sobota, 11 grudnia 2021

[Sumin] Godzina arogancji i niezapowiedziane towarzystwo

     Nie miała pojęcia, która jest godzina, w dodatku nie była obecnie w pozycji, w której mogłaby ją po prostu sprawdzić. Jej telefon leżał na blacie kuchennym w małym, mieszczącym wszystko co niezbędne pokoju, który służył kobiecie głównie za studio malarskie, co oznaczało, że obecnie godzina był poza jej zasięgiem. Jazda pociągiem z Edenu do Brahmaloki kosztowałaby ją zbyt dużo, zaś zrobienie trzech kroków w kierunku rozwiązania nurtującego problemu czasowego i zapytanie się najbliższej osoby przechodzącej ulicami Antilli było dla niej zbyt wielkim wysiłkiem. Sumin wędrowała samotnie po chodniku spacerowym, starając się unikać zaglądania w mniejsze, ciemniejsze uliczki, a już w szczególności takie, które wyglądały jakby mogły się kończyć ślepym zaułkiem. Nawet jeśli kobieta wyglądała w tym wszystkim dosyć beztrosko, a szła zdecydowanym i pewnym siebie krokiem, jak zwykle miała oczy i uszy szeroko otwarte. Za nic w świecie nie przestałaby obserwować swojego otoczenia.
  Dobiegł ją charakterystyczny dźwięk niewielkich łapek, szurających żwawo o betonowy chodnik i kobieta uśmiechnęła się na widok mijającego ją małego shiba-inu, niosącego czyjąś rękawiczkę w pyszczku. Za psiakiem, jak można było się domyśleć, biegł właściciel i kobieta zdała sobie sprawę z tego, że nawet jeśli to będzie jedyna ciekawa rzecz, jaką uda się jej dzisiaj zobaczyć, ta podróż była tego warta. Tak przynajmniej próbowała to sobie wytłumaczyć, gdyż w rzeczywistości absolutnie każdy z jej pomysłów i wykonanych czynności był spontaniczny i pozbawiony sensu. Nie w takim znaczeniu, że kobieta posunęła się do czegoś głupiego, po prostu nie potrafiła znaleźć dla siebie miejsca, co w praktyce oznaczało włóczenie się bez celu. Była to zwykła, bezsenna noc... no, głównie dlatego, że dla kogoś pokroju Sumin każda noc była bezsenna, chyba, że akurat dręczyła kogoś w jednym z koszmarów. Nie była więc obca uczuciu, że jest na nogach, kiedy zdecydowanie większa część Megalopolis już śpi i skłamałaby, gdyby powiedziała, że nie wprowadzało jej to w nastrój swego rodzaju bohaterskiego wyodrębnienia. Jakby była heroiczną wyrzutkinią, przez kilka godzin znajdującą się sama na świecie, przy czym mającą nieograniczony dostęp do wglądania w cudze życia, cały czas pozostając anonimową. No, tego wieczoru obok niej byli jeszcze pies, rękawiczka i zdyszany od bieganiny właściciel, co odrobinę psuło jej dramatyczną wizję, jednak może to i dobrze. Przy tak wyniosłej i aroganckiej scenerii każdemu przyda się okazjonalne zderzenie z rzeczywistością. 
  Z reguły Cykada spędzała noce tak samo jak spędzała dnie, czyli poświęcając się malowaniu. Tym razem jednak nie była w stanie się na niczym skupić i podejrzewała, że napotkała przed sobą największą blokadę malarską jaka kiedykolwiek przed nią stanęła. Ten stan utrzymywał się zdecydowanie zbyt długo, a ponieważ nic nie jest w stanie działać jej na nerwy bardziej, niż czynniki, nad którymi nie ma kontroli, zamiast frustrować się w pokoju i potencjalnie obudzić sąsiadów, o współlokatorach nie wspominając, mogła równie dobrze ruszyć się z miejsca i pokrzyczeć na dworze i obudzić całą okolicę.  
  Gdyby chciała utrzymać publicznie znaną opinię pochłoniętej pracą artystki, mogłaby powiedzieć, że zawędrowała tak daleko w poszukiwaniu inspiracji. Jednak bądźmy ze sobą szczerzy, kiedy potrafisz wkradać się do cudzych snów i zmieniać je na cokolwiek tylko ci się podoba, inspiracja nie jest do końca czymś, czego trzeba szukać bardzo daleko. Prawda jest taka, że Sumin potrzebowała przerwy od wszystkiego, a przede wszystkim potrzebowała  l u d z i . Albo i nieludzi. Jakiegoś tłumu, cudzej energii, czegoś, przy czym lub przy kim będzie mogła odżyć na nowo i zrekompensować sobie ostatnie dni stania przed sztalugą w towarzystwie tylko i wyłącznie własnych myśli.
  Dlaczego w ogóle Eden? Prawda jest taka, że kobieta nie odnajdywała się najlepiej w tej części Megalopolis, ale przyjechała tu z bardzo konkretnego powodu. Obracanie się w kręgach artystycznych, także poza Brahmaloką, którego sporą część stanowili również studenci było dla niej stałym źródłem informacji odnośnie wszelkich wydarzeń społecznych, czy integracyjnych i otwierało przed nią mapę jednych z najciekawszych miejsc w każdej części czterech miast. To wszystko było ogromną pomocą, kiedy dopiero co zaczęła żyć wśród ludzi i próbowała się zaznajomić z otoczeniem, co oznacza, że obecnie większość tej mapy była kompletnie bezużyteczna. Nie w głowie jej było pijackie wieszanie się na moście, ani skoki nago do publicznego basenu w środku nocy, zaś wejście do klubu skończyłoby się dla niej byciem molestowaną przez typów, którzy i bez alkoholu stawali się w jej otoczeniu niezwykle nachalni. Tego wieczoru Cykada szukała jednej, konkretnej kawiarni. 
  Nazwa The Lookout Cafe nie była jej obca. Niekoniecznie ze względu na szeroką popularność miejsca, raczej wątpiła, by była aż tak znana wśród mieszkańców Megalopolis. Z opowieści znajomych brzmiała raczej jak miejsce, o którym wie każdy, kto powinien o nim wiedzieć, co w praktyce oznacza, że Sumin mogła się tam spodziewać przede wszystkim stałych klientów. A skoro istnieje na świecie miejsce, które potrafi tak przyciągnąć do siebie ludzi, że decydują się tam przesiadywać na tyle często, że stają się rozpoznawalni, zaś niejedni studenci traktują je jak drugi, albo i nawet pierwszy dom i to nie tylko ze względu na wygodę w postaci zmywarki, to nie zaszkodziło go odwiedzić.
  Czy przyjechała z Shangri-la do Edenu tylko po to, by wejść do kawiarni, o której słyszała kilka naprawdę przekonujących słów? Tak, taki był zamiar. Czy zrobiła to pod wpływem chwili, całkowicie zapominając o tym, że większość mieszkańców Megalopolis nie prowadzi dwudziestoczterogodzinnego  trybu życia? Oczywiście. W końcu to  o n a  miała cały czas dla siebie, każda godzina była jej, bez wyjątków. Nie wspominając o tym, że perspektywa powrotu do studio-pokoju i samotnie leżącego materaca, z którego nawet nie jest w stanie skorzystać we właściwy sposób obecnie wydawała jej się dobijająca. Co innego mogła ze sobą zrobić?
   Teren miasteczka studenckiego nie był jej obcy, zaś znalezienie budynku, w którym mieści się The Lookout Cafe było jedynie naturalną kolejnością rzeczy. Sumin tak naprawdę nie wiedziała, czego do końca mogła się spodziewać, a tym bardziej czego dokładnie ona sama oczekiwała od tego miejsca. Że nagle zaleje ją fala spokoju, albo pasji? Że doświadczy jakiegoś objawienia i zrozumie co przez ostatni czas tak usilnie ją blokowało? A może wpadnie w towarzystwo, które raz na zawsze odmieni jej dotychczasowe życie?
   Nonsens. Musiała coś ze sobą zrobić i według jej oderwanego od rzeczywistości umysłu, najlepszą porą na wzięcie się w garść był czas, kiedy cała reszta świata spała i zdecydowanie nie życzyła sobie niczyjej obecności, a już w szczególności obecności nieznajomej. Wiodła ją zwykła ciekawość i nic więcej. Szkoda tylko, że poza ciekawością nie pojawiła się też logika w parze z rozsądkiem, bo kiedy kobieta wjechała windą na 20 piętro budynku, w którym, zgodnie ze wskazówkami znajomych jej artystów, mieści się wypatrywana przez nią The Lookout Cafe, drzwi były zamknięte. Oczywiście, że były, co ona sobie myślała? Że ktoś tu będzie czekać, że przyniesie specjalne zaproszenie?
  Sukkub parsknęła śmiechem, kiedy pukanie do drzwi, a nawet próba mocniejszego uderzenia nic nie podziałały. Cóż, siła fizyczna i tak nigdy nie była jej mocnym atutem, a już zdecydowanie nie w kwestii przekonywania. Z drugiej strony, skoro przywykła do tego, że przy minimalnym wysiłku jest w stanie dostać to, czego tylko zapragnie, czy naprawdę dzisiaj miałoby być inaczej? No drzwi przecież i tak nie uwiodę.
  I tak wielką Panią Sukkub, właścicielkę czasu i każdej nieprzespanej godziny czekała winda w dół. 
  Oczywiście nie miała zamiaru się poddawać. Skoro zajechała tak daleko i była tak blisko celu, nie mogła teraz zrezygnować ze swojego bezsensownego planu tylko dlatego, ponieważ  j e d n e  drzwi były zamknięte. Logika podpowiadała jej, że skoro istnieje wejście główne, to musi również istnieć jakieś poboczne, ukryte, znajdujące się zapewne na zapleczu. No, może ukryte nie było właściwym słowem. Z tego typu drzwi zwykli korzystać pracownicy, czy to podczas wychodzenia na papierosa podczas przerwy, czy chociażby po to, by wynieść śmieci w taki sposób, żeby klienci nie musieli ich oglądać. Innym słowem to, że coś nazywało się zapleczem nie oznaczało, że było dla niej niedostępne.
  Kiedy kobieta znalazła się pod drugimi drzwiami, ogarnął ją absurd całej sytuacji. Ona naprawdę przyjechała tutaj pociągiem, kierowana nudą, ciekawością i olbrzymim wypaleniem, licząc na to, że trafi do miejsca-cudu, że przyjazd tutaj rozwiąże jej problemy, których swoją drogą nie była w stanie ubrać w słowa. 
  Naturalnie drugie drzwi, tak samo jak te poprzednie, były zamknięte.
  Ciekawe, czy ktokolwiek włamywał się do kawiarni tylko po to, by tam posiedzieć?
  Na jej usprawiedliwienie, kobieta właściwie nie miała zamiaru się włamywać. Z resztą, poprzednie uderzania w drzwi nie czyniłoby z niej specjalnie dyskretnej włamywaczki. Wiedziała, że osoba prowadząca to miejsce również w nim mieszka, co było informacją powszechnie krążącą wśród studentów, a więc w praktyce oznaczało, że nie tyle włamywała się do kawiarni, co roszczeniowo domagała się wpuszczenia do cudzego domu. Nie, żeby ta druga wersja stawiała kobietę w dużo lepszym świetle, ale przynajmniej wiązała się jedynie z byciem paskudną osobą, a nie kryminalistką, o paskudnej osobowości.
   Przy kolejnej serii wyjątkowo natarczywych uderzeń o drzwi, po drugiej stronie udało się jej usłyszeć cudze kroki, z akompaniamentem męskiego głosu, który stał się czytelny dopiero w momencie, w którym osoba zbliżyła się w jej kierunku. Odgłos przekręcanego zamka i wyczekiwane uchylenie się  drzwi były już tylko kwestią kilku sekund.
  Mężczyzna, który stanął w progu był niesamowicie wysoki, była to właściwie pierwsza rzecz, na jaką kobieta zwróciła uwagę. Drugą były jego liczne tatuaże, oraz heterochromia, zaś ostatnią wyraźne zmęczenie, irytacja i lekkie niedowierzanie nieznajomego, co podsunęło Sumin myśl, że być może on sam nie tak dawno był jeszcze na nogach.
 Cóż, skoro jej otworzył to zdecydowanie nie był klientem, natomiast jeśli jakimś zrządzeniem losu natrafiła na włamywacza, to przynajmniej nie musiała się obawiać złej reakcji ze strony właściciela. Oczywiście dużo bardziej prawdopodobną opcją było to, że to był właściciel.
 - Otwieramy o 9... - zaczął nieznajomy. 
   Sumin nawet nie zdziwił fakt, że to były jego pierwsze słowa. Zamiast przeprosić za kłopot, hałas i szczerze każde inne przewinienie, którego się dzisiaj dopuściła, Cykada zdobyła się na jeden ze swoich najsłodszych uśmiechów, co w jej wypadku wcale nie było takie trudne.
 - A jednak już tutaj jesteś. - odpowiedziała, jakby nigdy nic. Jej ton był zbyt spokojny, by wyczuć w nim skruchę. Z resztą brzmiała tak, jakby była wyczekiwaną gościnią, nie niezapowiedzianą przybłędą. - Mogę wejść?? - nie była wampirem, by pytać o pozwolenie i jedynie zdrowy rozsądek kazał jej zachować resztę uprzejmości.


Alkai?? It is what it is, ale krótko i na temat 

wtorek, 7 grudnia 2021

[Sylvain] Lęk przed śmiercią, czyli nocne rozmowy przy czekoladzie

    Winda drgnęła niepokojąco. Zamigotała pojedyncza żarówka nad drzwiami, zwiastując nieuniknione. Chwilę później w całym budynku wysiadł prąd, a jej wnętrze pogrążyło się w ciemności. Jedynie cyfry na staromodnym panelu przy drzwiach jarzyły się słabo białym światłem, sprawiając wrażenie, jakby unosiły się w ciemności. A trzeba im przyznać, że odbijając się w szybie po przeciwnej stronie sprawiały naprawdę upiorne wrażenie. Winda zatrzymała się gwałtownie między czwartym, a piątym piętrem w akompaniamencie zgrzytów i pisków hamulców awaryjnych. Wnętrze rozbłysło mdłym, zielonkawym światłem. Takim, które zamiast dodać człowiekowi otuchy, dusiło go jakby bardziej i wprost krzyczało, że nie dzieje się nic dobrego. Czy tak miało wyglądać oświetlenie awaryjne?
    Sylvain Berthier urwał w połowie właśnie wygwizdywaną melodię i zmarszczył brwi, zaciskając usta w wąską kreskę. Tego w jego planie nie było. Na pewno nie było. Postał tak chwilę, przestępując niepewnie z nogi na nogę. Czekał na dalszy rozwój wypadków. Gdy winda nie wykazała żadnej chęci do współpracy i nie ruszyła się ani o milimetr w dół, zdecydował się zachęcić ją do tego i wcisnąć przycisk z 0. Bez żadnego skutku. Wcisnął go jeszcze kilka razy zanim dotarło do niego, że to bez sensu. Zaatakował więc przycisk służący do otwierania drzwi na życzenie. Nie był pewien czego oczekiwał. Zbiegu okoliczności? Cudu? Czystej magii? Interwencji dowolnej siły wyższej? Nic z tych rzeczy się nie stało. Winda nie ożyła w żaden nieprawdopodobny sposób. Drzwi pozostawały zamknięte.
    Merde.
    Cofnął się pod najdalszą od wejścia ścianę winy aż oparł się plecami o naklejone na nią lustro. Spojrzał w górę, szukając klapy w suficie, która pozwoliłaby mu się wydostać. Tak jak na filmach. Tyle, że to nie był film, a prawdziwe życie. Sylve miał też jak najbardziej prawdziwe kłopoty i jeden z nich właśnie śmiał mu się w twarz. W suficie nie było żadnych klap. Gładkie metalowe drzwi, brzydkie, zmatowiałe lustra na ścianach i wyświetlacz z przyciskami zdradzały, że był to prawdopodobnie jeden ze starszych w mieście budynków. Może nawet najstarszy w okolicy, pamiętający jeszcze początki Megalopolis. Francuz zaczął przeszukiwać kieszenie, licząc na to, że plan sam wpadnie mu do głowy.
    Telefon? Przecież i tak nie mam do kogo zadzwonić. Straż pożarna nie odbiera telefonów zza grobu. A policja to dopiero by się zdziwiła. Latarka? Tsa, to dam znać Batmanowi, że tu jestem. Zapalniczka? Trochę za wcześnie na ognisko na środku. Cholera i tak nie miałbym czego podpalić. Chyba że kalendarz… Śrubokręt? A gdyby tak odkręcić panel…? Tylko co by mi to dało, w budynku i tak nie ma prądu. Myśl, Sylve, myśl. Poradzisz sobie. Tylko spokojnie… Pamiętaj, że nikt cię tu szukał nie będzie. Długopis? To chyba nie najlepszy czas na szkolne graffiti. Drobne? Hmm… Stary paragon? Chyba czas zrobić porządek w kieszeniach. Taśma klejąca…? Po jaką cholerę mi taśma klejąca? Guma do żucia? To chyba nie pomoże w tej sytuacji. A sznurek…?
    Budynkiem zatrzęsło, jakby budził się na nowo do życia po kilkunastu latach uśpienia. Drgający blok gwałtownie osunął się na lewo, ciskając uwięzionym w windzie mężczyzną o ścianę obok. Powietrze eleganckim łukiem przecięły trzymane właśnie w rękach śrubokręt, taśma klejąca i sznurek. Sylvain usłyszał bardzo wyraźnie jęk konstrukcji. Zgrzyt metalu ocierającego się o metal, głuchy odgłos walących się gdzieś niżej ścian i brzęk tłuczonych szyb. A potem wszystko osiadło i powoli, acz nieubłaganie zaczęło zsuwać się w tył. Sylvain przetoczył się z powrotem na tylną ścianę windy, próbując przypomnieć sobie, co właściwie powinno znajdować się za jego plecami. Gdy zrozumiał co się dzieje, zaklął paskudnie, panicznie próbując pozbierać swoje rozrzucone rzeczy.
    Sześciopiętrowa rudera do wynajęcia właśnie osuwała się do shangrilaskiej zatoki.
    Tej nocy ocean był wyjątkowo wzburzony. Czarne, groźne fale rozbijały się o brzeg i przelewały przez falochrony, by ostatecznie zniknąć w kanałach nabrzeża. Tylko że Sylvain Berthier o tym nie wiedział. Zresztą nawet nie mógł wiedzieć. Gdy wsuwał koniec swojej prowizorycznej kotwiczki z linki i śrubokręta sklejonych razem taśmą pomiędzy skrzydła drzwi było już za późno. Przez lekko uchylone blachy zobaczył tylko walące się na windę resztki klatki schodowej. Spadł na niego grad potłuczonych szyb, zostawiając mu twarzy i rękach drobne skaleczenia. Kurz pełen większych i mniejszych odłamków zasypał mu oczy, zmuszając go do osłonięcia ich dłonią. Do środka wpadł też pod skosem długi, gruby jak jego kciuk stalowy pręt, który minął o włos jego stopę i oparł o dno windy tuż obok. Nie uszkodził uwięzionego mężczyzny tak od razu. Metalowy pręt zaplanował dla Francuza o wiele lepszą atrakcję. Zaczął od tego, że zablokował lekko uchylone drzwi windy, kiedy te stały się już sufitem pułapki.
    A potem do środka wdarła się woda. Tej nocy ocean był też cholernie zimny.
    Sylvain Berthier miał niecałe trzy sekundy, by nabrać w płuca tyle powietrza, by wystarczyło do końca jego życia i zacisnąć oczy najbardziej jak tylko mógł. Z czego uderzenie lodowatej wody wydusiło z niego niemalże połowę tego zapasu. Otworzył szeroko oczy. Słona oceaniczna woda szczypała jak diabli. Kopnął w pręt, licząc na cuda. Albo że drzwi staną otworem, a on się wydostanie. Te jednak ani drgnęły. Kopnął więc drugi raz i kolejny. Drzwi windy rozsunęły się odrobinę. Na głowę Francuza spadł kamień wielkości jego pięści. A przynajmniej tak mu się wydawało. Nie widział zbyt wiele w otaczającej go mętnej ciemności. Uderzenie natomiast autentycznie zabolało.
    Spojrzał do góry, ignorując pieczenie drażnionych solą oczu i kolekcji skaleczeń. W stronę – jak mu się wydawało – powierzchni. Sytuacji nie poprawiał fakt, że Megalopolis pogrążyło się w ciemnościach dobre kilka godzin wcześniej. Z dna zatoki i z windy pośrodku gruzowiska nie było widać jego świateł. Czy powierzchnia w ogóle tam jest? Na ten moment nie był tak do końca przekonany.
    Spróbował przecisnąć się przez wąską szparę. Wiedział – czuł – że kończy mu się czas. Niczego nie pragnął w tym momencie tak, jak powietrza. Żeby tylko móc się wynurzyć… Żeby tylko… Ponad taflą wody cierpliwie czekało bezpieczeństwo. Jednak w szparze drzwi mieściła się tylko jego ręka. A i to z najwyższym trudem, bo po drugiej stronie czekały na niego betonowe kamienie i złowieszczo powyginane druty zbrojenia. Nie było powierzchni, do której miałby płynąć resztką sił. Cały świat skurczył się do rozmiarów malutkiej, metalowej klitki na dnie zatoki.
    Co nie oznaczało bynajmniej, że nie chciał chociaż spróbować. Płuca paliły go żywym ogniem, gdy z ręką wciąż wyciągniętą ku górze próbował znaleźć cokolwiek, co go uwolni. Gdy w końcu znalazł skrawek przestrzeni przełożył przez szparę drugą rękę i siłą spróbował poszerzyć otwór. Winda walczyła z nim o to, by został w niej na zawsze.
    Boże, to trwa całą wieczność…
    Ale Sylvain był równie uparty, co ona i w dodatku udało mu się przecisnąć głowę na drugą stronę. Złapał się jedną dłonią za nos i usta, by zwalczyć potrzebę zaczerpnięcia oddechu. Powoli, centymetr po centymetrze przeciskał się dalej. Wydawało mu się to całą wiecznością, chociaż spieszył się jak mógł, mając tylko jedną wolną rękę. Kręciło mu się w głowie. Widział setki kolorowych plam wirujących mu przed oczami w tej cholernej, całkowitej ciemności.
    Gdy uwolnił się już niemal całkowicie gruzy poruszyły się znowu. Fragment ściany spadł na windę, wyginając drzwi. Zabolało, gdy otwór skurczył się znowu, ściskając go tuż nad biodrami. Zaskoczony okrzyk przybrał jednak tylko formę cennych bąbelków powietrza uciekających ku górze. Sylvain utknął, szamocząc się bezsilnie, żeby uwolnić nogi. Zaklinował się, kiedy już naprawdę niewiele zostało, by to przeżył.
    Ale w końcu po prostu przestał walczyć. Zanim wciągnął w płuca haust lodowatej wody jego ostatnią myślą było: Chciałbym się już nie obudzić. A potem pozwolił swojemu ciału kołysać się bezwładne w lodowatym, mrocznym świecie shangrilaskiej zatoki. Z pustym wzrokiem skierowanym ku górze, do której nie udało mu się dotrzeć.
    Obudził się szybciej niż mu się wydawało.
    Sylvain otworzył szeroko oczy i poderwał się z łóżka, jednocześnie biorąc oddech tak głęboki, że zaczął dusić się kaszlem. Wziął kilka kontrolnych wdechów, delektując się każdym z nich. Lekko stęchłe mimo dobrej wentylacji powietrze kryjówki w kanałach smakowało mu jak nigdy przedtem. O tym, by zacząć oddychać normalnie podjął decyzję dopiero wtedy, gdy zakręciło mu się w głowie. Przesunął się pod ścianę i oparł o nią głowę, próbując opanować zbyt szybko bijące serce. Przeczesał dłonią włosy i przymknął oczy, przekonując sam siebie, że to wszystko to był tylko bardzo realistyczny sen. Dookoła było zbyt ciemno i zimno, by był w stanie uspokoić się tak od razu. Zbyt podobnie do tamtych wydarzeń.
    – Co za zdrada… – mruknął do siebie, nie siląc się nawet na precyzowanie, czy chodziło mu o sen, temperaturę powietrza czy fakt, że w kryjówce w podziemiach nie było okien, przez które mógłby popatrzeć na suchy świat.
    Drżącymi dłońmi włączył latarkę w telefonie i rzucił nim na łóżko obok siebie. Telefon podskoczył kilka razy na materacu, niebezpiecznie zbliżając się do krawędzi. Sylvain wbił ostrzegawczy wzrok w urządzenie, zupełnie nie zwracając uwagi na fakt, że skierowana ku górze latarka razi go w oczy. To wystarczyło, by ten litościwie zdecydował się nie spadać na podłogę. Białe światło zalewające niewielki pokój dodało mężczyźnie otuchy. Ale tylko odrobinę i stanowczo nie był to akceptowalny poziom komfortu. Wciąż było piekielnie zimno.
    Owinął się kołdrą i siedział tak przez chwilę w absolutnej ciszy i bezruchu, próbując przestać myśleć o swoim koszmarze. Bezskutecznie zresztą, bo za każdym razem, gdy zamykał oczy widział moment, w którym niebo runęło mu na głowę i wdarło się do jego więzienia lodowatym strumieniem. A była to naprawdę paskudna, mrożąca krew w żyłach wizja. Zwłaszcza, że wcale nie miała dobrego zakończenia. No i nie była tylko wizją chorego umysłu szaleńca. Po plecach Sylve przebiegł dreszcz, gdy przypomniał sobie wszystko, co działo się tamtej nocy. I następnej. I jeszcze jednej.
    Ciekawe czy Fel już śpi, zastanawiał się, zbierając się do wyjścia. W tym przypadku oznaczało to jedynie wygrzebanie się spod ściany na podłogę i ubranie pierwszych znalezionych spodni. Koszulkę na szczęście już na sobie miał, a kołdry nie zdecydował się porzucać. Szczelnie opatulony, boso i uzbrojony w telefon z latarką wyruszył w długą na kilkanaście kroków podróż ku części wspólnej kryjówki. Cóż, na pewno nie zaszkodzi tego sprawdzić.
    Czasami, zwłaszcza w chwilach takich jak ta, nawet nieśmiertelny mutant zwyczajnie nie chciał być sam. Nie chodziło nawet o to, by faktycznie robić coś konkretnego. Sylvain nie potrzebował w tym momencie ani rozrywki, ani fikołków mentalnych na temat jakiejś niesamowitej rozprawy filozoficznej, ani nawet takiej zwykłej, codziennej rozmowy. Ba, nie potrzebował nawet przytulenia! Chociaż co do tego nie był akurat taki pewny. Chciał po prostu zobaczyć kogoś – kogokolwiek – żywego i względnie będącego człowiekiem. A jeżeli przy tym miało paść na Ćwieka, tym lepiej się składało. Świat był dla Sylvaina w tym momencie odrobinę zbyt samotny.
    Na szczęście nie pomylił się ani trochę. Felix w zasadzie leżał na swoim ulubionym krześle bokiem do biurka. Skrzyżowane w kostkach nogi położył na blacie obok monitorów, a na udach oparł klawiaturę. Z jedną dłonią na myszce, a drugą uniesioną wyczekująco nad spacją sprawiał wrażenie co najmniej jakiegoś informatycznego bóstwa w klimatach hindi. Sylvain nie śmiał zakwestionować niewątpliwej wygody tej pozycji.
    Z pewnością tak było o wiele lepiej niż w łóżku. Z łóżek korzystali tylko zwykli ludzie, wariaci jego pokroju czy istoty, które czerpały jakiekolwiek profity ze snu. Felix w życiu nie mógłby sobie pozwolić na coś tak przyziemnego jak życie szarego śmiertelnika. Nie w kryjówce gangu, gdzie zawsze było coś do zrobienia, zaktualizowania czy skoordynowania. Teraz jednak, słysząc kroki Francuza wychodzącego z korytarza podniósł wzrok i zmarszczył brwi.
    – Sylve? Co ty tu robisz?
    – Mieszkam, mon ami – mruknął, przecinając salon w linii prostej do kanap. Opadł na najbliższą z nich i poprawił swoją kołdrę.
    Ćwiek ściągnął nogi z blatu i usiadł tak, żeby widzieć swojego kolegę pomiędzy dwoma monitorami.
    – Tyle to wiem… Pytam raczej co ty tu robisz o… – urwał, by spojrzeć na telefon – o prawie trzeciej w nocy.
    Sylvain potarł dłońmi zmęczone gwałtowną pobudką oczy. Wciąż cholernie go szczypały i ciężko było mu powiedzieć czy winę za to ponosiła faktyczna pobudka, czy raczej poprzedzający ją sen. Podkulił nogi i oparł brodę na kolanach, szczelniej otulając się kołdrą.
    – Sylve…? – zaniepokoił się Ćwiek. – Coś się stało…?
    Sylvain nie zaczął mówić tak od razu, czując na sobie zmartwiony wzrok Fela. Przez chwilę nawet bił się z myślami o to czy w ogóle powinien powiedzieć cokolwiek. To nie tak, że nie chciał się zwierzać Felixowi ze swoich głęboko – wyjątkowo głęboko – skrywanych sekretów. Felix był najlepszym przyjacielem jakiego Berthier kiedykolwiek w życiu miał. Nawet jeśli nie wiedzieli o sobie wszystkiego i nigdy mieli się nie dowiedzieć całej prawdy. Co, swoją drogą, obu wychodziło na dobre.
    Po prostu temat był dość delikatny i raczej drażliwy. Sylvain Berthier znany był ze swojego wyjątkowego poczucia humoru w kwestii śmierci. Zwłaszcza swojej własnej, bo o tej żartobliwie wspominał nader często i chętnie. Jednak nawet i w takim przypadku zawsze istniało jakieś ale. Bo każdy kto spędził z Leviathanem dość czasu i poświęcił temu uwagę z pewnością zauważyłby, że Sylvain bardzo nie lubił opowiadać historii swoich zgonów i unikał pytań o konkrety, stanowczo zmieniając temat. Owszem, wspominał czasem o jednej czy drugiej. Żartował z nich przy każdej okazji. Czasami nawet przytoczył kilka słów kontekstu – jak w przypadku ostatniej śmierci w martwych rosyjskich ramionach, o której słyszeli już chyba wszyscy w gangu. Ale nigdy nie podawał szczegółów.
    Westchnął boleśnie i podjął ostateczną decyzję, by jednak porozmawiać o tym, dlaczego byle zły sen wygonił go z łóżka w środku nocy jak zagubionego dziewięciolatka. Problem polegał na tym, że Sylvain nie twierdził, że był to byle zły sen. Po prostu było mu głupio, że przyszedł z czymś takim.
    – Ewwwww… Miałem po prostu naprawdę paskudny koszmar – stwierdził w końcu, wybierając najbardziej ogólny wariant odpowiedzi.
    Ćwiek pokiwał ze zrozumieniem głową, nie oceniając Berthiera aż tak krytycznie jak zakładał jego najczarniejszy z czarnych scenariuszy. A potem zrobił coś, na co zdobyć mógł się tylko prawdziwy przyjaciel: wstał, przeciągnął się z ziewnięciem i dosiadł do Sylve na kanapie.
    – Opowiadaj – rzucił lekko, przypatrując się Francuzowi z dziwną mieszaniną zaniepokojenia i uwagi.
    Sylvain podniósł głowę, wzruszył ramionami z wyraźnym ociąganiem i ciaśniej objął kolana rękami. Jeśli naprawdę muszę…
    – No więc… Śniło mi się, że umarłem.
    Urwał niezgrabnie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć dalej. Czy musiał cokolwiek dodawać? Zwykle na tym poprzestawał i nikt nigdy nie dopytywał o więcej. Pewnie nikt nawet nie czuł takiej potrzeby. Co swoją drogą wcale go nie dziwiło.
    Szczury były miejscem dla każdego właśnie z tego powodu. Fery nie bardzo obchodziła przeszłość, jeżeli nie było w niej czegoś, czym warto było się pochwalić. Doświadczenie wojskowe? Owszem. Ex-członkowie yakuzy? Proszę bardzo. Informatyczne czary odcinające prąd w całej dzielnicy? Pewnie. Ale seria przypadkowych zgonów? Fera wiedziała o serii przypadkowych zgonów i tyle zupełnie jej wystarczało. Nie musiała znać wszystkich szczegółów, bo wystarczyła jej sama świadomość ich istnienia. A poza nią nikt w gangu raczej nie pytał, dlaczego tak konkretnie się przydajesz w całym przedsięwzięciu. Wszyscy mieli jakieś swoje mniej lub bardziej chronione tajemnice.
    Natomiast Ćwiek miał tej nocy inne plany. Chłopak zmarszczył brwi, pochylił się do przodu i oparł łokcie na udach, nie przestając obserwować Sylve ani na moment. W przedłużającej się ciszy wsparł skroń na wierzchu dłoni i zerknął na Francuza z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
    – Sylve, przysięgam… To do ciebie nie podobne, żeby trzeba było ciągnąć cię za język.
    – Kiedy ja nawet nie wiem, czy naprawdę chcesz o tym słuchać – bronił się Berthier, robiąc przy tym odrobinę naburmuszoną minę. – Zresztą nie ma za bardzo o czym gadać…
    – I to nie ma o czym gadać wyciągnęło cię z łóżka w środku nocy?
    Felix parsknął cicho i lekko szturchnął Francuza w ramię. Sylvain zmierzył go oburzonym spojrzeniem dziecka, które zostało przyłapane na ściemnianiu. I które musiało przyznać, że słowa dorosłego mają jakiś sens.
    – No już – kontynuował Fel – wiem, że chcesz mi powiedzieć.
    Sylvain wziął głębszy oddech i westchnął krótko. Wcale nie chciał, ale skoro Felix sam się prosił, nie mógł mu odmówić. Zresztą dąsał się tylko na pokaz, bo patrząc prawdzie w oczy i tak nie był w tym momencie w stanie myśleć o czymkolwiek innym. Więc równie dobrze mógł opowiedzieć Felixowi historię, pomijając to czy tamto i może uwolnić się od natrętnych myśli.
    – Chcę gorącej czekolady, jeśli mam ci wszystko opowiedzieć.
    – Gorącej czekolady? – powtórzył Ćwiek zaskoczony. – Okeeeeej, skoro to ma pomóc…
    Wstał z kanapy i skierował się do kuchni, rzucając przez ramię krótkie: Siedź tu, zaraz wracam. Sylvain Berthier oczywiście ani myślał posłuchać. Dlatego wstał i podreptał za przyjacielem.
    Kuchnia o 3 w nocy sprawiała wrażenie jeszcze bardziej martwej niż zwykle. Znaczy nie żeby ktoś często w niej przebywał o innych porach. Szczury w przeważającej większości nie wykazywały talentów kulinarnych. Sylvain na ten przykład ograniczał się do pobierania z lodówki wyłącznie zasobów w postaci puszek wszelakich słodkich napojów, bo jadać wolał na powierzchni, gdzie wybór był aż zbyt duży. Prawdą było jednak, że tak często jak otwierał lodówkę (czyli w zasadzie dość często), tak rzadko widywał w niej coś więcej niż gotowe dania z mikrofalówki.
    Felix nie miał natomiast problemów ze znalezieniem zwykłego kubka w paskudnym brudno niebieskim odcieniu i puszki pełnej kakao, z której odsypał dwie łyżeczki. A potem nastawił czajnik elektryczny. Odwrócił się plecami do blatu i oparł na nim łokcie.
    – Nie wiedziałem, że mamy kakao – zauważył Sylve.
    Ćwiek zaśmiał się krótko.
    – Ja do niedawna też nie.
    – Ooooh… – mruknął Sylve. – Teraz do rana będę się zastanawiał co my jeszcze tu trzymamy. I czemu jeszcze nie wyszło z szafek. Samoświadome i gotowe do przejęcia władzy nad światem.
    – Może dopiero odkrywa pismo i mamy jeszcze solidne dwa tygodnie zanim przejdzie do fazy rewolucji przemysłowej? – zasugerował Felix, kierując podejrzliwy wzrok na jedną z dalszych szafek.
    Sylvain zamyślił się na ten temat i również wbił wzrok w te same drzwiczki. Jednak cokolwiek w nich siedziało chyba nie podsłuchiwało zbyt dokładnie i przegapiło szansę na pojawienie się w wielkim stylu.
    – Wiesz co? Jakkolwiek cholernie by mi się ta wizja podobała, tak samo cholernie nie mam ochoty tego sprawdzać – stwierdził w końcu z lekkim uśmiechem.
    Czajnik pstryknął głośno, obwieszczając światu, że spełnił swoją misję i zagotował wodę.
    – A ty nie chcesz? – spytał Sylve, obserwując jak Fel zalewa wrzątkiem tylko jeden kubek.
    – Nope, ja tym razem podziękuję – wzruszył ramionami.
    Ćwiek odsunął się o pół kroku i zachęcająco kiwnął na Sylvaina. Francuz podszedł do blatu i ostrożnie zabrał swoją czekoladę, dziękując przy tym za fatygę kolegi i zapewniając, że będzie to najlepsza gorąca czekolada jego życia pod warunkiem, że nie oparzy sobie języka pierwszym łykiem. Co – nawiasem mówiąc – i tak uczynił, zanim w ogóle obaj wrócili na kanapy. Z powrotem rozsiedli się wygodnie, a Berthier bogatszy o gorącą ceramiczną skorupę w paskudnym kolorze i tak narzucił na ramiona swoją kołdrę.
    – Spróbujmy w takim razie jeszcze raz – zaczął Ćwiek tonem, który sugerował, że kolejny zastępczy temat i dolewka kolejnej porcji czekolady tym razem nie przejdą. – Śniło ci się, że umarłeś.
    – Tak – zgodził się Sylve, grzejąc dłonie o kubek i upił ostrożnego łyka. – Z grubsza by się to zgadzało. Ale to nie był sobie taki zwykły sen. Nie zrozum mnie źle, nie będziemy sobie tu urządzać kanapowej terapii przy czekoladzie. To po prostu była paskudna śmierć. Naprawdę paskudna.
    – To po tej akt zgonu znalazłem na początku? – upewnił się Ćwiek.
    Sylvain pokręcił głową.
    – To była druga. Widziałem swoją kartotekę i załączniki podpięte do niej, co swoją drogą jest świetną robotą, aaaale… nawiasem mówiąc pozwoliłem sobie dopisać tam coś od siebie. Nie musisz mi dziękować – uśmiechnął się i mrugnął do hakera. – Generalnie ta moja druga śmierć to nie było nic bardzo drastycznego. Ot, trochę strachu, parę godzin poza światem i można wracać do życia, spacerując malowniczo w okolicach edeńskiej kostnicy, zastanawiając się przy tym jakby tu urządzić swój pogrzeb z gracją, stylem i gestem. Dzień jak co dzień w tym pięknym miejscu.
    – A śniła ci się dzisiaj jakaś inna, tak? – odgadł Fel, rozsądne ignorując wzmiankę o sylvainowym ataku na kartoteki.
    – A-ha – zgodził się.
    Do licha, Fel naprawdę wpatrywał się w niego z mieszanką uwagi i troski. A przy tym wyglądał na śmiertelnie zmęczonego. Tak… Fizycznie i psychicznie śmiertelnie zmęczonego, a Sylve nie miał pojęcia czy chciał mu jeszcze dokładać swoim marudzeniem.
    – To która?
    – Następna… Jak mówiłem: była paskudna. Chyba najgorsza ze wszystkich do tej pory. Znaczy, nie żeby reszta była przyjemna! Co to, to nie! Ale ta trzecia to chyba trwała najdłużej ze wszystkich i cholera, już zawsze będzie śniła mi się po nocach.
    Urwał, by upić kolejny łyk gorącej czekolady, smakującej jak słodko-gorzkie przekraczanie granicy, której nie przekraczał nigdy wcześniej. Najwyraźniej do tego sprowadzały się lekko surrealistyczne rozmowy dwójki niewyspanych nad ranem ludzi. Dlatego Sylve, tym razem nie czekając na specjalną zachętę, kontynuował:
    – Bo nie wiem, czy kojarzysz coś takiego… Dziewięć lat temu w Shangri-La ktoś zawalił stary opuszczony blok. Taki wiesz… Jeszcze w stylu kontynentu. Miał tylko sześć pięter i chyba był jednym z pierwszych na wybrzeżu zanim to całe miasto obrosło dookoła. No, w każdym razie, rudera była i zawaliła się prosto do zatoki.
    – Czy ten ktoś od zawalania ruder przypadkiem nie miał ksywki Leviathan? – spytał Ćwiek z przekąsem.
    – Ha! Wtedy jeszcze nie!
    – I co było dalej?
    – No więc… Jeśli pamiętasz akcję ze sprzątaniem zatoki po tym bałaganie, pewnie wiesz, że znaleźli tylko jedno ciało. Jakby… Wiesz, że nie przepadam za zabijaniem ludzi. Jak coś zawalam to tak, żeby na pewno nikogo w środku nie było. Nie bawią mnie przypadkowe straty w trupach. Zwłaszcza, że spora większość ma tylko jedno życie i plany na nie.
    – Zabiłeś kogoś wtedy? – próbował zgadnąć Ćwiek.
    – Co? Nie! Znaczy tak, ale nie – urwał i fuknął z niesmakiem. – Jedyną osobą, która tam wtedy zginęła byłem ja sam.
    Ćwiek syknął przez zaciśnięte zęby, krzywiąc się przy tym. Sylvain skrzywił się z nim, chociaż ze zgoła innych powodów. Znowu przed oczami miał tamtą windę. I znów poczuł krótki, gwałtowny ból, towarzyszący ściśnięciu przez dwie grube blachy, które go wtedy utopiły.
    – Dokładnie tak, mon ami. Pewnie zrobiłem wtedy coś źle. Bo kiedy skończyłem przygotowywać ruderę do zawalenia i już zjeżdżałem windą na dół, żeby zwiać i podziwiać dzieło zniszczenia w pełnej okazałości z bezpiecznego dystansu w całym budynku wysiadł prąd… – wziął łyka czekolady i oblizał wargi – co uruchomiło detonatory na parterze z jakiegoś cholernie niezrozumiałego dla mnie w tym momencie powodu. Teraz zrobiłbym to pewnie inaczej. Wiesz, miałem 23 lata i raczej nie za dużo doświadczenia z wysadzaniem czegokolwiek większego od petardy. No i nikogo do pomocy. Ale nie zmienia to faktu, że byłem w windzie, kiedy wszystko się zawaliło do wody. I to w windzie bez klapy w suficie – dodał na koniec.
    Tak jakby to był niesamowicie ważny szczegół całej historii. Bądź co bądź, pewnie był, bo gdyby klapa istniała, wszystko potoczyłoby się inaczej. Może nawet by to przeżył? Albo skończył przysypany i martwy zanim wszystko wpadło do oceanu.
    – Czy ty…? – Felix machnął ręką w jakimś niezrozumiałym geście, nie do końca wiedząc jak ubrać w słowa to, o co chciał spytać.
    Sylvain na szczęście się domyślił i skinął głową ze śmiertelną powagą.
    – Winda okazała się całkiem mocna i wytrzymała zawalenie. Pewnie jakbym nie otworzył jej drzwi, próbując stamtąd wyleźć miałbym więcej szczęścia. Generalnie niewiele brakło, żebym się wydostał. Miałbym trochę powietrza i pewnie zdążyłbym coś wykombinować.
    Tak blisko, a jednak tak daleko, co? – rzucił Felix w iście wisielczym tonie.
    – Dokładnie… A tak kiedy tylko uchyliłem sobie drzwi wnętrze zalał ocean i trzeba było się spieszyć. A jak już prawie wylazłem z tej cholernej windy spadł na nią kawał betonu, co powykrzywiało drzwi tak, że cudem nie odcięło mi nóg. I utknąłem. Tak na amen, bo utopiłem się dosłownie chwilę później. A potem wróciłem. I utopiłem się znowu. I znowu…
    Sylvain przymknął oczy i zacisnął dłonie na kubku, próbując odgonić wspomnienie tego. Nie była to miła rzecz do wspominania w środku nocy. I właśnie dla takich chwil jak ta im tego nie opowiadam… Felix rozsądnie nie pytał o nic więcej. W geście wsparcia położył tylko dłoń na ramieniu kolegi.
    – Znaleźli mnie dopiero po trzech dniach, jeśli dobrze sprawdziłem policyjne rejestry – przyznał w końcu niechętnie Sylvain, czując, że musiał to dodać, żeby historia była kompletna.
    – I ty tak przez trzy dni…? – oczy Felixa otworzyły się szerzej. Potrząsnął głową w niedowierzaniu.
    Sylve zaśmiał się w odpowiedzi bardzo niewesołym, złowrogim śmiechem osoby na skraju szaleństwa.
    – Powiedzmy. Szybko zorientowałem się, że regeneracja zajmuje dłużej, jeśli obrażenia są poważniejsze. Samo utopienie się wystarczało na śmiesznie krótko. Nie wiem, może kilkanaście minut? Kilkadziesiąt? Trudno było tam ocenić jak szybko leci czas. Co innego, gdy dochodziły do tego rany cięte czy złamania…
    Ćwiek skrzywił się naprawdę paskudnie, zapewne wyobrażając sobie to wszystko do czego Francuz zmierzał, więc Sylvain zdecydował się oszczędzić mu szczegółów. Nie było sensu opowiadać aż tak dokładnie. Zwłaszcza, że on sam starał się o tym nie pamiętać więcej niż było trzeba.
    – Wystarczy powiedzieć, że robiłem wszystko, żeby pozostać martwym jak najdłużej się dało, bo każda sekunda życia ciągnęła się tam latami. W końcu mnie wyciągnęli. Tylko wtedy byłem już oficjalnie martwy i zakopany w Agarcie od roku, więc mieli problem co zrobić z ciałem, które teoretycznie nie powinno tam w ogóle być. No bo i skąd? Przecież nie wstałem z grobu, żeby się utopić. Na szczęście niewygodne ciało samo się posprzątało zanim zdążyli zadecydować co dalej. Chyba nawet nie wspominali o mnie za bardzo po fakcie. Wiesz, „nieznane zwłoki”, „nielegalny imigrant” i te sprawy – Sylvain wzruszył ramionami. – Od tego czasu nie przepadam za jeżdżeniem samemu windami i nigdy nie wsiadam do nich przy robocie.
    – Toooo… To całkiem zrozumiałe – stwierdził w końcu Ćwiek. – Ale cholera, Sylve, to co mówisz, to by się nadawało na jakiś horror!
    Sylvain skrzywił się kwaśno i dopił resztę czekolady. Odstawił pusty kubek na stolik. A nawet nie wiesz, co przeszedłem, kiedy umierałem na inne sposoby, pomyślał tylko. Zdecydował się jednak powiedzieć coś innego. Coś, co można było okrasić firmowym uśmiechem Leviathana, nawet jeśli była to tylko słabsza wersja jego zwyczajowego szerokiego wyszczerzu:
    – No co ty nie powiesz, Kolczatko?
    Obaj – najpierw Sylve, potem Ćwiek – oparli głowy o kanapę i przez dłuższą chwilę po prostu wpatrywali się w sufit w całkowitym milczeniu. Tym razem minuty ciągnęły się przyjemnie, bo to, co powinno, zostało już powiedziane i nie trzeba było dodawać niczego więcej. Zostało tylko przemyśleć wszystko i ułożyć sobie w głowie na nowo. Było naprawdę komfortowo i tak spokojnie, jak może być o trzeciej w nocy w kryjówce najgorszego gangu w mieście. Gdzieś tam za ścianami spali ludzie i nieludzie. Jedni spokojnie, inni nieco mniej, ale w gruncie rzeczy nikt o tej porze nie zdecydował się chodzić po kryjówce. Nikt poza Sylvainem i Felixem, który chyba nigdy nie sypiał.
    – Już mi lepiej – stwierdził Sylvain w końcu, nie odrywając wzroku od betonu nad głową. Poświata bijąca od monitorów w warsztacie układała na nim fantazyjne wzory – To co teraz?
    Nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi zerknął w stronę Felixa. Chłopak miał zamknięte oczy i najprawdopodobniej drzemał. Sylvain uniósł brwi szczerze takim stanem rzeczy zaskoczony. Owszem, było ciemno i spokojnie, a to sprzyjało zasypianiu. Ale żeby Ćwiek? Chyba nigdy wcześniej nie widział go tak naprawdę śpiącego. I na pewno nigdy nie zdarzyło mu się to na kanapie w salonie, zwłaszcza nie na siedząco. A co, jeśli to był jego pierwszy raz od t y g o d n i albo nawet m i e s i ę c y? Kto mógł to wiedzieć, jeśli Berthier nie wiedział? To znaczyło dla Sylve tyle, że musiał bronić spokoju swojego kolegi za wszelką cenę.
    Sylve ostrożnie wstał z kanapy, bardzo pilnując, by nie wykonywać przy tym żadnych gwałtownych czy głośnych ruchów. Ściągnął z siebie swoją kołdrę, a potem tak delikatnie, jak tylko był w stanie, przykrył nią Ćwieka. Wstrzymał oddech, gdy chłopak poruszył się niespokojnie i uśmiechnął się do siebie, gdy ten jednak się nie przebudził. Oczywiście, że Sylvain z miejsca był w stanie poświęcić swoją kołdrę dla wyższego celu. W swoim pokoju miał bluzę, która z pewnością mogła zapewnić mu dość ciepła na resztę nocy. Zresztą kto jak kto, ale Sylve czuł, że Felix dla niego zrobiłby to samo.
    Potem na palcach wrócił do swojego pokoju po bluzę. Naciągnął ją przez głowę, ziewając szeroko. Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że ta rozmowa autentycznie mu coś dała. Bo nawet jeśli już nigdy więcej nikomu miał o tym nie wspomnieć, przynajmniej chwilowo uspokoił skołatane nerwy.
    Dobra koleżko, ty też się jeszcze nie wyspałeś.
    Zerknął na swoje pozbawione kołdry łóżko. I na drzwi. I znowu na łóżko. A potem porwał poduszkę w ręce i równie ostrożnie poszedł do salonu. Ćwiek dalej drzemał w najlepsze, więc Sylve ułożył się na sąsiedniej kanapie, układając swoją poduszkę pod głową. Wsadził pod nią rękę i zamknął oczy.
    Chwilę później spali już oboje.

poniedziałek, 6 grudnia 2021

Ichiro Osoku

 Nie warto tracić wiary, a zwłaszcza charytatywnie. Sprzedaj ją komuś, przynajmniej wyjdziesz na plus.

Podstawowe informacje

Imię: Ichiro
Nazwisko: Osoku <plotki o tym, że nadał je sobie sam, okazały się fałszywe>
Znane pseudonimy: Parafrazując jego własne słowa, istnieją reguły kto i jak może używać jego imienia: oficjalnym klientom przysługuje wyłącznie nazwisko, nieoficjalnym nie wypada go używać w ogóle (powinni uciekać się do pseudonimów), a przyjaciele mogą mu mówić po prostu Iro. Wśród yakuzy zasłynął jako Hakugai-sha - Nie budzi co prawda na mieście żadnego szacunku, ale lęk w zupełności wystarcza.
    Notka: Szukając informacji o jego rodzinie z baz w Japonii, zaraz obok brata Ichiro natrafiłem na imię "Zenin Osoku". Skonsultowałem swoje znalezisko z panem Osoku i przyznał, że należy do niego. Równocześnie zażąd poprosił, bym zachował tą informację dla siebie.
Płeć: Mężczyzna
Wiek: 27 lat
AparycjaIro wyglądem nawet nie stara się ukrywać swojego statusu społecznego, zarówno jako zamożniejszego obywatela Shangri-La, jak i szemranego typa. Ma niemal metr osiemdziesiąt wzrostu i szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Jego dumnie wyprostowana i równocześnie wyluzowana postawa wydaje się mówić ci wprost ,,Podskakuj ile chcesz, i tak mi nic nie zrobisz”, nierzadko niepotrzebnie prowokując swoich rozmówców. Na ustach szpakowatego Japończyka zawsze tańczy podejrzany uśmiech, mogący oznaczać równocześnie kilka różnych rzeczy. Ciemne oczy również wydają się nie ukrywać iż należą do nieprzeciętnego cwaniaka. Patrząc na niego ciężko nie odnieść wrażenia, że gość kręci się w nieprzyjemnym towarzystwie, a Iro dba o to równie mało co o swoją opinię publiczną. Jak to zwykł mawiać, gdy twój rozmówca wie o tobie więcej niż jest to prawdziwe, a mózg podpowiada mu jeszcze głupsze domysły, łatwiej będzie z nim pertraktować (albo zastraszyć, jak kto woli). Ma bardzo przyjemny dla ucha głos, chociaż większość uznaje, że zupełnie nie pasuje do dupków jego pokroju. Ichiro to typowy elegant - najlepiej czuje się w koszulach, prostych spodniach - może nieco zbyt wymiętych, ale przecież nikt go nie zmusza do całkowitej perfekcji pod tym względem - i pasujących marynarkach. Wygląda więc dokładnie tak, jak powinien wyglądać szanujący się członek japońskiej mafii, może nawet aż za bardzo. Z kolorów preferuje czerń i zieleń. Tak wygląda jego strój codzienny. Każdy, kto zbytnio zajdzie mu za skórę może mieć w przyszłości wątpliwą przyjemność zobaczenia go w stroju ,,roboczym”. Mimo wychowania w rodzinie szczycącej się samurajską tradycją, młodego Osoku zawsze fascynowało ninjutsu. Jego kostium, będący już właściwie lekką zbroją, jest jakby współczesną, udoskonaloną kopią stroju shinobich (jakoś nie lubi zachodniego zwrotu ,,ninja”). Uszyty został na specjalne zamówienie i mężczyzna po dzień dzisiejszy nie zdradził kto go wykonał, ani skąd wziął ten dziwny czarny materiał o niesamowitych właściwościach.
Narodowość: Japonia
Rodzina: Ojciec (Akihito) według raportów policyjnych został zamordowany przez Kanedę Osoku - swojego pierwszego syna. Los Kanedy jest nieznany, zdaniem Ichiro dzięki finansowym poplecznikom rodziny, którzy chcieli uniknąć skandalu. Brak informacji o matce.
Zameldowanie: Yushan, Shangri-la
                           Posiada także apartament w El Dorado w Elizjum
Zawód: Sześć lat temu świeżo przybyły na wyspę młody spadkobierca zamożnej rodziny z Japonii zainwestował swoją część majątku w rozwój małych niezależnych firm, które łutem szczęścia (Nie zastanawiajmy się, czy ktoś im w tym pomógł za kulisami) osiągnęły sukces, robiąc z niego chwilową sensację Megalopolis. Nie pozostał jednak celebrytą i pozwolił wszystkiemu ucichnąć. Firmy, które wspomógł finansowo, zgodnie z umową nadal przekazują mu procent swoich dochodów. O Ichiro Osoku rozmawiają więc jedynie ludzie obracający się właśnie w tych klimatach, dlatego też Iro pilnuje, by regularnie część z jego pieniędzy kierowana była na nowe inwestycje w Elizjum - parki, szkoły, osiedla i tym podobne. Nie są to wielkie <ekhem> sumy, które zrobiłyby z niego bohatera w oczach miasta, ale wystarczające, by jego nazwisko było traktowane przychylnie przez władze i media, w razie gdyby sprawy przybrały kiedyś bardzo zły obrót.

Działalność

Przynależność: Wcześniej yakuza. Obecnie jest wolnym strzelcem luźno powiązanym ze Szczurami.
        Ekipa: Penthouse
Przełożony: Jego pośrednikiem z Ferą w każdej sprawie jest Kasumi Zila <O słodka ironio...>
Rola: Ichiro jest jednym z trzech głównych patronów Szczurów, zaraz obok Isati i Likaona. Oczywiście wyżej wymienieni znajdują się ligi ponad nim, niemniej jednak pod względem użyteczności dorównuje w innych kategoriach. W pierwszej kolejności jest bezpośrednim łącznikiem między Szczurami, a przywódcami megalopolijskiej yakuzy - tymi samymi, dla których jeszcze niedawno pracował jako nieuchwytny skrytobójca, Hakugai-sha. Odkąd oficjalnie dołączył do Szczurów, korzystanie z jego usług liczy się z korzystaniem z usług Strzygi. Nie da się opisać, jak bardzo ją taki obrót spraw cieszy.

Zdolności specjalne

Mutacje: Brak
Modyfikacje mechaniczne: Brak
Pozostałe umiejętności: Ninjutsu powstało jako zbiór fundamentalnych metod przetrwania, przydatnych w niebezpiecznych regionach feudalnej Japonii. Shinobi używali swoich zdolności, aby przeżyć groźne czasy politycznego zamętu. Zawierały się w tym techniki zdobywania informacji, pozostawania niewykrytym oraz mylenia tropów. Chociaż uosabia się tę sztukę głównie z walką, Ichiro korzysta z niej na każdym kroku. Jest nieuchwytny zarówno na płaszczyźnie dosłownej, jak i przenośnej. To idealna osoba do zadań wymagających wzmożonej ostrożności. Mogą to być zarówno misje skrytobójcze jak i dyplomatyczne. Mężczyzna załatwi co trzeba i zniknie, nie pozostawiając po sobie tropów. Sprawnie posługuje się bronią białą i niekonwencjonalną. W jego zwyczajowym rynsztunku znajduje się kilka noży kunai, cienka stalowa linka (służąca na różne sposoby, najczęściej jednak jako garota) i wakizashi - czterdziestocentymetrowe jednosieczne, jednoręczne ostrze. Strój należący do Ichiro ma przydatną możliwość maskowania. Czarny materiał przyjmuje rozmyte barwy otoczenia, wystarczające, by odpowiednio ostrożny skrytobójca stał się całkowicie niewidoczny. W pełnym świetle dnia nie odniosłoby to skutku, ale w cieniach i w mroku nocy zdaje egzamin. Rękawice i obuwie podszyte są magnetyczną powłoką, pomagającą w poruszaniu się po mieście  -zdezorientowanie ochroniarzy na widok człowieka bez problemu wspinającego się na wysokość kilku metrów po płaskiej powierzchni jest naprawdę bezcennym widokiem. Iro może pochwalić się także bardziej rozrywkowymi umiejętnościami: grą na pianinie i nie najgorszym śpiewem.

Osobowość

Charakter: Patrząc na szczupłego Japończyka już w pierwszej kolejności odnosi się wrażenie, że oto stoi przed tobą arogancki dupek, prawdopodobnie o wiele bogatszy od ciebie, z którym rozmowa może okazać się czystą męką, a już na pewno stratą czasu. Niestety, Ichiro należy do osób irytujących wszystko wokół siebie samym sposobem bycia, właściwie bez żadnego wysiłku. Nie wiadomo jak, ale 70% jego otoczenia wydaje się zawsze znaleźć jakiś powód, by krzywo na niego patrzeć. W swojej ocenie kierują się między innymi szemraną reputacją Osoku, a nieznajomych ostrzega już sam delikatny, jakby pokpiwający uśmiech ważniaka, nigdy nie schodzący z warg Iro. Jego wyprostowana sylwetka wręcz emanuje tą drażniącą pewnością siebie, nieważne czy znajduje się na bogatym przyjęciu, czy wisi za nogi pod sufitem przesłuchiwany w jakimś opuszczonym hangarze. Wszelkie zmartwienia umiejętnie zachowuje dla siebie, nie okazując po sobie żadnego zawahania. Persony z jego kręgu kulturowego przy każdej okazji wytykają mu brak poparcia jakiejkolwiek z możniejszych rodzin, robiąc z niego odludka. I faktycznie, wśród swoich mężczyzna zawsze odstawał od reszty. 
        Wyraźny wpływ zachodnich obyczajów na jego zachowanie oraz fakt, że od tak porzucił rodzinne przywileje na rzecz, jak to nazwał, ,,wolności”, budzą i już zawsze będą budzić zgorszenie u ważniejszych głów yakuzy. Ale nic w zachowaniu mężczyzny nie jest pozbawione celu. Politykę traktuje jak grę strategiczną i nie da się zaprzeczyć, że jest w niej cholernie dobry. Doskonale zdaje sobie sprawę, że nie poprawi swojej reputacji w przestępczej części Shangri-la i najnormalniej przestał już o to dbać. Brak koneksji daje mu niesamowitą przewagę nad głowami klanów - jeśli nie masz nikogo bliskiego w ich otoczeniu, ani niczego co mogą ci zabrać (włącznie z pieniędzmi i tytułem), możesz im splunąć w twarz i uciec od konsekwencji. Na dodatek wie, że choćby nie wiadomo ile mu grożono i tak będzie dla reszty bardziej pożyteczny żywy niż martwy. To jak ze szczepieniami: nieprzyjemne, niby nikt cię do nich nie zmusza, ale jednak warto z nich korzystać. W ten sposób Ichiro jest swoim własnym szefem, nie potrzebującym cudzych rąk, nawet do najbrudniejszej roboty. Jego polityczne machinacje zawsze lawirują między skrajnie prowokacyjnym zachowaniem, a szybkim oddaleniem się na bezpieczny dystans. Jedni mogą to nazwać tchórzostwem, ale dla co inteligentniejszych pozostanie to niczym innym, jak zdrowym rozsądkiem. Za cokolwiek Iro by się nie wziął, zawsze najpierw przygotuje jakieś zabezpieczenie, czy też plan bezpiecznej ucieczki. Rozsądek i nieuchwytność - dwie zasady sukcesu Osoku.
        Patrzenie na niego tylko od strony ryzykownego przedsiębiorcy i wpływowego obywatela rzeczywiście może przedstawiać go jako typowego bogacza nie przejmującego się niczym mniejszym od siebie. Taką też rolę odgrywa przed miastem i swoimi przeciwnikami. Dopiero dłuższa znajomość może uświadomić ci, ile w zachowaniu Ichiro jest faktycznego aktorstwa. Nagle niezniszczalny uśmieszek nie wydaje się jedynie oznaką pyszałkowatości i czasem faktycznie przybiera przyjemniejszy wyraz. Mimo fascynacji zachodnią kulturą, nie zapomniał nigdy o własnej. Wedle niej potrafi zachować taką samą uprzejmość nawet wobec ludzi, którymi szczerze gardzi. Polityka i kłamstwo w końcu od dawien dawna idą ze sobą w parze. Iro jedynie nauczył się gdzie leży granica pomiędzy złem koniecznym, a parszywym występkiem. Fakt, że nie parał się starym dobrym kodeksem bushido tak jak jego ojciec i dziadek jeszcze nie świadczy o braku jakichkolwiek zasad. Pojęcie honoru nie jest mu obce. Przeciwnie - stanowi ważny element jego ideologii. Nie oznacza to jednak, że musi zaprzeczać zdaniu jakoby nie mógłby zrobić nikomu krzywdy - owa plotka okazuje się czasem niezwykle pomocna w negocjacjach. Niektórzy przytykają mu, że jest zbyt łagodny jak na członka japońskiej mafii. W porównaniu do innych, Iro faktycznie jest ,,tym dobrym”. To prawdopodobnie dlatego przestał starać się o uznanie w oczach przywódców rodzin i chętniej zadaje się z Ferą Rosą niż Fujiyamą. 
        Intencje Iro bywają trudniejsze do odczytania niż pismo lekarskie i facet wyraźnie dokłada starań, by takimi były. Ciężko stwierdzić, co może kierować człowiekiem, który w życiu osiągnął właściwie wszystko. Oczywistym jest, że Ichiro ma jakiś cel w tym wszystkim - dzielenie udziałów z Ferą, osobisty wkład w działaniach gangu, takich rzeczy po prostu nie robi się bezinteresownie... a przynajmniej ktoś uważający się tylko za ,,bogatego gnojka" nie robiłby tego bezinteresownie. Cokolwiek to jest, mężczyzna usilnie trzyma swoje powody dla siebie, zachowując wyraźny dystans między sobą, a resztą Szczurów. Co znowu tworzy kolejne zaprzeczenie: po co angażować się osobiście w to wszystko? Jest chyba jedynym z patronów gangu, który osobiście pojawił się w Bazie, a już na pewno jedynym, który aktywnie bierze udział w nowych planach Strzygi jako członek ekipy wykonawczej. Pytanie go o to oczywiście mija się z celem. Wszyscy po prostu uznali, że nawet bogatym życie może się czasem znudzić na tyle, by pod groźbą śmierci opuścić jeden gang i dołączyć do następnego.
Relacje z innymi: Osoku budzi w członkach gangu mieszane uczucia, poza jednym oczywistym: nie powinienem się z nim zadawać. Z różnych powodów - jedni uważają go za bogatego ważniaka, inni dalej widzą w nim członka yakuzy. Iro ze swoją dziwną zasadą angażowania się, ale nie dalej niż to rozsądne, raczej sobie nie pomaga. Co wyjaśnia, dlaczego ma tak mało przyjaciół (jeśli kogokolwiek na tej liście naprawdę za takowego uważa).
        Pozytywne: Pewnego razu do jego mieszkania wszedł zagubiony robot. I chociaż Hiccup mieszkała u niego może dwie godziny (w czasie których zapewniła jego kotu, Sonetowi, zespół stresu pourazowego na dźwięk mechanicznych kółek), doskonale go sobie zapamiętała. Przy każdych odwiedzinach w Bazie zadaje Ichiro szereg uprzejmych pytań o jego samopoczucie, mieszkanie, pracę i tym podobne. Co zaskakujące, wcale go to nie irytuje tak, jak gdyby robił to jakiś człowiek.
        Negatywne: Powiedzieć, że obecność Ichiro wśród yakuzy budzi kontrowersję to spore niedociągnięcie. Przywódcy trójki najbardziej wpływowych rodzin - Fujiyama, Orochi i Takahachi - raczej za nim nie przepadają odkąd pomógł Strzydze zorganizować potrójny skok na ich posiadłości. Zabawne, że żaden z nich nie próbował go jeszcze zabić. Może usługi Hakugai-sha nadal są zbyt korzystne, by ryzykować zajściem mu za skórę.
        Skoro już mowa o Orochim, jego i Osoku łączy dłuższa znajomość. Mistrz Orochi liczył, że Iro uda się wżenić w jego rodzinę poprzez własną córkę, Kasumi. Gdy kobieta uciekła (słusznie zresztą), to na Ichiro spadł "obowiązek" sprowadzenia jej z powrotem. Nie zrobił tego, ale Kas nigdy mu nie wybaczyła, iż w ogóle przyjął takie polecenie. Ich relacja może nie jest napięta, ale trudno nie wyczuć jak temperatura w pokoju spada o kilka stopni, gdy Iro przekracza próg salonu.

Załączniki


sobota, 4 grudnia 2021

Maria Abramović

 Rozum i szaleństwo wcale nie stanowią przeciwieństw. W rozumie może tkwić okrucieństwo, w logice - obłęd. A skoro wariuje się tylko w samotności, póki jest przy tobie ktoś, kto widzi to, co ty i słyszy to, co ty, nie postradasz zmysłów


 Podstawowe informacje

Imię/Imiona: Maria, zdecydowanie nie Marysia
Nazwisko: Abramović
Znane pseudonimy: W biurze śledczym za jej plecami (a jednak nie zawsze dyskretnie) nazywano ją larwą, oraz jędzą, chociaż pojawienie się młodej detektywki na horyzoncie najczęściej komentowano przedłużonym, dosadnym "Mhmmmm". Najwidoczniej młodość i ambicja nie zawsze są atutami na rynku pracy. Starsi bracia wołają na nią Rusałka przez dawny incydent z farbą do włosów, którego nie przestają jej wypominać, ilekroć Maria staje się zbyt arogancka w ich towarzystwie, zawsze jednak przy tym dodając, że błotnista zieleń pasowała jej do oczu.
Płeć: Kobieta
Wiek: 23 lata
Aparycja: Na duże nieszczęście kobiety, to głównie z powodu jej wyglądu odmawia się jej bycia traktowaną poważnie w pracy, czasami nawet podświadomie. Maria ma jasne, ni to rude, ni to blond loki sięgające ramion, co sprawia, że wyglądem przypomina leśną wróżkę, zaś całą jej skórę, zwłaszcza na twarzy w okolicach nosa, pokrywają mocno zaznaczone piegi, które robią się jeszcze bardziej widoczne pod wpływem słońca. Z resztą sama twierdzi, że gdyby nie jej wzrost, który przekracza średnią kobiet w Megalopolis, z całą pewnością ludzie z biura śledczego nie powstrzymaliby się od kąśliwych komentarzy na temat jej "niemalże licealnego" wieku i braku kwalifikacji. 
Zastanawiającym elementem jej wygląda są oczy o zwężonych, niemalże kocich źrenicach. Z resztą zachowują się zupełnie jak te kocie pod wpływem świateł, przez co natknięcie się na Marię nocą może być ciekawym doświadczeniem. Kobieta teoretyzuje, że to jej oczy wpływają na sposób postrzegania świata, co praktycznie wpływa na jej możliwości przetwarzania informacji obrazowych, jednak jest to tylko i wyłącznie teoria, która w dodatku nie wyjaśnia pozostałych elementów jej mutacji. 
Z powodów czysto finansowych ubiera się w sklepach z odzieżą z drugiej ręki, co oznacza, że większość jej garderoby, nie dość że skromna, jest również na nią nieco za duża. Jej osobistym faworytem jest długi filcowy płaszcz z kapturem w bordowym kolorze, o najgłębszych kieszeniach jakie kiedykolwiek widziała w damskim stroju. Jest też uzależnioną palaczką, chociaż porzuciła dymiące, śmierdzące papierosy na rzecz podgrzewających tytoń iqos, które przy okazji o wiele znośniej pachną.
Narodowość: Chorwacja
Rodzina: Rodzice wraz z trójką starszych braci (do tego, o zgrozo, trojaczków) mieszkają w Chorwacji, a dokładnie w Breli, gdzie zajmują się głównie branżą turystyczną. Do tej pory nie rozumieją decyzji siostry o zrezygnowaniu z szansy prowadzenia rodzinnego biznesu, ale po latach najzwyczajniej w świecie poddali się w próbach nakłonienia jej do zmiany decyzji. Nie są bardzo zżyci, ale Maria pozostaje z nimi w kontakcie, szczególnie z rodzeństwem.
Zameldowanie: La Ciudad Blanca, Elizjum
Zawód: Ex-detektyw, chociaż z jej temperamentem i zawziętością trudno stwierdzić, czy faktycznie jest to jej były zawód. Zdecydowanie nie zachowuje się jakby była na zwolnieniu. 

Działalność

Przynależność: Wolny strzelec Szczury
        Ekipa: Elizjum
Przełożony: Duma nie pozwala jej na używanie innych określeń, niż wolny strzelec, chociaż w rzeczywistości podlega Ferze, o czym woli nie przypominać sobie za często. Niestety, tutaj zbyt dobra pamięć działa na jej niekorzyść.
Rola: Maria sprawuje się znakomicie podczas zdobywania informacji, oraz organizowania jakichkolwiek działań, które wymagają dokładnego zaplanowania, z dbałością o najmniejsze szczegóły. 

Zdolności specjalne

Mutacje: Tak
        Szczegóły: Maria ma niesamowitą pamięć, można nawet pokusić się o stwierdzenie, że ponadludzką. Nie mówię tylko o pamięci do czytanych, tekstowych informacji, ale też niesamowicie dokładnej pamięci przestrzennej, czy pamięci semantycznej. Zupełnie jakby wszystkie informacje, czy to w formie obrazów, tekstów, zapachów lub dźwięków, spływały od razu do jej pamięci długotrwałej, z której w dodatku kobieta może czerpać informacje w pełnej dowolności, nie obawiając się o potrzebę zapamiętywania, powtarzania, ani dokładania szczególnej uwagi do żadnego z bodźców. Dzięki swojej mutacji potrafi szybko odnaleźć się na zupełnie nowym terenie, zapamiętywać raz przebyty odcinek drogi, a nawet sporządzić mapę budynku z pamięci. W jej poprzednim zawodzie była udręką dla każdej osoby śledzonej, gdyż w razie potrzeby, Maria w dowolnej chwili mogła przywołać każdy zasłyszany cytat, czy wyczytaną informację na zawołanie.
Modyfikacje mechaniczne: Brak
Pozostałe umiejętności: W przypadku Abramović, umiejętności związane z jej poprzednią pracą po prostu głęboko zakodowały się w jej głowie do tego stopnia, że kobieta wydaje się dalej żyć tym, co do jeszcze niedawna pochłaniało jej cały czas roboczy i wolny. Świetnie dedukuje i skojarza fakty. Zna się na ludziach, zazwyczaj bezbłędnie potrafi przewidzieć cudze zamiary, zgadnąć czyjś ukryty motyw i dogrzebać się do zapomnianych i, wydawałoby się, że nieistotnych informacji. Jej atutem jest pamięć fotograficzna. Potrafi również posługiwać się bronią krótką, chociaż nawet w sytuacjach koniecznych pomyśli dwa razy, czy powinna pociągnąć za spust. 

Osobowość

Charakter: Maria Abramović to wścibska kobieta, która potrafi dążyć do celu po trupach. Oczywiście w przenośni, nie ma ciągot do zabijania, a jedynie do zdobywania możliwie jak największej wiedzy i udowadniania swojej wydajności. Czyni to z niej osobę niezwykle zawziętą, której trudno wybić z głowy postanowione przez nią zadanie, zaś sama kobieta ma zwyczaj kończenia spraw za wszelką cenę, nawet jeśli tylko po to, by udowodnić sobie, że potrafi to zrobić. Jest również swoją największą krytyczką, bez przerwy dostrzegając coraz to nowsze, drobniejsze szczegóły i niedopilnowane detale, które wcześniej z jakiegoś powodu śmiały jej umknąć. Oznacza to, że dla Marii nawet zamknięta, rozwiązana sprawa nigdy nie jest do końca skończona, gdyż zawsze znajdzie się miejsce na poprawę, na wyciągnięcie wniosków, dzięki którym nie pozwoli sobie na dopuszczenie do podobnego błędu w przyszłości. Abramović pokłada w samej sobie ogromne zaufanie, co jest jednocześnie jej ogromnym atutem i zgubą. Szczerze wierzy w swoje możliwości i w to, że jest w stanie sobie poradzić "choćby niewiadomo co", co jednak na dłuższą metę objawia się także w formie arogancji i czasem zbyt dużej pewności siebie. A jednak mimo swojej arogancji, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ona jedna nie może być najlepsza we wszystkim, dlatego kurczowo trzyma się własnych atutów, nieustannie podnosząc sobie poprzeczkę, zaś w obcych jej dziedzinach stara się edukować na tyle, ile jest to możliwe, by nie czuć się wykluczona podczas rozmowy. Potrafi się bardzo łatwo zirytować, kiedy widzi, że ktoś wykonuje niepoprawnie swoją pracę i kiedy kobieta wie, że sama mogłaby ją zrobić dużo lepiej. Trzeba jednak zaznaczyć, że nawet ona ma granice i wspomnianą frustrację odczuwa tylko w starciu ze znajomym tematem. Jeśli coś nie jest jej dzieciną, słucha wyraźnie i stara nauczyć się jak najwięcej od drugiej osoby. Oczywiście nie ma zamiaru ukrywać swoich opinii, kiedy coś wyda jej się bez sensu, jednak więcej w tym ciekawości, niż podważania cudzej wiedzy i autorytetu. Zazwyczaj. 
No i właśnie, opinie. Ma ich całe mnóstwo i to na wiele tematów, a jeśli ma do czynienie z całkiem nową dziedziną, dowie się o niej jak najwięcej, by tylko mieć wyrobione zdanie. Nie lubi obojętności, a co za tym idzie, sama odczuwa potrzebę poznawania wszystkiego dookoła tak, by mieć na tem temat zdanie. Jest ono dla niej niezmiernie ważne, ponieważ w taki sposób buduje swoje poglądy, widzi je jako stabilne, mocne, a więc również i takie, których może zacięcie bronić. Właśnie to, poza bezpardonową, bezwstydną wścibskością, jest jedną z jej cech rozpoznawczych: Maria jest niesamowicie waleczna i rzadko kiedy odpuszcza. Nie da się ukryć, dorastanie z trójką starszych braci, poza byciem przyczyną jej pedantycznych skłonności, było dla niej niczym szkoła przetrwania. Jako mała dziewczynka musiała walczyć o swoje, od takich głupot jak miejsce przy stole, po najmniejszy kawałek własnej przestrzeni, który zaraz nie zostanie złośliwie zagarnięty przez rodzeństwo. Z tego samego powodu odczuwa odgórną potrzebę stawiania sobie coraz to nowszych, bardziej wymagających celów tylko po to, by udowodnić (jeśli nie komuś, to samej sobie), że jest w stanie im sprostać i dopiąć swego. W końcu niezależnie od sytuacji, ona musi sobie poradzić. Nie oznacza to jednak, że nie nadaje się do pracy w zespole, a jedynie że nie potrafi pracować z ludźmi, którzy nie są w stanie się do niczego przyłożyć.  
Zaangażowanie Abramović można bez większej analizy porównać do obsesji. Kiedy coś ją zaintryguje, pochłania ją do reszty, sprawiając, że kobieta bez większego zastanowienia odłoży całe swoje życie na bok, by skupić się na nowej sprawie do rozwiązania, albo dziedzinie jeszcze niezdobytej wiedzy. 
Pomimo młodego wieku, Maria jest niesamowicie silną osobowością, którą ciężko sprowadzić do sytuacji, w której zwątpiłaby w samą siebie. Ceni sobie zdanie innych, ale potrafi również walczyć o swoje, nie uciekając od sprzeczek, mając przy tym dosyć okropny zwyczaj wywalczenia sobie ostatniego słowa w każdej kłótni. Lubi czuć się potrzebna i kompetentna i nie znosi, kiedy ktoś jej w czymś nieustannie przeszkadza. W takich wypadkach po prostu dochodzi do starcia charakterów, co potrafi się różnie skończyć. 
Relacje z innymi: Zwykła dzielić relacje z innymi na dwie kategorie, neutralne i negatywne i szczerze to trudno zliczyć, których jest obecnie więcej. Zazwyczaj nawiązuje relacje czysto zawodowe, po prostu opierające się na wspólnych korzyściach i dla młodej osoby, całkowicie skupionej na pracy cała reszta wydaje się czymś nadprogramowym. To nie tak, że Maria jest nieśmiała, po prostu w oczach znacznej większości nie zyskuje przy bliższym poznaniu i trudno znieść jej perfekcjonizm i uszczypliwość, jeśli nie jest się w stanie odparować ataku, ewentualnie jeśli niczym jej nie zaciekawisz. 
        Pozytywne:
        Negatywne: