Więcej tatuaży na głowie Iri nie posiada. Ma natomiast wytatuowane obie ręce od łokci w górę. Tatuaże te rozlewają się na jego barki i pierś, ale nie przenikają się ze sobą. Poza tym ma u dołu pleców wzór przedstawiający słońce stylizowane tak, żeby pasowało do reszty. Każdy jeden tatuaż zdobiący ciało Kerehomy jest jednolicie czarny. To z pewnością jedna z jego najbardziej charakterystycznych cech, bo trudno spotkać kogoś, kto zdecydowałby się na podobne przyozdobienie skóry. Poza tym Rawiri nie ma zbyt wiele do chwalenia się. Czasami lekko utyka na prawą nogę, bo ratując się ucieczką z obławy został postrzelony i coś najwyraźniej nie zagoiło się zupełnie dobrze. Zwykle nie widać, że jest kulawy, a Iri przyzwyczaił się już do lekkiego rwania na tyle, że sam tego nie zauważa, ale dłuższe spacery czy bardziej wymagające aktywności sprawiają, że nie tylko on sam zaczyna zauważać różnicę, ale dostrzega ją także cała okolica.
Charakter: Rawiri jeszcze chyba nigdy nie zrobił dobrego pierwszego wrażenia. Wygląda jak wygląda, więc wielu ludzi stara się ominąć go szerokim łukiem. Poza tym nie zwykł traktować każdego nowo poznanego człowieka jak przyjaciela. Mężczyzna wydaje się być dość ponurym i nieprzyjemnym. Na szczęście to tylko element wizerunku Tumatauengi. Tu musi być wypranym z uczuć, odizolowanym od innych monstrum, jeśli chce być wiarygodny. Jego klienci uważają to za przejaw profesjonalizmu, a Tu bardzo dobrze zna rynek i doskonale dopasowuje się do jego potrzeb. Wygląda jak kryminalista, więc tak też się zachowuje. Prywatnie Rawiri jest całkiem w porządku. Jeśli już kogoś nie odstraszy i uda mu się go polubić, okazuje się, że w zasadzie nie ma się czego bać. Rawiri nie jest przecież chodzącym stereotypem i nie rzuca się z nożem na wszystko co się rusza. Poza tym potrafi być rozbrajająco szczery i nie uznaje tematów tabu. Wystarczy spytać go o którąś z jego ofiar, a szczegółowo opisze okoliczności jej śmierci. I jeszcze zrobi to z szerokim uśmiechem, bo w tej kwestii jest z siebie naprawdę dumny. W zasadzie z Irim można rozmawiać niemalże o wszystkim. Nie jest może duszą towarzystwa, ale siedzenie samemu szybko go nudzi. Nigdy nie ukrywał tego, że jest sadystą, ale nie padł ofiarą swojego skrzywienia. Nie musi krzywdzić ludzi regularnie – praca w zupełności mu wystarcza. Na pewno wielkim atutem kreatywność. Co prawda nie czyni ona z Iriego wielkiego artysty, ale dzięki temu nigdy nie brakuje mu pomysłów. Jest przy tym naprawdę wesołym facetem, chociaż rzucanie dowcipami raczej nie jest jego mocną stroną. Jednak nie jest takim doskonale łagodnym kolegą, z którym da się porozmawiać zawsze i o każdej porze. Rawiri szybko się wścieka. Niby równie szybko mu przechodzi, ale i tak niebezpiecznie jest być obiektem jego furii. Nienawidzi, gdy coś nie idzie po jego myśli, a wiele problemów rozwiązuje siłą. Jest gwałtowny i impulsywny, a przy tym samokontrolę uznaje tylko przy okazji pracy. Tu naprawdę potrafi się skoncentrować, jeśli tego chce i potrzebuje. Przez długi czas intensywne myślenie było jedną z niewielu jego rozrywek, więc opanował sztukę wyrzucania z głowy wszystkich niepotrzebnych myśli. Rawiri przejmuje się niewieloma rzeczami i nie przepada za robieniem czegokolwiek, co jest mu zbędne. Od bezinteresownej pomocy są inni, a Iri ma swoje zajęcia. Swojego egoizmu nauczył się w więzieniu, bo z domu rodzinnego na pewno go nie wyniósł. Dopiero za kratkami przestali go obchodzić ludzie dookoła i uznał swoje dobro za nadrzędne. Dlatego mając wybór na pewno wskaże na siebie i ewentualnie, jeśli okoliczności będą sprzyjać, zdecyduje się wspomóc kogoś. Jest prostym facetem, nawet jeśli niewielu ma ochotę zgłębiać jego sposób myślenia. Rawiri zawsze był bezpośredni, a przy tym aż kretyńsko odważny. Ma swoje zdanie i tylko ono go interesuje, a jeśli ktoś myśli inaczej to jego sprawa. Kerehoma nie szuka usilnie konfliktu, ale sprzeczki wcale mu nie przeszkadzają. Przeciwnie wręcz – to zawsze jakiś zastrzyk adrenaliny, a Rawiri naprawdę ją lubi. Jednak drażnienie się uważa za marnowanie energii. Zwłaszcza, że raczej nie powinien próbować szukać sobie wrogów wśród Szczurów. Po coś go z więzienia wyciągnęli, a znacznie lepiej się współpracuje, gdy atmosfera jest dobra. Przecież i tak jest skazany na życie w kryjówce, a na powierzchnię może wychodzić sporadycznie i z zachowaniem najwyższej ostrożności. Takie to już jest życie zbiega. Póki widnieje w bazie danych więzienia raczej nie ma szansy na beztroskie życie w miastach.
Song theme: You're Insane – Escape The Fate
Zarys przeszłości: Pomieszczenie było przeraźliwie jasne, choć bardzo skromnie umeblowane. No dobrze, w zasadzie cały wystrój wnętrza stanowiły dwa krzesła oraz stół ustawione pośrodku i przykręcone do betonowej podłogi grubymi śrubami. Na stole ktoś położył przekonujący stos papierów, obcęgi i kościaną igłę. Rawiri miał mnóstwo czasu, by przyjrzeć im się dobrze zanim ktokolwiek zaszczycił go obecnością. W zasadzie to zaczął się nawet nudzić i – nie mając absolutnie żadnego pomysłu na to, co zrobić z rękami – postanowił pobawić się łańcuchem łączącym metalowe kajdany na jego nadgarstkach ze spodem stołu. Obcęgi nie były jego – poznałby je od razu, ale wiedział czemu miały służyć. Igły natomiast był pewien, bo naprawdę rzadko miał okazję widywać podobne.
     W końcu drzwi otworzyły się i do środka wszedł elegancko ubrany, nijaki mężczyzna. Usiadł na krześle naprzeciwko i uśmiechnął się brzydko. Rawiri odpowiedział mu podobnym grymasem.
     – Rawiri Kerehoma – zaczął tamten – lat dwadzieścia osiem. Urodzony o godzinie czwartej pięćdziesiąt trzy dnia piątego lipca w Whakatane w Nowej Zelandii. Drugi syn Maraei i Tamatiego Kerehomów, a także brat starszego o sześć lat Rongo Kerehoma i młodszej o dwa lata Hinewai Kerehoma. Absolwent szkoły...
     – Znam swoją biografię – przerwał mu obojętnie. – Jeśli nie piszesz o mnie książki, przejdź do rzeczy.
     Ile czasu już tutaj siedzisz?
     Maorys tylko wzruszył ramionami, nadal uśmiechając się krzywo.
     – Dokładnie dwa lata i cztery miesiące. Zostałeś skazany za morderstwo z premedytacją, serię włamań...
     – I kanibalizm. Wiem. Wyciągnąłeś mnie z celi po to, żeby się pochwalić wiedzą na mój temat?
     – Nie. Wyciągnąłem cię z celi, ponieważ pozwolono mi zweryfikować pewne fakty.
     – Mianowicie?
     Elegancki mężczyzna sięgnął do stosu dokumentów i wyciągnął gdzieś z dołu teczkę, która na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniała. Otworzył ją i rozłożył na blacie zdjęcia młodej kobiety.
     – Georgia Baxter – stwierdził Rawiri. – Stary, ty wiesz kiedy to było?
     – Siedem lat temu, zgadza się? Pierwszy rok studiów medycznych?
     – Byliśmy razem w grupie. Siedziała kilka rzędów przede mną i bez przerwy zadawała jakieś pytania. Miała pecha, bo przyszła po notatki w nieodpowiednim momencie. Poza tym i tak była brzydka.
     – I dlatego musiała umrzeć?
     – Nie, nie musiała. Nikt z nich nie musiał. Części z nich nawet nie chciałem zabijać, ale ostatecznie wyszło jak wyszło. Georgia była pierwsza, a potem już jakoś poszło. I wcale nie była najtrudniejsza.
     – Więc kto?
     – Peyton Alston, cztery lata temu. To było dopiero wyzwanie...
     – Dlaczego?
     – Jakimś cudem dowiedział się, że po niego idę i zabunkrował się w piwnicy. Sforsowanie drzwi zajęło wieki, w tym czasie wróciła rodzina...
     – I wpadłeś?
     – Nie. Wtedy jeszcze nie. Odpuściłem sobie i wróciłem po kilku tygodniach, ale tego też się spodziewał. Wyskoczył mi przez okno na piętrze swojego domu, łamiąc nogę. Kiedy dopadłem go na trawniku okazało się, że miałem świadka. Musiałem więc zabić też tamtą starszą sąsiadkę... panią Powell? Dobrze pamiętam?
     – Rose Powell.
     – Dokładnie. Wtedy pomyślałem, że muszę mieć maskę.
     – Ty... Współpracujesz ze mną? Dlaczego?
     – I tak mam już wyrok. Nie wyjdę stąd do końca swojego pochrzanionego życia, więc co tracę? Tylko trochę czasu. Niczego nie żałuję. Gdybym mógł przeżyć swoje życie jeszcze raz, zrobiłbym to samo. I wiesz, stary, naprawdę lubię o tym gadać.
       – Jeśli tak stawiasz sprawę, zadam ci jeszcze parę pytań. Na początek w jaki sposób wybierałeś kolejne ofiary?
      – Nie wybierałem ich. Robiłem to dla kasy. Praktycznie od zawsze.
      – Czyli byłeś tylko narzędziem, tak?
     – Wolę, kiedy nazywają mnie artystą. Nie jestem wcale taki głupi. Nie wypełniałem bezmyślnie poleceń. To były raczej propozycje, na które mogłem, ale nie musiałem się zgodzić. Jeśli zlecenie mi się podobało i miałem pomysł, przyjmowałem je i realizowałem. Nie ma w tym żadnej głębokiej filozofii.
     – Za Georgię Baxter nikt ci nie zapłacił.
     – To prawda. Ale jej śmierć miała większy sens. Przecież musiałem jakoś udowodnić potencjalnym klientom, że jestem w stanie zabijać. Nikt by mi nie zapłacił, gdyby nie miał pewności, że jego problem nie zniknie. A ja zabiłem własną koleżankę.
     – Czyli kolejna ofiara była już zleceniem?
     – Elsie Young? Tak, była. Jakiś rozwydrzony bogaty dzieciak posunął się o krok za daleko i mnie wynajął. Wiesz... Nie byłem nikim znaczącym na rynku, więc nikt ważny i tak nie zwróciłby na mnie uwagi, a ja naprawdę potrzebowałem tej reputacji. Musiałem wyrobić sobie markę.
     – Pamiętasz każdą swoją ofiarę?
     – Bez wyjątku. Imię, nazwisko, wiek, adres, najważniejsze wydarzenia z życia i trochę innych, ciekawych informacji. To dobrze działa. Przychodzę, zaczynam mówić, a oni już wiedzą, że wiem o nich za dużo. Boją się tego. To tak jakby ktoś nagle obrócił przeciwko tobie całe twoje życie. Dlatego uczę się każdej swojej ofiary. Muszę wiedzieć jak ją podejść. Brzmi znajomo, co?
     – Nadal nie rozumiem dlaczego to robisz.
     – Dla przyjemności. To satysfakcja i euforia. Uwielbiam zabijać. Ale wiesz co jest jeszcze lepsze?
     – Co?
     – Oczekiwanie. Przygotowanie tych najgłośniejszych morderstw pokroju Cynthii Allison czy Jarretta Johna trwało niewyobrażalnie dużo czasu. Miałem masę czasu, żeby przemyśleć kilka razy każdy swój ruch i to, co zrobię, kiedy już przejdę do rzeczy. Nie mogłem się doczekać i to było piękne. Wiesz, to podekscytowanie, które nie daje ci w nocy zasnąć. Mogłem nie spać całymi nocami i przez cały dzień chodzić jak nakręcony, byle tylko przybliżyć się do finału. To najpiękniejsze uczucie na świecie.
     – Jesteś chory.
     – Jak każdy. Coś jeszcze?
     – Tak. Nazwiska. Do kiedy twoje ofiary były wyłącznie Nowozelandczykami i Australijczykami?
     – Mniej więcej do czasu aż zaczęły interesować się mną większe organizacje. Latałem ich prywatnymi samolotami po całej Azji. Miałem też kilka zleceń w obu Amerykach. Nigdy nie byłem w Europie. A szkoda, bo zawsze chciałem tam być. Ale przecież doskonale o tym wiecie. Znaleźliście wszystkie moje płyty z filmami, nie?
     – I przejrzeliśmy ich zawartość. Dlaczego nagrywałeś te morderstwa? Oglądałeś je później?
     – Masz mnie za psychola, co? Nie, nigdy ich nie oglądałem. To dowody. Niektórzy moi klienci byli naprawdę skopani i chcieli na własne oczy przekonać się, co spotkało ich wrogów. Inni chcieli sprawdzić moje metody przed wynajęciem do roboty. To oni są tutaj naprawdę chorzy, nie ja.
      – Oni swoich wrogów nie zjadali.
     – Ja moich też nie. Nigdy nie miałem wrogów. Nie poczuję się źle z powodu, o który chcesz mnie teraz zapytać.
     – Żadnej swojej ofiary nie zostawiłeś w stanie nie naruszonym. Po co? To obrzydliwe.
     – Ty tak to widzisz. To jak się krzywisz jest śmieszne. Czym różni się jedno mięso od drugiego? Smakiem? Sposobem przyrządzenia? I tak byś mi nie uwierzył, gdybym powiedział ci, że robiłem to z szacunku.
     – Nie rozumiem. Jak można zjeść kogoś z szacunku?
     – Słabo znasz się na kulturze rdzennych mieszkańców Aotearoy. Więc wyjaśnię ci coś. Słyszałeś kiedyś takie pojęcie jak endokanibalizm? Maorysi i Aborygeni z plemienia Wonkonguru to praktykowali. Kiedy umierał ktoś z rodziny, wykrawano mu najlepsze mięso, pieczono je i rodzinnie zjadano, rozmawiając przy tym o zmarłym. Obrzydliwe, co? Dla nas to oznaka najwyższego szacunku dla zmarłego. A ja tylko podtrzymuję starą, kontrowersyjną tradycję... Wiesz, co? Chyba ci już wystarczy.
     – Też tak sądzę. Dowiedziałem się już dość.
     – Mnie też miło się gadało.
Oficjalnie: Powinien dożywotnio gnić w więzieniu. Jednak Rawiri jest jeszcze młodym i silnym mężczyzną – sporo życia przed nim zostało, a oglądanie świata przez kraty i szkło pancerne jakoś niespecjalnie go przekonało. Dobrze się stało, że Szczury wyciągnęły pomocną dłoń, bo zostawiony sam sobie pewnie spędziłby tam jeszcze kilkanaście lat, zanim podjąłby pierwszą próbę ucieczki. A tak w pewnym sensie został wolnym człowiekiem, nawet jeśli jest nim tylko w teorii. Nie mniej nie spieszy mu się z powrotem do więzienia. Życie zbiega jest znacznie ciekawsze, chociaż mimo wszystko specyficzne.
Rola w gangu: Jest specjalistą od usuwania celów trudno i bardzo trudno usuwalnych. To włamywacz, który dostanie się wszędzie, ale nigdy niczego nie ukradł. Tumatauenga jest mordercą, który doskonale zna się na swojej robocie, ale zakres jego usług odbiega nieco od przyjętego modelu. Zwykle płatni mordercy dostają nazwisko, a ich klienci oczekują wyłącznie szybkiego i skutecznego zadania śmierci. Tumatauendze natomiast płaci się za to, by dostał się w paszczę lwa i sprawił, by wrogowie okrutnie cierpieli przed śmiercią. Facet ma paskudne metody i doskonale wie co zrobić, by odwlekać w nieskończoność i tak nieuniknione. Uwielbia to. Głównie dlatego jego celem najczęściej zostają szefowie konkurencyjnych korporacji, politycy czy inni ważni z punktu widzenia bogaczy ludzie. Tu żeruje na niezdrowej rywalizacji i wzajemnej nienawiści ludzi dość bogatych, by za swoje pieniądze móc kupić niemal wszystko. Ze śmiercią przeciwników włącznie. Szczury mają jednak pewien przywilej – nie muszą płacić. W końcu na tym polega cały układ, dzięki któremu znowu jest na wolności.
Umiejętności: Po miastach krążą plotki o niebywałych zdolnościach Tumatauengi. Ponoć mężczyzna potrafi latać i przenika przez ściany. Mówi się też, że na własne życzenie staje się niewidzialny i właściwie, że nie wiadomo z których czeluści piekielnych wypełzł. Nie trudno domyślić się, że nic z tego prawdą nie jest i nigdy nie było nawet blisko rzeczywistości. Rawiri ma co prawda swoje sposoby, by ludzie uznawali, że nie ma innego wyjaśnienia dla tego co robi, ale prawda jest zgoła inna. Dla Tu nie istnieją żadne granice – to akurat nie podlega żadnym wątpliwościom. Tak naprawdę to w większości przypadków nie pracuje na swoim terenie, bo ściąganie do siebie ofiar trwałoby niemiłosiernie długo, było bardzo niebezpieczne i cholernie pracochłonne. Wobec tego łatwiej ściągnąć i wydrukować plany budynku, a potem opracować perfekcyjną drogę dotarcia do celu. Rawiri nie włamuje się w ścisłym tego słowa znaczeniu. Już kilka razy udowodnił, że jest w stanie dotrzeć nawet za zamknięte drzwi pancerne na szczycie potężnego wieżowca, ale trudno tu mówić o włamaniu. Czasem przebranie się za kolejnego nieistotnego sprzątacza lub zostawienie fałszywego zamieszania w innej części budynku sprawdza się o wiele lepiej. Tumatauenga nigdy nie posuwa się do inwazyjnych metod wejścia, bo nie lubi, gdy ktoś mu przeszkadza przy pracy. Nie przepada za spieszeniem się, gdy już dopadnie ofiarę, więc zdecydowanie bardziej na rękę mu, gdy nikt o niczym nie wie, dopóki nie będzie za późno. Rawiri kiedyś studiował medycynę. Nigdy nie był nawet blisko jej ukończenia i daleko mu do zostania lekarzem. W zasadzie skończył studiować zaraz po nauczeniu się szczegółowej ludzkiej anatomii. Stąd bierze się cała precyzja jego metod – Iri po prostu ma coś, czego nie miało większość jego poprzedników. Z dużym wyprzedzeniem może zaplanować kolejne kroki, bo doskonale wie co robi. Do perfekcji opanował to jak zrobić krzywdę, ale przypadkowo nie zabić. Nie robi tego jednak gołymi rękami – a przynajmniej nie przez cały czas – bo ma szereg przydatnych narzędzi. Jego ulubionym jest chyba mechaniczna garota. Urządzenie o tyle przydatne, że nie trzeba go trzymać. Wystarczy tylko zarzucić je na czyjąś szyję, wcisnąć przycisk na pilocie i odsunąć się na bezpieczną odległość. Mało tego w rękach Tumatauengi garota znalazła sobie masę innych zastosowań. Umiejętnie sterowana potrafi zarówno nieznacznie ograniczyć dostęp do tlenu i wywołać tym samym atak paniki u ofiary, jak i całkowicie pozbawić jej głowy. Ponadto nie trzeba montować jej wyłącznie na szyi, więc zakres przydatności tylko rośnie. Tu nigdy jednak nie decyduje się na tylko jedno narzędzie. Zawsze ma przy sobie niewielkie pudełeczko z kilkoma strzykawkami wypełnionymi silnym środkiem paraliżującym. Warto wspomnieć, że środek ten nie otępia. Ofiara jest całkowicie przytomna i świadoma, mimo że nie może nawet drgnąć. To niezwykle przydatny specyfik. Rawiri ze swoich sztandarowych pomocy ma też wcale nie najmniejszy sekator, ale ten, przez wzgląd na spory gabaryt raczej nie bierze udziału w każdej akcji. Cała reszta dobierana jest raczej pod konkretną specyfikę zlecenia, choć nie da się ukryć, że jest tego sporo. Tumatauenga na szczęście ma też inne, zgoła mniej mordercze zainteresowania i umiejętności. Na pewno jest cholernie oczytany, bo co innego robić w więzieniu, gdy ma się na stałe skute ręce i nogi? Na przemian czytał i ćwiczył, więc chyba tylko z tego powodu od czasu do czasu rzuca ciekawostkami na przeróżne tematy. Nie jest ekspertem w żadnej dziedzinie, ale otarł się o wszystko, co w najmniejszym stopniu mogło go zainteresować. No i odkrył talent do strugania w drewnie. Co prawda trudno miał się rozwijać, gdy zarówno jego ręce, jak i wszystkie narzędzia przykute były do stołu grubym łańcuchem, ale lepsze to niż nic. Poza tym radzi sobie w kuchni. Niekoniecznie wyłącznie w kwestii machania nożem.
Przyjaciele: Rawiri ma pewien dar odstraszania potencjalnych przyjaciół. Prawdopodobnie dzieje się tak dlatego, że wcale nie ukrywa tego za co właściwie dostał wyrok, a ludzie słysząc, że mają przed sobą sadystycznego mordercę i kanibala jakoś nagle tracą ochotę na nawiązywanie bliższych kontaktów.
Wrogowie: Tu nie ma wrogów. Jego klienci mają wrogów i to zupełnie mu wystarcza.
Autor: Apocalyptical Deconde

czwartek, 26 lipca 2018

Od Ghana (CD Kasumi) - Strzelnica

        Takahachi chyba nie mógł wybrać sobie gorszego budynku. Przynajmniej w ocenie profesjonalnego snajpera, bo z jakiegokolwiek innego punktu widzenia trzypiętrowy, świeżo wyremontowany pomarańczowy magazyn był świetną przykrywką. Na frontowej ścianie tuż pod dachem wisiał sporych rozmiarów billboard reklamujący domniemanego właściciela budynku - firmę produkującą artykuły papiernicze o adekwatnej nazwie Origami Hare. Tytułowego składanego zająca z papieru nawet namalowano na ścianie budynku. Ghan mógłby się założyć, że wjeżdżające do środka firmowe ciężarówki i vany nie wiozły niczego groźniejszego od cyrkli lub nożyczek. Prawdziwą broń dowozili dopiero po zakończeniu legalnej pracy w magazynie, prawdopodobnie za pośrednictwem marketu obok. Tuyen był niejako pod wrażeniem. Takahachi najwyraźniej na poważnie rozwinął interes papierniczy, tworząc sobie świetną przykrywkę do handlu bronią. Ba, dzięki wsparciu ze strony urzędu miasta prawdopodobnie dostał ten budynek za trzykrotnie mniejszą cenę. Shangri-La, nieświadomie lub wręcz przeciwnie, uzbroiło mafię.
    Jednakże ilukolwiek plusów magazyn by nie miał, Ghan wiedział o jednym: główna hala była jedną wielką strzelnicą dla dobrego snajpera.
    Wspomniane pomieszczenie znajdowało się w tylnej części budynku. Na wysokości prawie całego trzeciego piętra znajdowały się kwadratowe okna. W zamyśle zapewne miały wpuszczać do środka jak najwięcej światła dziennego, by oszczędzić na oświetlaniu hali, ale obecny właściciel wymienił szyby na przyciemniane. Z daleka nie dałoby się rozróżnić, co się właściwie dzieje w środku, a w nocy filtr częściowo tłumił blask jarzeniówek, jeśli ludzie Takahachiego udawali się na ,,nocną zmianę". Kuan Thai mimo wszystko miał świetny widok z dachu budynku obok. Niewykończony tani apartamentowiec był niższy zaledwie o kilka metrów, ale to wystarczało, by Koreańczyk widział prawie całą halę. Ciemna szyba nie była z tej odległości wielkim problemem. Utrudniała jedynie korzystanie z celownika termicznego, ale jego plan i tak zakładał, że sporą część okien będzie musiał wybić, jeśli Fera faktycznie chce widzieć członków yakuzy martwych.
    Karabin ustawił na dwójnogu, na razie obok siebie. Niby istniała naprawdę mała szansa, iż ktoś w środku zauważyłby go ponad krawędzią murku otaczającego dach, ale jednak mężczyzna wolał nie ryzykować. Sam również nie wychylał się zbyt daleko, zwłaszcza teraz, gdy w magazynie pojawili się już ci właściwi pracownicy Takahachiego. Tak jak zwykle, mniej więcej wpół do czwartej budynek opuścili ostatni ludzie zatrudnieni w Origami Hare. Następna ,,zmiana", gdy w hali nie było już nikogo postronnego, zamiast tekturowych pudeł przekładała już cięższe skrzynki, które wyniosła z podziemnej części kompleksu.
    Zgodnie z podejrzeniami Ghana, na tyłach budynku zaparkowała pozbawiona reklam ciężarówka - ta sama, która kursowała do marketu. Przyczepa wjechała do hali przez otwarte drzwi i najemnicy yakuzy zaczęli ładować do niej towar o wiele droższy (oraz groźniejszy) od cyrkli i nożyczek. Kierowca, którego szczególnie Godoghan trzymał na oku, rozmawiał w najlepsze z kierownikiem całego przedsięwzięcia. Na palcu obracał kluczyki od ciężarówki. Wszystkiego pilnowali rozstawieni pod ścianami i przy drzwiach ochroniarze uzbrojeni w lekkie karabinki, nadrabiające kaliber pistoletowych dziewięciu milimetrów szybkostrzelnością.
    Kuan sprawdził czas na komórce. Było już dwadzieścia po czwartej, a Kasumi nadal nigdzie nie było widać. Za kolejne dwadzieścia minut ciężarówka powinna być już załadowana i do piątej porządek w hali wróci do normy. Ghan miał temu zapobiec. Plan Strzygi zakładał, że następnego ranka pracownicy firmy papierniczej znajdą tu zwłoki (,,Postrzelone lub poparzone", cokolwiek szefowa miała przez to na myśli), na wpół zapakowaną ciężarówkę i skrzynie z bronią palną oraz amunicją. Nieświadomy niczego cywil wezwie wtedy policję i do końca tygodnia firma Origami Hare stanie przed sądem za handel na czarnym rynku. Takahachi będzie miał spory problem z wygrzebaniem się z tego wszystkiego, a tymczasem jego pozostałe magazyny również ma trafić szlag z rąk tych samych niezidentyfikowanych napastników. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, będzie się jedynie domyślał, kto za tym wszystkim stoi. I nie będą to Szczury - żaden z klanowych mistrzów Triady nie ma pojęcia, że Godoghan lub córka Orochiego pracują dla Fery Rosy.
    Sukces planu zależał od jednego: braku jakichkolwiek świadków tutaj, w Origami Hare. Później wszystko ruszy prawie że samoistnie. Jeśli jednak ktokolwiek opuści tego popołudnia budynek i powiadomi o wszystkim szefa, przepadnie jedyna szansa na poważne zagrożenie interesom Takahachiego. Oczywiście, jeśli Ghan w ogóle spróbuje wystrzelić wszystkich w pojedynkę. Tu potrzebował Kasumi. Fera zapewniła go, że Japonka poradzi sobie wewnątrz budynku, martwiąc się wszystkimi, którzy rozsądnie będą się kryć pod oknami. Jakkolwiek by go to nie martwiło, nie dałby rady samodzielnie wyczyścić całej hali, zanim ktoś wezwałby pomoc lub opuścił teren. W najgorszym wypadku ktoś uciekłby w ciężarówce, na miejsce dotarłoby jeszcze wsparcie i Ghan musiałby uciekać. Nie miał innej opcji - albo Kas dotrze na czas, albo nie zrobią dzisiaj absolutnie nic i będą musieli spróbować ponownie następnego dnia.
    Na szczęście długo już martwić się nie musiał: w okolicach czwartej trzydzieści usłyszał za sobą szybki oddech.
    Obejrzał się przez ramię. Kasumi stała pochylona, z rękami opartymi na kolanach. Nie wyglądała na specjalnie przygotowaną do walki wręcz. Jedynym, co przy sobie miała był poczerniały łańcuch, owinięty na całej długości przedramienia. Uniosła do góry palec wskazujący.
    - Daj mi chwilę. Muszę złapać oddech - poprosiła, starając się oddychać coraz spokojniej i pełniej. W końcu wzięła głęboki wdech i wydech, po czym wyprostowała się. - Wybacz spóźnienie. Musiałam pomóc przy planach siedziby Orochiego. Potem jeszcze spóźniłam się na pociąg na czwartą i musiałam czekać na następny. Przybiegłam najszybciej jak mogłam.
    Kuan spojrzał na zegarek, lekko nie dowierzając.
    - Ostatni pociąg z Elizjum musiał przyjechać pięć minut temu - zauważył. - Przybiegłaś tutaj z dworca w pięć minut?
    - Pewnie, co to dla mnie? - kobieta wzruszyła ramionami. Usiadła na ziemi obok Ghana i spojrzała ponad krawędzią murku na halę. - Zdradzisz mi ten swój niesamowity plan?
    - Ja strzelam, ty zajmujesz się wszystkimi, którzy uciekną poza mój zasięg - wyjaśnił krótko Koreańczyk sięgając po swój karabin. - Strzyga nie chce mieć tutaj absolutnie żadnych świadków.
    - Tylko w hali? Nie ma nikogo więcej w budynku? - upewniła się Kas.
    - To też twoja część zadania. Masz niecałe dwadzieścia minut na sprawdzenie wszystkich trzech pięter i dotarcie do hali, zanim oddam pierwszy strzał - zastanowił się chwilę. - Lepiej będzie przyjść tu jutro.
    - Co? Dlaczego?
    - Mamy dosłownie jedną szansę na zaskoczenie Takahachiego. Jeśli spróbujemy dzisiaj i coś nie wypali...
    - Wypali - przerwała mu hardo Japonka wstając. - Musimy tylko przestać marnować czas.
    - To trzy piętra. Ciężarówkę skończą pakować za jakiś kwadrans - przypomniał jej Tuyen, odwracając głowę z powrotem w stronę hali.
    - Zrozumiałam za pierwszym razem - głos Kas był już na drugim końcu dachu. - Strzelaj za dziesięć minut! Będę czekać!
    Godoghan już nawet nie spojrzał w jej kierunku. Dokręcił do lufy karabinu tłumik (lepiej nie alarmować nikogo na ulicy pod nim) i westchnął sfrustrowany, obiecując sobie w duchu, że nie będzie brał odpowiedzialności za cały ten bałagan. Z kim ja pracuję, przeszło mu przez myśl, gdy ustawiał dwójnóg K14-stki na murku. Miał całe dziesięć minut do przygotowania się do nie tylko pierwszego, ale i wszystkich ośmiu strzałów jakie mógł oddać na jednym magazynku. Przyklęknął pod kątem w stronę okien, by widzieć jak najwięcej od strony ciężarówki. Kasumi wejdzie do środka od strony budynku, więc gdy ktoś będzie próbował uciec w przeciwnym kierunku od ostrzału, nadzieje się na nią. I znowu, mężczyzna nie miał zielonego pojęcia jak zamierzała sobie poradzić z co najmniej trójką uzbrojonych ludzi mając do dyspozycji tylko łańcuch, ale szybko przestał się nad tym zastanawiać. Od Fery wiedział o Kas tylko dwie rzeczy: była mutantką i córką mistrza Orochiego. To mogło znaczyć wszystko.
    Bez dłuższego zastanowienia skierował celownik na kierowcę. Miał przy sobie kluczyki do ciężarówki, a o tą Ghan martwił się najbardziej. Pierwszy strzał był pewny - nikt w środku nie spodziewał się snajpera. Jeśli więc zginie kierowca i upuści kluczyki na widoku Tuyena, gdy ktoś spróbuje do nich dobiec, zginie.
    Godoghan po tylu latach doświadczenia doskonale znał swoje możliwości. Wiedział, że nie wszystkie osiem kul będzie miało szczęście trafić. W końcu w środku nie czekały nieruchome kukły i już po pierwszy strzale ludzie zorientują się, że powinni szukać kryjówki. Zanim wszyscy uciekną, Kuan miał szansę trafić przynajmniej czterech, może pięciu. Nie zamierzał wystrzeliwać całego magazynku od razu, bo ktoś mógłby wykorzystać przerwę w ostrzale, by dobiec do kluczyków. Jeśli jednak Ghan przerwie po pięciu strzałach - mając dalej trzy - ktoś może mylnie uznać to za sygnał, że strzelec przeładowuje i spróbować uciec w stronę ciężarówki. Już za pierwszym takim trupem yakuza zorientuje się, iż snajper nadal jest przygotowany.
    Koreańczyk dokładnie prześledził, do kogo powinien strzelić w jakiej kolejności. Za priorytet uznał ochroniarza i wszystkich, którzy najprędzej uciekną poza jego zasięg. Czekał cierpliwie na umówiony moment. Nadal był przekonany, że powinien dać Kasumi więcej czasu, ale jeśli była tak pewna siebie... niech jej będzie. Zawsze to większa pewność, że ciężarówka nie odjedzie.
    Zerknął ostatni raz na ekran telefonu. Minuta. Przyłożył oko do lunety i odblokował karabin, odliczając spokojnie w myślach. Po trzydziestu trzymał już palec na spuście. Celownik wisiał na pierwszym celu.
    Pięć. Cztery. Trzy. Dwa.
    Trzask szkła nie zdążył ostrzec nikogo w środku. Głowę kierowcy rozerwała kula, kluczyki upadły niedaleko bezwładnego ciała. Rozmawiający z nim do tej pory kierownik był jeszcze w zbyt wielkim szoku by uciekać. Dlatego drugi padł jeden z ochroniarzy, potem tragarz, który chciał doskoczyć za skrzynie pod ścianą, a dopiero jako czwarty - niedawny kompan kierowcy. Ręka Ghana machinalnie, własnym, wyćwiczonym rytmem po każdym strzale odciągała rygiel, wpuszczając do komory nowy nabój, który niemal natychmiast sięgał celu. Zdążył strzelić po raz piąty, trafiając na wysokości mostka drugiego z ochroniarzy, który stał najdalej od jakiejkolwiek osłony. Trzeci niemal go zaskoczył - w tym samym czasie dobiegł do kluczyków, ale zanim dotarł za ciężarówkę dosięgnął go szósty strzał.
    K14-stka umilkła, ale w hali spokój nie zapadł ani na chwilę. Ku niemałemu zaskoczeniu snajpera, Feniks faktycznie na niego czekała. Ghan widział błyski kolorowego światła na ścianach i widział najemników nie mogących się zdecydować, w którą stronę łatwiej będzie uciec. Koreańczyk cierpliwie oszczędzał ostatnie dwa pociski, pilnując, czy ktoś nie próbuje uciec przez drzwi garażowe lub ponownie odzyskać kluczyki do ciężarówki. Wkrótce Kasumi wypadła na jego widok. A właściwie Kuan zdążył zobaczyć tylko smugę światła, która dopadła jednego z przerażonych tragarzy ukrywającego się za skrzyniami. Kobieta celnie smagnęła rozświetlonym na zielono łańcuchem i mężczyzna upadł z rozciętym, przypalonym gardłem.
    Więc TO Fera miała na myśli, pomyślał mężczyzna, bez bicia przyznając się do błędu w ocenie Kas. Miłe zaskoczenie.
    Strzelił jeszcze tylko jeden raz - jakiś facet zdołał prześlizgnąć się poza zasięgiem łańcucha Zili - i było właściwie po wszystkim. W hali zapadła martwa cisza, ruchliwa ulica nie zmieniła rytmu, nikt nie próbował zajrzeć do magazynu. Ghan nadal czekał, pilnując ,,swojej części" pomieszczenia. Po kilku minutach Kasumi wyszła na środek owijając łańcuch z powrotem na ramieniu. Pomachała do Kuana na znak, że już po wszystkim. Dopiero wtedy mężczyzna odsunął się od celownika i wziął kilka normalnych oddechów. Wstrzymywanie powietrza przy każdym strzale bywało męczące.
    Gdy jego partnerka w zbrodni pojawiła się z powrotem na dachu, zdążył już odkręcić tłumik i złożyć dwójnóg. Kobieta wyglądała na dumną z siebie.
    - Mówiłam, że wypali - powiedziała zadowolona.
    - Wypaliło - zgodził się z nią Ghan, wyciągając z magazynka oszczędzony nabój.
    Kas spodziewała się raczej innej odpowiedzi. Spędziła sporo czasu w towarzystwie ludzi lubiących sobie nawzajem dogryzać i to obojętne stwierdzenie faktu wybiło ją z rytmu.
    - Sprawdziłam drugi raz budynek - rzuciła jakby od niechcenia, gdy ruszyli w stronę klatki schodowej.
    - Zauważyłem. Ktoś się wymknął?
    - Nikt nie zdążył. Wszyscy są martwi. Postrzeleni lub poparzeni.
    Tak jak chciała szefowa, skwitował w myślach Godoghan. Kolejne zadanie wykonane bezbłędnie.
    - Wiesz co? - zaczęła Feniks, gdy byli na półpiętrze. Kuan uniósł lekko głowę na znak, że słucha. - Ta współpraca wcale nie jest taka zła - stwierdziła, próbując uśmiechnąć się przyjaźnie.
    Z ust mu to wyjęła.

Kas? Następna akcja?

piątek, 13 lipca 2018

Od Pandory - Zaproszenie

        - Po co pani karabin?
    Pandora otworzyła leniwie jedno oko. Co mnie podkusiło do przejazdu tramwajem?, przeszło jej przez myśl, gdy zobaczyła siedzącego obok niej chłopca. Eden o żadnej porze nie był pusty. Nie ważne, czy była trzecia po południu czy w nocy, w tramwajach kursujących na wysokości pierwszego piętra zawsze było tłoczno. Dopiero wyżej tłumy się przerzedzały, ale Erro póki co nie miała potrzeby udawać się dalej. Jej instrukcje były jasne: dotrzyj do Edenu, przedostań się z dworca do centrum względnie nie niszcząc niczego wokół i czekaj na telefon. Wykonalne, ale nudne.
    Z tej nudy niemal chciało jej się spać. Siedziała więc sobie w kącie ostatniego wagonu, cicho niczym mysz kościelna i zmrużyła oczy, trwając w stanie pół snu przez prawie cały kurs dworzec - centrum. Prawie, bo ktoś zdecydował się ją zaczepić.
    Zerknęła kątem oka, czy dzieciak nie zwrócił na nią przypadkiem niechcianej uwagi. Całe szczęście reszta pasażerów albo miała ją w dupie, albo spoglądała na nią ze skromnym zainteresowaniem, tak dobrze znanym wszystkim mundurowym. Z jakiegoś powodu cywile widząc, że ktoś nosi przy sobie broń z miejsca stwierdzali, iż najwyraźniej ma na to pozwolenie władz, skoro wcale jej nie ukrywa. Martwili się dopiero wtedy, gdy domniemany mundurowy zaczynał strzelać.
    - Nie wiem - odpowiedziała i ziewnęła przeciągle. - Może ty mnie oświecisz.
    - Ma pani uniform BOPE - zauważył chłopiec.
    Erro wyprostowała się nagle. Obróciła głowę w stronę przypadkowego rozmówcy, tym razem patrząc na niego z niejakim podziwem. Miała wrażenie, jakby minęły lata od ostatniego czasu, gdy ktoś rozpoznał w niej członkinię brazylijskiej żandarmerii. Nie pamiętała już kto to był, możliwe, że Charon lub inny wojskowy. Była pewna tylko tego, że nie było to dziecko.
    - No proszę, nakryłeś mnie - odpowiedziała, uśmiechając się lekko. Może nawet przyjaźnie, ale czaszka na jej twarzy raczej od tego nie złagodniała. - Skąd to wiesz?
    - Babcia pokazywała mi kiedyś beret dziadka. Miał taką samą naszywkę - wskazał palcem beret Pandory. - Dużo mi opowiadała o dziadku. Był bohaterem.
    - Nie wątpię, młody - kobieta uśmiechnęła się pobłażliwie.
    - Pani też jest bohaterem?
    Wendigo niemal udławiła się własnym śmiechem. Powstrzymała się od wybuchu, zasłaniając pięścią usta i wydymając policzki. Zamiast tego udała atak kaszlu, starając się, by nie brzmiał sarkastycznie. Dzieciak jednak nadal czekał na potwierdzenie swojej tezy, a następna stacja była jeszcze zbyt daleko, żeby się od niej zgrabnie wymigać.
    - W porównaniu do twojego dziadka pewnie i tak jestem nikim - odpowiedziała wymijająco.
    Zanim zdążył zadać kolejne pytanie, z pomiędzy ludzi przepchnęła się jakaś starsza pani i spiorunowała młodego wzrokiem. Chłopiec zerwał się ze swojego miejsca, kierując się w stronę, z której przyszła. Potem babcia (jak domyśliła się Wendigo) spojrzała z byka na Erro i ruszyła za wnukiem. Szczurzycy aż ciarki przeszły po plecach. Dziadek mógł być bohaterem, pomyślała, ale babcia wygląda jak dyktator.
    Do ostatniej stacji nikt już jej nie zaczepiał.
    Tramwaj zjechał łagodnie z wysokości pierwszego piętra do poziomu chodnika, zatrzymując się na podłużnej wysepce między dwoma pasami szerokiej ulicy. Pandora wysiadła, od razu ruszając na drugą stronę. Dopiero tam przystanęła i rozejrzała się. Pierwsza część planu zrealizowana... ale co dalej? Godzina jazdy z Elizjum, dwadzieścia minut w tramwaju, a dalszych instrukcji dalej nie dostała. Dla pewności spojrzała jeszcze raz na telefon, ale nikt nie próbował się do niej dodzwonić. Westchnęła znudzona i, nie mając żadnych lepszych pomysłów, ruszyła przed siebie licząc, że może wydarzy się coś ciekawego zanim straci cierpliwość.
    Za którymś już rogiem zobaczyła kwadratowy placyk. Chodnik o szerokości około jednej trzeciej całego placu prowadził prosto do drzwi prostego wieżowca, typowego dla architektury Edenu. U jego podstawy przechodził kolejny deptak z kocich łbów. Idealnie na środku znajdowała się okrągła, skromna fontanna, omijana przez chodnik węższymi łukami. Wolne miejsce zajmowały klomby z posadzonymi już młodymi drzewkami. Przy niskich murkach stały nowiutkie drewniane ławki.
    Pandora usiadła na jednej z nich, wyciągając nogi przed siebie tak daleko, dopóki jeszcze siedziała na ostatniej desce. Odchyliła głowę do tyłu, patrząc między dwoma drzewkami na budynek. Nad podwójnymi drzwiami wisiała nazwa - ,,Tempest Centre" - złożona z wąskich, srebrnych liter. Po ledwo widocznych zarysach biurek na niższych piętrach Erro domyśliła się, że było to budynek wykorzystywany w całości jako biurowiec. Może jakieś centrum marketingowe, wnioskując po nazwie. Nie wyglądał jednak na używany. O tej porze dnia w środku powinien być spory ruch, prawda? Biurka powinny być jeszcze zajęte przez ludzi wyczekujących błogosławionej ostatniej godziny pracy. Kobieta podniosła głowę i obróciła się bokiem na ławce, chcąc dla pewności spojrzeć na hol. Za szklanymi drzwiami było równie martwo - mogła zobaczyć pustą recepcję.
    Nagle zadzwonił jej telefon. W końcu, pomyślała, wyciągając go z kieszeni. Numer był zastrzeżony, jak każdy, który odbierała. Spodziewała się usłyszeć Ćwieka lub resztę jego towarzystwa, ale ledwo przyłożyła komórkę do ucha... odezwała się Fera.
    - Mam sprawę - powiedziała prosto z mostu.
    - Kto nie ma? - rzuciła na wpół do siebie Wendigo.
    - Dzwoniłam do Felixa i powiedział, że jesteś już w Edenie - zaczęła Strzyga. - I to podobno w pobliżu Tempest.
    Brazylijka spojrzała znowu do tyłu.
    - A no, jestem - zgodziła się. - Coś się stało?
    - Podobno w środku są Espejo.
    - Kto, proszę? - Erro zmarszczyła brwi.
    - Mały, zorganizowany oddział paramilitarny z Hiszpanii. Narobił sobie trochę sławy w Europie, a teraz najwyraźniej przeniósł się do Megalopolis - wyjaśniła krótko szefowa.
    Teraz Pandora patrzyła na pusty budynek z większą nieufnością. Wstała z ławki i ruszyła spokojnym krokiem w stronę drzwi, cały czas pilnując pięter wyżej.
    - Skąd to wiesz? - zapytała.
    - Sami mi o tym powiedzieli. Zadzwoniła do mnie jakaś kobieta podając się za członkinię Espejo. Potem jeszcze wspomniała, że zaprasza mnie do Tempest Centre na anonimowe spotkanie z handlarzami prochów. Zgadnij czyimi.
    - Mogła blefować.
    - Jakimś cudem się do mnie dodzwoniła. WIEDZIAŁA, że dzwoni do mnie - głos Fery przybrał niebezpiecznie poważny ton. - Nawet jeśli to jakiś dowcip, czy pułapka, chcę wiedzieć, kto się próbuje wplątać w moje plany. A jeśli na miejscu faktycznie będzie ktoś od Fujiyamy... wiesz, co robić.
    - Ależ oczywiście - Erro uśmiechnęła się szeroko. - Kiedy?
    - Powinno się wkrótce zacząć.
    - Dobra, a czy rzekoma Espejo powiedziała ci jeszcze, jak się można dostać...
    Zdanie przerwał jej brzęk tłuczonego szkła. Odsunęła się w bok, zanim deszcz odłamków zasypał chodnik, strasząc przechodniów. W niemalże lustrzanej tafli na wysokości piątego piętra ziała prostokątna ciemna dziura.
    - Czy to było szkło? - spytała Fera, raczej nie spodziewając się przeczącej odpowiedzi.
    - Tak - odparła Pandora. - Przynajmniej już wiem, że siedzą na piątym piętrze.
    - Idź do drzwi dla obsługi technicznej. Podobno zostawiła je otwarte dla mnie i ,,reszty gości". Miłej zabawy - Strzyga rozłączyła się.
    Wendigo spojrzała po raz ostatni na dziurę. Teraz już wyraźnie słyszała strzały. Ruszyła biegiem do bocznej alejki. Ktokolwiek był w środku, chyba właśnie wyrzucił dyplomatyczne podejście przez otwarte siłą okno.

Reeeeed? Potrzebowałaś okazji, to masz > <

wtorek, 10 lipca 2018

Od Echo (CD Sylvaina) - Skok

        Sylvain słysząc propozycję pomocy wyszczerzył się jeszcze bardziej i spojrzał wyzywająco na Chiena. Ten natomiast zerknął na siedzącego na suficie Echo w niemym ,,I coś ty najlepszego zrobił?”. Chłopak nie za bardzo zrozumiał o co chodziło w tym wyrzucie. Przecież chciał tylko pomóc, a wnioskując po szczęściu wymalowanym na twarzy Francuza trafił w dziesiątkę. Felix od usłyszenia słów ,,uzbrojony śmigłowiec” (podkreślmy: padających z ust Berthiera) przysłuchiwał się pilnie rozmowie i również nie wyglądał na przekonanego.
    - Sylve, nie chcę ci niszczyć marzeń - zaczął ostrożnie - ale chyba obejmuję stanowisko Duonga: jak ty chcesz ukraść śmigłowiec z bazy wojskowej i ujść z tym bez zwrócenia na siebie uwagi?
    - Po pierwsze: uwagę to ja na siebie na pewno zwrócę, Kolczatko. Przecież o to mi właśnie chodzi. Chyba, że nie słyszeliście wcześniej słowa ,,atencjonalny”... - szatyn zmarszczył brwi.
    Cup wyjechała spod biurka z zamiarem wyrecytowania odpowiedniej definicji, ale Jekyll, tylko połowicznie skupiona na swojej pracy, delikatnie wsunęła ją z powrotem.
    - Po drugie - kontynuował Leviathan, w przerwie zakładając ręce na piersi. - Czy ty, Brutusie, właśnie powiedziałeś, że wolisz stanąć po stronie faceta, przed którym wczoraj trzeba było cię ratować?
    - Wcale nie! - obruszył się natychmiast Ćwiek. - Znaczy, nie, że trzeba mnie było ratować, a nie, że nie staję po... - chłopak zaplątał się we własnej myśli. Potrząsnął głową i zmienił temat: - Chodzi mi o to, że jeśli teraz, w początkowej fazie wielkiego planu Fery, coś trafi szlag, to wszyscy będziemy mieli przesrane. A ZWŁASZCZA ci, którym szefowa tymczasowo nadała więcej władzy niż reszcie. I ty do nich należysz, Sylve. Nie mówimy tu o kradzieży zabawki, tylko cholernego śmigłowca! Jeśli ktoś połączy jego zniknięcie z nami, Fujiyama może zacząć mieć się na baczności. Mieliśmy uśpić jego czujność, a nie ją nakręcać!
    Jekyll westchnęła pod nosem, decydując się w końcu wtrącić do rozmowy. Odepchnęła się od swojej części biurka i przejechała na obrotowym krześle aż do stolika, zatrzymując się twarzą do dyskutujących.
    - Skąd pewność, że skojarzą kradzież z nami? - zapytała wprost, wyczekująco patrząc bursztynowymi oczami na Felixa.
    Chyba wybiła go z rytmu. Australijczyk nie za bardzo wiedział jak odpowiedzieć.
    - Kradliście już wcześniej podobną artylerię, że z miejsca trafilibyście na listę podejrzanych? - kontynuowała dziewczyna. - Z tego co wiem, to do tej pory Szczury nie prowadziły działalności takiego kalibru. Uprowadzenie śmigłowca podchodzi pod działalność terrorystyczną. To byłaby pierwsza taka akcja w wykonaniu zwykłego gangu.
    - Jak na ,,zwykły gang”, to całkiem sporo tutaj mutantów i ludzi po wykształceniu wojskowym... - zauważył Chien.
    - I tego nikt o nas nie wie - Violet skinęła Wietnamczykowi głową. - Zastanów się, Fel: to pierwsza taka sytuacja w historii Szczurów, gdy nad jedną akcją pracuje tylu ludzi o tak zróżnicowanych zdolnościach. Policja na pewno już zorientowała się po pozostawionych przez was ,,śladach”, że Fera ma pod swoją komendą nietypowe zbiorowisko, ale nie spodziewają się przecież, że mogłaby skłonić do współpracy AŻ tyle ,,dziwadeł”. Patrząc na nowego mutanta lub cyborga pierwszym pytaniem jakie sobie zadają musi być ,,Co to jest i jak to powstrzymać?”, a dopiero potem ,,Czy dla kogoś pracuje?”. Poza tym, zamierzamy okraść wojsko...
    - Zamierzamy?! - ucieszył się Levi.
    - ... które skupi się na bezpieczeństwie całej wyspy i nie będzie chciało podawać nikomu szczegółów, dopóki samo ich nie wyjaśni. Podejrzenia w pierwszej kolejności padną na jakiekolwiek grupy terrorystyczne działające w pobliżu Megalopolis lub nawet kraje słynące z agresji, a nie na gang, który nigdy nie próbował czegokolwiek graniczącego z zamachem stanu.
Ćwiek i Chien patrzyli na Violet ze sporym niedowierzaniem.
    - Skąd się znasz na procedurach podejmowanych w przypadku kradzieży pojazdów wojskowych? - zapytał pierwszy.
    - To chyba oczywiste, że wojsko będzie stawiało w pierwszej kolejności na najgorsze - dziewczyna wzruszyła ramionami. - Nie trzeba być żadnym specjalistą, wystarczy spojrzeć na podobne sytuacje z ostatnich lat. W tych czasach zamachy terrorystyczne są na porządku dziennym i każdy chce im zapobiec. Atak na Fujiyamę może się okazać jeszcze mniej oczywisty w obliczu zagrożenia międzynarodowego.
    - Sugerujesz, że akcja w bazie wojskowej mogłaby wręcz odwrócić uwagę od gangu? - Felix wrócił do przerwanego tematu.
    - Na pewno będzie na tyle głośna, że przysłoni serię morderstw w pozostałych miastach - wtrącił się Legion, a Jekyll posłała mu dziękczynny uśmiech.
    - Na naszą korzyść działają dodatkowo usilne starania Fujiyamy, by o jego handlarzach nikt nie wiedział - podkreśliła. - Jeśli nie mają w Megalopolis bliskich przyjaciół lub rodziny, zanim ktoś zauważy ich zniknięcie minie kilka dni. A przez ten czas na głowie przywódcy triady klanów będą siedziały jeszcze inne zmartwienia, jak choćby Osoku i obiecany przez Martin przewrót na rynku narkotykowym. Wobec zmartwień dotykających go bezpośrednio, wiadomość o zniknięciu śmigłowca z bazy wojskowej nie będzie dla niego tak istotna.
    - Przypomni sobie o tym dopiero wtedy, gdy Takahachi zobaczy go w akcji... - haker spojrzał na Sylve. - Bo zgaduję, że właśnie po to potrzebujesz okradać bazę wojskową.
Berthier wyszczerzył się ponownie.
    - Czytasz mi w myślach, mon ami - odparł krótko.
    Lafresque spojrzała po kolei na wszystkich i uznając, że nikt już nie zamierza się kłócić, uśmiechnęła się tryumfalnie.
    - No, to ja wracam do swoich spraw - ogłosiła i odepchnęła się z powrotem w stronę biurka. - Ty Fel też powinieneś! - rzuciła oddalając się.
    Przy stoliku został Chien i Sylvain. Częściowo można byłoby do tego grona zaliczyć także Hermesa, chociaż teoretycznie nie siedział ,,przy” stoliku, a raczej nad nim, wciąż pilnie przysłuchując się wymianie zdań z sufitu. Ze swojej pozycji patrzył na wszystkich wyginając głowę do góry i tkwił już tak właściwie od rana, czasem tylko obracając się w stronę czegoś bardziej interesującego. Violet już zdążyła go zapytać przed przyjściem Sylve, czy nie boli go szyja, ale chłopak tylko spojrzał na nią pytająco. Całe swoje ziemskie życie patrzył na świat z przeróżnych kątów i ani razu nic go nie bolało.
    Większy problem mogli mieć jego rozmówcy, jak Sylve, który odchylił głowę całkiem do tyłu, chcąc porozmawiać z Echo oko w oko. Mimo niewygody nadal się uśmiechał.
    - Błękitny przyjacielu! - zaczął. - Przekonaj mnie teraz dlaczego miałbym wcielić cię w swój plan.
Kreatora niezmiernie ucieszyło nazwanie go przyjacielem. Pojaśniał wesoło i bez dłuższego zastanowenia przeszedł do wyjaśnień:
    - Potrafię manipulować grawitacją...
    Te trzy słowa wystarczyły, by na twarzy Francuza odmalowały się najpierw zaskoczenie, jakby właśnie uświadomił sobie coś oczywistego, a potem wyraz człowieka, który właśnie wpadł na genialny plan. Podniósł do góry palec na znak, że usłyszał wystarczająco, co Merkurego nieco zdziwiło.
    - Jeśli dobrze myślę... to może być nieoceniona pomoc - mężczyzna pochylił się z powrotem do przodu kierując wzrok kombintora na Wietnamczyka. - Czy baza wojskowa niedaleko Shangri-La wygląda jak większość baz wojskowych?
    - Co masz na myśli? - żołnierz zmarszczył brwi.
    - Wiesz, kompleks budynków na zadupiu otoczony grubą siatką z jakimś drutem kolczastym.
    - Wszystko by się zgadzało, poza jednym - naprostował Chien. - Na płoty natkniesz się właściwie wszędzie wewnątrz, ale główną linią zabezpieczeń jest mur wysoki na dwa piętra, obłożony monitoringiem. I drutem kolczastym na szczycie - dodał, uprzedzając malujące się na twarzy Francuza pytanie.
    - Czyli ,,Park Jurajski” - mruknął do siebie Sylve, jakby był przygotowany na podobny scenariusz. Spojrzał z powrotem do góry. - Echo, tak czysto hipotetycznie, dałbyś radę wyrzucić siebie i dorosłego człowieka wyżej niż dwa piętra w górę?
    Hermes prychnął oburzony i założył ręce na persi.
    - Jeszcze się pytasz. Patrzysz na gościa, który wskoczył na dach Messiah Union - oświadczył dumnie, wskazując kciukiem na siebie.
    Chien zmarszczył brwi, jakby nie do końca mu wierzył. Kreatora wcale to nie dziwiło. Przyzwyczaił się do faktu, że ludzie uznają jakiekolwiek jego relacje za bajki. I tym razem mówił prawdę, oczywiście. Echo nie należał do osób lubiących chwalić się na prawo i lewo bez najmniejszego sensu. Naprawdę kiedyś z nudów sprawdzał jak wysoko mógłby wyskoczyć, ale nie zatrzymał się wtedy od razu na wierzowcu. Po prostu przekręcił własne przyciągnie o sto osiemdziesiąt stopni i leciał do góry do momentu, w którym miasto nad jego głową miało rozmiar mapy ściennej. Dopiero spadając zdecydował się wylądować na Messiah Union. Nie było jednak potrzeby dzielić się całą historią - Sylvainowi bez wątpienia wystarczało porównanie do konkretnego budynku. Na dodatek chłopak nie był do końca pewien, czy poradziłby sobie równie dobrze, gdyby musiał przy okazji pilnować drugiej osoby. Nie, żeby jej nie dał rady unieść... gorzej by było z pamiętaniem o ściągnięciu bezpiecznie na dół dwóch obiektów zamiast jednego.
    - Nie mam pojęcia, kto mi cię tutaj zesłał - zaczął Leviathan - ale chyba odstrzelę mu tutaj ołtarzyk. Może dostalibyśmy więcej takich Echo.
    - Hej! Ja jestem jedyny w swoim rodzaju - chłopak znowu się naburmuszył. - DOSŁOWNIE - dodał po kilku sekundach przerwy.
    - Dobra, wróćmy do twojego ,,planu” - wtrącił się Legion. - Chcesz zakraść się pod mur bazy wojskowej, przeskoczyć przez niego prosto na widoku kamer...
    - Hej, od czegoś mamy kolegę Kolczatkę, prawda? - Francuz uśmiechnął się w stronę Ćwieka. Ten obrócił się z zamyśloną miną.
    - Tia... to chyba najmniejszy problem - stwierdził, po czym wstał i zajrzał do swojego małego warsztatu za monitorami. Gdy wrócił rzucił Sylve jakieś urządzenie wielkości i kształtu krążka do hokeja. Berthier doskonale wiedział co to jest...
    - Zagłuszacz. Pierwszorzędnej, australijskiej roboty - oświadczył tryumfalnie, pokazując przedmiot Wietnamczykowi.
    - Obszar działania powinien wam wystarczyć. Tylko uważajcie przy montażu: któraś z kamer może was zauważyć zanim dotrzecie do muru - uprzedził haker wracając na swoje miejsce.
    - Tym się nie martw, Fel - mężczyzna machnął niedbale ręką. - Mam już pomysł co z tym zrobić...
    - To nie rozwiązuje ostatniej luki - naciskał Chien. - Gdzie ty zamierzasz ukryć śmigłowiec aż do finału planu Fery?
    - Mam już jedno miejsce na myśli - Sylvain pochylił się lekko do przodu, łącząc palce dłoni. - Ślicznotka miłym zbiegiem okoliczności pokazała mi wczoraj Norę. A tam, żeby było jeszcze lepiej, mamy już wpływowego człowieka, którego nikt nie odważy się zapytać o sens ukrywania machiny latającej w środku miasta.
    - Byliście w Norze? - Felix znowu obrócił głowę w ich stronę. - To dlatego wróciliście w towarzystwie Charon.
    - Skoro już o niej mowa, masz może jej numer telefonu? - zapytał Levi.
    - Pfft, za kogo ty mnie masz? - chłopak odblokował telefon i znalazł odpowiedni kontakt. - O co mam pytać?
    - Czy w drzwiach garażowych do Nory zmieści się ciężarówka wioząca śmigłowiec - podyktował Francuz.
    Ćwiek zamarł na chwilę z palcem wiszącym nad przyciskiem ,,Zadzwoń”. W końcu westchnął i przyłożył komórkę do ucha.
    - To chyba jakiś Dzień Dziwnych Rozmów Telefonicznych... - mruknął do siebie.

        Echo zwykle nie używał takich słów, ale ocena Sylvaina była wyjątkowo trafna: bazę otaczało zadupie.
    Nie takie straszne, co prawda, bo do Shangri-La było jakieś dziesięć minut samochodem - przemysłowe przedmieścia widać było nawet w oddali. Charon okazała się na tyle miła, że poza przetrzymaniem u siebie śmigłowca (jakkolwiek jej ta prośba nie zdziwiła) zaproponowała, że przewiezie Sylve i Echo z Elizjum na miejsce. Hermes normalnie pewnie nadążyłby za samochodem, zwłaszcza, że drogę techniczną, którą się poruszali, otaczały drzewa. Przeskakiwanie z jednego na drugie nie byłoby niczym trudnym, ale zanim to zaproponował, przypominał sobie, że nie powinien rzucać się w oczy aż Sylve nie uzna tego za stosowne. W końcu nawet w popołudniowym słońcu chłopak byłby z daleka widoczny. Dlatego też wsiadł na tylne siedzenie... i z miejsca stwierdził, iż nigdy nie polubi podróżowania w taki sposób.
    Po dwóch godzinach jazdy (czyli gdzieś koło czwartej po południu) Lena skręciła w bardziej ,,udeptaną” drogę i chwilę potem trójka Szczurów wysiadła. Gdy Echo stanął w końcu na własnych nogach z pewnym zaskoczonieniem stwierdził, że zatrzęsły mu się kolana. Wyraźny sygnał, by nie wsiadać potem z Sylve do ciężarówki, stwierdził w myślach, po czym dołączył do reszty.
    Z łagodnego zbocza mieli całkiem dobry widok na mur - drzewa wokół bazy ścięto, by nic nie utrudniało kamerom namierzenia kogokolwiek lub czegokolwiek wyłaniającego się z lasu. Za nim również było sporo pustego miejsca, aż do o połowę niższej drucianej siatki. Dopiero tam zaczynał się wybetonowany plac. Przynajmniej ruch wewnątrz nie był wielki. Mimo to Lena skrzywiła się lekko i podała lornetkę Sylve.
    - Jesteś pewien, że dacie radę tam w ogóle podejść, zanim was zauważą? - zapytała sceptycznie. - Jeśli wszystko jest jeszcze dodatkowo zautomatyzowane, to nie będziecie mieli nawet pięciu minut na dotarcie pod mur i skok.
    - MAM. PLAN. Ile razy muszę wam to jeszcze powtórzyć? - odparł Sylvain i zaczął grzebać w kieszeniach.
    Hela zerknęła tylko kątem oka na Echo, jakby u niego też spodziewała się zobaczyć coś na kształt zwątpienia. Chłopak jednak był zbyt podekscytowany, by się czymkolwiek martwić. To nie będzie największy skok w jego karierze, ale i tak zapowiadał się świetnie. W końcu rzadko miał okazję latać z kimś, kto tego faktycznie chciał. A zabawa za murem zapowiadała się jeszcze ciekawiej.
W końcu kobieta wzruszyła ramionami.
    - W sumie to nie mój problem - stwierdziła ruszając z powrotem w stronę swojego samochodu. - Wracam do Elizjum przygotować miejsce w Norze. Dajcie znać wieczorem zanim dojedziecie.
    Merkury pomachał jej ręką gdy odjeżdżała. Sylve również do niego dołączył. Gdy zniknęła między drzewami, Francuz przeciągnął się i zatarł dłonie.
    - Teraz nie ma odwrotu, niebieski świtliku - powiedział. - Jeśli wrócimy do bazy z niczym, wystawimy się na pośmiewisko i udowodnimy rację żołnierskiemu pieskowi. Tak być nie może. Obiecałem też ślicznotce rozróbę w Akai Hari i nie zamierzam jej zawieść. Jesteś gotowy?
    - Palce mnie świerzbią - chłopak niemal podskakiwał w miejscu. - To dobry znak?
    - Jak najbardziej - zapewnił go Sylve z uśmiechem.
    Zagłębili się w las. Tym razem Hermes już nie mógł się powstrzymać i wlazł na najbliższe drzewo. Niektóre były na tyle wysokie, by mógł zatrzymywać się na ich pniach. Przeskakiwał więc co jakiś czas nad Sylvainem, na tyle nisko, by korony dalej go kryły. Jedno musiał przyznać: ściganie samochodu na takiej wysokości byłoby cholernie ciężkie. Nie cierpiał być ograniczany w jakikolwiek sposób.
    Po kilku minutach dotarli do granicy wyciętego terenu. Berthier rozejrzał się i zaklął pod nosem.
    - Za daleko - stwierdził. - Niemożliwe, by wszędzie byli tak dokładni... w którymś miejscu musi być bliżej do muru.
    Merkury wskoczył z powrotem na pień i wspiął się ostrożnie na tyle wysoko, by mógł obserwować mur ponad koroną niższych drzew. Sylve miał rację - niedaleko od nich znajdował się róg, przy którym z lasu wystawał cypel z młodszych drzew. Zeskoczył bezgłośnie na dół i wskazał Francuzowi kierunek.
    Gdy podeszli do muru tak blisko, jak tylko pozwala im na to osłona i zasięg kamer, Levi wyjął zagłuszacz Felixa. Sylve sprawnie odczepił orignalne mocowania i w ich miejscu zamontował urzędzenie przypominające przyssawkę.
    - Co to takiego? - zapytał Echo.
    - Bardzo mocna przyssawka - wyjaśnił w skrócie Berthier, potwierdzając początkowe przypuszczenia Kreatora. - Jest automatyczna, więc nie musimy zakradać się pod mur, by przyczepić do niego zagłuszacz.
    Po tym krótkim wyjaśnieniu wstał i ocenił na oko dobre miejsce pod półkulistymi kamerami - dwoma wiszącymi po obu stronach rogu. Następna była dopiero dziesięć metrów dalej i mogła ich jeszcze zobaczyć. Merkury jednak był pewien, że będą w stanie przeskoczyć tuż przy rogu, minimalnie poza zasięgiem działających kamer.
    - To będzie najpiękniejszy rzut w mojej karierze - stwierdził Leviathan. Włączył zagłuszacz, pocałował jego krawędź na szczęście, wziął mocny zamach i rzucił urządzeniem.
    Krążek przeleciał dystans dzielący dwójkę Szczurów od muru, lądując tuż przy jego podstawie. Przyczepił się do ściany mniej więcej na wysokości jednego metra. Czerwone światełka kamer zgasły, zwiastując sukces pierwszego etapu planu.
    - ZA TRZY! - rzucił tryumfalnie Sylve.
    - Ładny rzut - skomentował Echo.
    - Dziękuję - mężczyzna uśmiechnął się. - A teraz powiedz mi, co potrzebuję wiedzieć, by polecieć w górę i wylądować po drugiej stronie.
    - Po prostu biegnij przede mną - odpowiedział Hermes. - I postaraj się nie zwrócić zawartości żołądka po drugiej stronie... mogę tobą trochę zakręcić przy lądowaniu - dodał.
    - W imię nauki zrobię wszystko - zapewnił go Levi pewien siebie. Założył na twarz maskę i uniósł kciuk do góry.
    Merkury skinął głową i ruszyli biegiem w stronę muru. Chłopak pilnie śledził oldegłość dzielącą Francuza od ściany. Widział już oczami wyobraźni trajektorię lotu nad dwupiętrowym murem i zdobiącym go drutem kolczastym. W końcu skupił się na samym Sylve. Odwrócił grawitację najpierw jego, a potem własną. Mężczyzna mając wrażenie, jakby spadał, odruchowo obrócił się nogami do góry. Echo normalnie też by to zrobił (uwielbiał robić fikołki w powietrzu), ale tym razem musiał skupić się na bezpiecznym postawieniu Berthiera z powrotem na ziemi. Na odpowiedniej wysokości grawitacja stopniowo zaczęła ciągnąć ich w dół, ponownie obracając Levim. Tuż przed samym lądowaniem Echo poderwał go delikatnie jeszcze raz do góry i z powrotem przyciągnął do ziemi, by złagodzić upadek. Francuz wylądował na miękkich nogach, ratując się wymachiwaniem rąk przed upadkiem na kolana. Ostatni szybki obrót - nie widoczny, ale na pewno odczuwalny - musiał zadziałać na niego zdecydowanie gorzej od samego skoku. Merkury sekundę później stanął obok niego. Zadowolony, poklepał towarzysza po plecach.
    - Gratulacje! - powiedział wesoło. - Właśnie zrobiłeś perfekcyjne salto do tyłu nad dwupiętrowym murem.

Sylve? Jak wrażenia? :3