czwartek, 27 grudnia 2018

Od Kasumi - Kilka rodzajów bełkotu

        Kas nie wiedziała nic o planie Sylve, póki nie usłyszała o wszystkim po powrocie do bazy. I chociaż powiadomiło ją o tym wiarygodne źródło (usłyszała o tym od samych wykonawców), chociaż świadoma była dziwnych zdolności nowego niebieskiego przyjaciela Francuza oraz chociaż - przede wszystkim - znała upór Leviego, nadal nie wierzyła, że okradnięcie placówki wojskowej może być dobrym pomysłem. Jej zdania nie zmienił nawet entuzjazm, z jakim duo wariatów dumnie ogłosiło powodzenie pierwszej fazy planu już w progu salonu. Feniks była w stanie przyznać rację geniuszowi Sylve dopiero następnego dnia, gdy ten zaprosił ją rano do Nory na oficjalne odsłonięcie swojej zdobyczy.
    Chociaż plandeka była zdecydowanie za mała, by ukryć śmigłowiec (ba! Ledwo zasłoniła kokpit), Berthier po prostu musiał z niej skorzystać. W końcu ,,odsłonięcie" nie wygląda widowiskowo, jeśli faktycznie czegoś nie odsłonisz. Tak więc Sylvain teatralnie zrzucił ciężki materiał, na co Lena i Kasumi - jedyna publiczność, na jaką mógł liczyć o tak wczesnej porze - zaklaskały z pobłażliwymi uśmiechami. Mężczyzna ukłonił się jednej i drugiej.
    - Dziękuję, dziękuję! - zaczął tonem prezentera telewizyjnego. - Ale najgłośniejsze brawa należą się sponsorom naszego małego przedsięwzięcia - tu z zadowoleniem poklepał logo na drzwiach kabiny. Dopiero teraz do Kas dotarł sens plandeki; Norę codziennie odwiedzało sporo osób i im mniej z nich interesowało się pochodzeniem śmigłowca, tym lepiej. Yakuza oczywiście wstępu nie miała tutaj od dawna - kontrolę nad kryjówką przemytników sprawowali głównie Europejczycy, za wyjątkiem Szczurów, które były mieszaniną ludzi każdego pochodzenia.
    - Dalej nie mogę uwierzyć, że to się wam udało - Charon pokręciła głową. - Jakim cudem dwoje ludzi weszło do azjatyckiej bazy wojskowej w biały dzień? A potem jeszcze wyjechało stamtąd ze śmigłowcem na pace.
    - Zdradzę ci sekret - Levi obejrzał się konspiracyjnie i dokończył szeptem: - Tylko jeden z nich był człowiekiem.
    - Czyli Echo odwalił kawał dobrej roboty? - Kasumi usiadła na jednej z podejrzanie wyglądających skrzyń za jej plecami.
    - Najlepszej, Kwiatuszku! PRZELECIAŁEM NAD DWUPIĘTROWYM MUREM! - mężczyzna wyszczerzył się szeroko. - Pomyśl tylko o potencjale możliwości naszego nowego przyjaciela... ten skok to był dopiero początek!
    - Skąd Fera was bierze...? - powiedziała na wpół do siebie Lena. Sylve już oddalał się w tylko sobie znanym kierunku.
    - Zewsząd! - zawołał jeszcze przez ramię.
    Wrócił po kilku minutach, obładowany puszkami farby w sprayu. Wrzucił wszystko na fotel pilota, po czym oddalił się od machiny i usiadł obok Kas. Wyciągnął przed siebie ręce, przyglądając się śmigłowcowi przez ,,kadr" ze złożonych palców wskazujących i kciuków. Feniks uśmiechnęła się. Chyba już wiedziała, co będzie następnym krokiem w planie Sylvaina.
    - Masz już jakiś projekt? - zapytała, wskazując brodą pojazd.
    Levi uśmiechnął się szeroko.
    - Jeszcze nie - odpowiedział. - Ale to tylko kwestia czasu. Elen już zaopatrzyła mnie we wszystkie potrzebne materiały.
    - ,,Elen"?
    - Pełne imię Charon.
    - Helena - poprawiła go Polka, opierając się plecami o śmigłowiec, by móc stanąć naprzeciwko nich.
    - ,,Ke-le-na"? - powtórzyła Kasumi, unosząc brew. - Co to za sylaba na początku?
    - Tam jest ,,H".
    - Nie powinno być nieme?
    Sylvain parsknął śmiechem
    - To jeszcze nie najgorsze, co Polacy mają do zaoferowania... - nagle wpadł mu do głowy genialny pomysł. Uśmiechnął się diabolicznie. - Nie chcesz wiedzieć, jak Lena ma na nazwisko.
    Kas zmarszczyła brwi, nieumyślnie dając się wciągnąć w pułapkę Berthiera.
    - Poważnie. Jest niewypowiedzialne - zapewnił ją.
    - Może dla ciebie - kobieta założyła ręce na piersi.
    - Jestem Europejczykiem, a nawet mnie zagięło... - ciągnął dalej.
    - Czy to wyzwanie?
    - A tak brzmi? - na usta Leviathana wypełzł szelmowski uśmiech.
    W głowie Kas na jego widok zapaliła się czerwona lampka, ale zignorowała oczywiste ostrzeżenie. Jakieś NAZWISKO miałoby ją wystraszyć? W żadnym ludzkim języku nie ma niewypowiedzialnych słów. Przekonała się już o tym, gdy mama, pół Austriaczka, uczyła ją podstaw angielskiego, niemieckiego i francuskiego. Z dwóch ostatnich języków zapamiętała tyle, że niektóre słowa tylko wyglądają strasznie. Z tą świadomością wbiła wyczekujący wzrok w Lenę.
    Zielonowłosa spoglądała to na Japonkę, to na zdecydowanie zbyt zadowolonego Sylvaina, aż w końcu przewróciła oczami i wypowiedziała to jedno iście przerażające słowo:
    - Sobieszczańska.
    Chociaż zrobiła to powoli, lekko akcentując sylaby, by ułatwić jej zadanie, Feniks i tak musiała się chwilę zastanowić nad tym, co dokładnie usłyszała. Kątem oka widziała, jak ramiona Sylve trzęsą się z tłumionego śmiechu.
    - Możesz powtórzyć? - poprosiła Lenę. Nie ustalali z Francuzem żadnych warunków czy ograniczeń i zamierzała ten fakt wykorzystać.
    Polka powtórzyła powoli swoje nazwisko, starannie oddzielając sylaby. Kasumi spróbowała wymówić je bezgłośnie równo z nią, potem jeszcze kilka razy poruszyła ustami na próbę. W końcu zebrała się do niepewnej, łamanej odpowiedzi:
    - Sobi-si-cia-nisaka.
    Sylvain w końcu wypuścił długo wstrzymywany chichot. Zila fuknęła tylko, zakładając ręce na piersi. Dotarło do niej, że dała się nabrać na jakiś dowcip już gdy po raz pierwszy usłyszała złowieszcze nazwisko i tak naprawdę była winna samej sobie. Nie przeszkadzało jej to jednak podąsać się chwilę nad swoją urażoną dumą. Charon, chociaż wesołości Leviego nie podzielała, uśmiechnęła się pod nosem patrząc na uradowanego Francuza.
    - Śmiej się do woli, Sylvain, ale Kasumi przynajmniej wypowiedziała je w całości - wytknęła mu.
    Mężczyzna umilkł natychmiast (ale nadal się uśmiechał) i podniósł się z półleżącej pozycji.
    - Co się wydarzyło przed dwoma dniami jest już reliktem przeszłości - podniósł do góry palec wskazujący dla dodania swoim słowom powagi.
    - Mam Erro jako świadka - zauważyła Lena.
    - Ha! Ślicznotka nigdy mnie nie wyda!
    - A Fera? Też tam była.
    - Różyczki w to nie mieszaj! To sprawa wyłącznie między nami...
    Feniks w pewnym momencie przestała ich słuchać - do jej uszu dotarły odgłosy rozmowy, dosyć entuzjastycznej. Chwilę później od strony wejścia nadeszła grupa mężczyzn. Wydawali się świetnie bawić w swoim towarzystwie, gadając tak głośno, że Kas byłaby w stanie zrozumieć każde słowo, gdyby znała język, w jakim nieznajomi rozmawiali. Brzmiał dla niej jak zupełny bełkot, ale przynajmniej TEN rodzaj bełkotu rozpoznawała.
    - To Rosjanie? - upewniła się, przerywając Lenie i Sylve udawaną kłótnię.
    Sylvain wyciągnął szyję, próbując zobaczyć towarzystwo zza śmigłowca. Polka natomiast musiała wyjść dwa kroki do przodu, zatrzymując się prawie obok nich. Początkowo wyglądała na zaniepokojoną spostrzeżeniem Kasumi, ale gdy przyjrzała się grupie tylko machnęła niedbale ręką.
    - Ludzie Kuglarza - odpowiedziała tonem, jakby miało to wszystko wyjaśnić. Kasumi jednak nie mówiło to absolutnie nic. Znała sytuację kryminalną w Shangri-la, jednakże problemy innych miast były jej całkowicie obce. Sylve również nie wyglądał na usatysfakcjonowanego odpowiedzią.
    - Kto to taki? - dopytał.
    - Nikt, kim musielibyście się przejmować - Lena wzruszyła ramionami. - Ma jakieś wpływy w Edenie, ale powoli kończą mu się opcje. Z tego, co słyszałam, ciągle marzy o powrocie czasów świetności rosyjskiej mafii - prychnęła kpiąco. - To, co robi teraz, ledwie można nazwać gangsterką w porównaniu do Włochów czy yakuzy...
    Mafia czy nie, grupa i tak nie zdobyła zaufania Kasumi. Kobieta przyglądała się każdemu mężczyźnie po kolei, aż jej wzrok zatrzymał się na twarzy całkowicie nie pasującej do reszty. W pierwszej chwili Feniks uznała nieznajomego za chłopca - miał delikatne rysy, prosty nos i pełne usta, będące mocnym kontrastem do surowych, wydawałoby się obdartych czasem i doświadczeniem oblicz towarzyszy. Duże oczy otaczały gęste, ciemne rzęsy. W lekkim czarnym płaszczu przypominał bardziej modela z okładek magazynów niż gangstera. Fushicho zastanawiała się, co tak niewinnie wyglądający człowiek robił wśród ludzi Kuglarza, dopóki ten (najpewniej wiedziony instynktem zawodowego ochroniarza) nie spojrzał w jej stronę. Chociaż jego oczy miały ciepłą brązową barwę, Kas przeszył paskudny chłód. Był to wyraźny znak, że mężczyzna nie żywił dobrych uczuć wobec obcych. Nawet Ghan cieplej na mnie spojrzał, przeszło jej przez myśl. Po chwili jednak się poprawiła: Tuyen patrzył na ludzi profesjonalnym okiem. Mogli mu być potrzebni lub nie, ale nie powodowało to, że ich mniej lub bardziej lubił. Ten facet natomiast ocenił Kasumi jak najbardziej emocjonalnie i wcale nie przypadła mu do gustu.
    - Kim on jest? - pomyślała na głos. Nieznajomy tymczasem zatrzymał się, przekładając między palcami jednej dłoni jakiś przedmiot, chyba monetę. Dalej patrzył na Feniks, która nie zamierzała przerwać kontaktu wzrokowego.
    Lena od razu pojęła, o kogo jej chodzi.
    - To Raskolnikow, jeśli dobrze pamiętam. Mutant Kuglarza - wyjaśniła. -Przysyła go tu czasem w formie ochrony. A gdy staruszek osobiście gdzieś wychodzi, to chłopak nie opuszcza go na krok. Chyba mu się nie spodobaliście - stwierdziła i pomachała do niego przyjaźnie. Mutant chyba ją znał, bo po tym znaku uznał, że nie musi się przejmować obcymi. Schował monetę do kieszeni i ruszył dalej, by dogonić resztę Rosjan.
    Japonka skrzywiła się na słowa Charon. Spotkała się już wcześniej z podobnymi sformułowaniami względem ludzi jej pokroju. Sama przez długi czas była w oczach yakuzy ,,mutantką Orochiego", a dopiero potem jego córką. Ba, o Ferze i jej ,,armii mutantów" już zaczęły krążyć słuchy, zapewne przez niewyparzone gęby pomniejszych pracowników. W przestępczym świecie Megalopolis posiadanie na swoich usługach mutanta bywało argumentem rozwiązującym nawet poważne spory. Wystarczyło tylko zbudować wokół swojego podopiecznego odpowiednią reputację i mógł już tylko strasznie wyglądać u boku szefa. Właśnie tak działał lodowaty wzrok i beznamiętny wyraz twarzy młodego Rosjanina - nie musiał robić absolutnie nic więcej, by zniechęcić potencjalnych delikwentów do niezdrowego zainteresowania sprawami Kuglarza.
    Sylve odprowadzał Raskolnikowa zaciekawionym wzrokiem. Interesowało go teraz coś, co Kasumi również przyszło na myśl:
    - Co takiego potrafi?
    - W sensie, pytasz o jego zmutowane zdolności? - Lena po krótkim namyśle wzruszyła ramionami. - Nigdy nie widziałam go w akcji. Moje interesy rzadko wychodzą poza Norę, ani tym bardziej nie pcham się z nimi do Rosjan. To miejsce jest neutralnym gruntem, na którym mutanci z reguły nie muszą się chwalić swoimi umiejętnościami.
    - Może sami go zapytamy? - rzuciła Feniks.
    Polka parsknęła śmiechem
    - Nie znam się na ludziach, ale ten akurat nawet mi nie wygląda na rozmownego typa - stwierdziła.
    Z tym Zila nie zamierzała się kłócić.

        Telefon od Ghana wyrwał ją z bazy dwie godziny później. Do Shangri-la dotarła około południa. Pogoda od wczoraj się pogorszyła - słońce zakrywały chmury, ale na deszcz póki co się nie zapowiadało. Tylko ten wiatr był paskudny. Kas ledwo wyszła na peron i wzdrygnęła się, od razu zapinając kurtkę. Pozostało się cieszyć, że w biegu i tak nie będzie czuła chłodu.
    Tak jak poprzednim razem, Ghan nie podzielił się z nią zbyt wieloma szczegółami. W sumie przed ich wczorajszą akcją dowiedziała się więcej niż dzisiaj. Miejsce spotkania zdziwiło ją tym bardziej: kazał jej zatrzymać się przy pierwszym moście od strony morza nad kanałem w dzielnicy industrialnej. Patrząc na mijającą ją ilość ludzi i samochodów przejeżdżających na drugą stronę stwierdziła, że plan chyba jeszcze tkwił w fazie spokojnej obserwacji. O ile Koreańczyk nie zamierzał rozkładać karabinu na środku chodnika.
    Na szczęście niczego takiego na miejscu nie zastała. Zmartwiło ją za to, że nie miała pojęcia, jak w tłumie ludzi rozpoznać Ghana, jeśli ten przyjdzie na spotkanie w cywilu. Zatrzymała się przy barierce na brzegu kanału i rozejrzała w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogło zdradzić, że którykolwiek z Azjatów wokół niej był koreańskim snajperem z problemami społecznymi. Może przyszłam pierwsza?, pomyślała. Było to jak najbardziej realne wytłumaczenie - jej przebycie miasta zajmowało czasem nawet kilka minut. Wzruszyła więc ramionami i oparła się na barierce, patrząc na płynące kanałem łódki.
    Shangri-la czerpało sporo korzyści z dostępu do oceanu. Dawało mu to wiele już jako atrakcja turystyczna, dzięki swojej sztucznej plaży na brzegu dzielnicy finansowej, ale był to przede wszystkim bilet do handlu zagranicznego. Wszelkie wyroby Megalopolis, których wyspa nie wykorzystywała, trafiały do tutejszych doków, a potem kanałem na otwarte wody w rejs na kontynent. W dzielnicy industrialnej wykopano kanał na tyle głęboki i szeroki, by przepuścić obok siebie dwa statki towarowe bez ryzyka kolizji. Żeby ułatwić ruch uliczny, nad kanałami zbudowano mosty zwodzone. Potężne konstrukcje w razie nadpływającego większego okrętu dzieliły się w połowie i unosiły do góry, uprzednio ostrzegając z kilkuminutowym wyprzedzeniem przechodniów i kierowców, dając im czas na opuszczenie mostu. Transportowce takiego rozmiaru pływały jednak przez kanał tak rzadko, że ludzie czasem zapominali o dodatkowych funkcjach mostów, dopóki nad wjazdem nie świeciły się czerwone światła i nie rozlegał się ostrzegawczy sygnał.
    Teraz most leżał na swoim miejscu, a gigantyczne machiny unoszące ukryte pod stopami Kas i warstwą betonu spały, gotowe obudzić się w każdej chwili. Kobieta obejrzała całą długość mostu, prostego w budowie w porównaniu do tych, które widywała podczas odwiedzin w Japonii. Nagle jej uwagę zwrócił ruch. Ktoś do niej pomachał z mostu, jakieś dziesięć metrów od brzegu. Czyżby Ghan?
    Nie pomyliła się. Chociaż Tuyen bez swojego sprzętu nie przypominał siebie, wystarczyło jedno spojrzenie na kamienny, zamyślony wyraz twarzy, by stwierdzić, że to on. Tak jak słusznie zgadła kolor oczu Felixa, tak samo trafnie Feniks obstawiła wygląd Ghana. Spędziła całe dzieciństwo w towarzystwie podobnych twarzy - surowych, spiętych, szukających zagrożenia. Jednego tylko nie przewidziała: Koreańczyk wpatrywał się w morze z lekko nieobecnym wyrazem, którego nigdy by się po kimś takim nie spodziewała. Nawet nie spojrzał w jej stronę, gdy oparła łokcie na barierce obok niego. Wzrokiem w tym samym kierunku, ku pozbawionemu przeklętych chmur horyzontowi.
    - Ładny widok - powiedziała.
    Ghan oczywiście nic na to nie odpowiedział. Zamiast zaczynać rozmowę od przyjemniejszych spraw, przeszedł od razu do interesów:
    - Dowiedziałem się, skąd Origami Hare przyjmowało dostawy - skinął głową w stronę wypływającego właśnie statku. - Co miesiąc do miasta przypływa statek obładowany kontenerami zaadresowanymi do różnych firm. Kilka zawsze trafia ręce ludzi Takahachiego. Część zostaje w Shangri-la, reszta jedzie do Edenu na handel z tamtejszymi gangami.
    - Na przykład do Kuglarza? - zgadywała Kasumi.
    Tuyen zmarszczył brwi.
    - Skąd wiesz?
    - Coś tam słyszałam - machnęła niedbale ręką. - To co z tym statkiem?
    - Wpływa do kanału dzisiaj w nocy. Pracownicy Takahachiego na pokładzie nie mają jeszcze pojęcia, że ich przykrywka w Origami Hare jest spalona.
    - Czyli zrobimy im niespodziankę.
    - To nie takie proste.
    - Z tobą nic nie jest proste - mruknęła pod nosem Japonka. - Niech zgadnę: musimy zainteresować jakoś policję?
    - Nie tylko ją. Po tej akcji Takahachi już na pewno będzie wiedział, z kim ma do czynienia. Musimy zająć go czymś jeszcze gorszym od policji.
    - Opinia publiczna - Kas uśmiechnęła się mimowolnie. Chyba nabrała tego zwyczaju od Sylve i Fela. - Coś, czego nie da się zatuszować łapówkami.
    - Problem w tym, że nie potrafię robić zamieszania...
    - Więc zostawiasz to mi - wcięła się w słowo Ghanowi. Zabębniła palcami w barierkę. - Czas obudzić wewnętrznego Berthiera...
    - Co?
    - Ćśś, daj mi pomyśleć - Fushicho rozejrzała się wokół w poszukiwaniu inspiracji.
    Przypomniała sobie wszystkie głośne historie w mediach, o jakich słyszała, włączając w to akcje Szczurów z ostatniego czasu. Blackouty, neonowa dyskoteka na środku skrzyżowania, napad na bank kilkaset metrów nad ziemią, zburzenie starego budynku w blasku fajerwerków, strzelaniny z udziałem Fery, Chiena i pewnie jeszcze wielu innych osób... wszystko to było głośne, a wiele z tych rzeczy zrobiono niemalże na pokaz. Sama, gdy malowała wielkie pozdrowienie dla całego Megalopolis zgodnie z instrukcjami Sylve i Fela, nie widziała większego sensu w tym wszystkim. Sensu, który zrozumiała dopiero po spędzeniu więcej czasu wśród Szczurów. To nie była tylko głupia sensacja - to był wyraźny znak dla całego miasta, kto tak naprawdę rządzi w okolicy oraz - często nieumyślnie - perfekcyjna przykrywka dla realnie niebezpiecznych działań gangu. I właśnie ten drugi cel przyświecał teraz interesom Ghana i Kas. Musieli zrobić coś tak głośnego, że ludzie będą w szoku jak w ogóle coś podobnego mogło się wydarzyć...
    Nagle ją olśniło. Przestała się rozglądać i zamiast tego spojrzała pod nogi.
    - Zatrzymajmy statek - powiedziała.
    - Jak zamierzasz to zrobić?
    - Czy mosty są zautomatyzowane?
    - Nie - Ghan pokręcił głową. - Nie da się ich zautomatyzować przy tak nieregularnym rozkładzie dostaw. Sterują nimi ludzie w Centrum Transportu i Komunikacji.
    - Przejęcie go, to chyba zbyt śmiały ruch, co?
    - Nawet jeśli by się to nam udało, załoga na statku zwróciłaby uwagę, że most się nie podnosi i zatrzymaliby się o wiele wcześniej. Skontaktowaliby się z Centrum, a po braku odpowiedzi zgłosiliby to dalej. Nie mielibyśmy wiele czasu, zanim policja pojawiłaby się na miejscu, na dodatek nie przy moście, tylko w samym CTK. Takahachi nie miałby ze sprawą nic wspólnego.
    Kasumi zastanowiła się. Jak zatrzymać statek za pomocą zwodzonego mostu tak, by wziąć go z zaskoczenia? Skoro nie mogli go podnieść i gwałtownie opuścić...
    Pomyśl tylko o potencjale możliwości naszego nowego przyjaciela...
    - Bełkot - stwierdziła nagle, doznając olśnienia. - Z całym szacunkiem, ale wszystko co mówisz, to tylko bełkot przy naszych możliwościach.
    - O czym ty mówisz? - Ghan już całkowicie się pogubił w toku myślenia Fushicho.
    - Zaledwie przedwczoraj siedziałeś w naszej bazie w towarzystwie ludzi zdolnych do wszystkiego. Nie musimy wchodzić do CTK. Nie musimy powstrzymać tego mostu przed podniesieniem... możemy go zawalić.
    Mężczyzna dalej nie wyglądał na przekonanego jej słowami. Ale jego zdanie od tego momentu już nie miało znaczenia. Kasumi już doskonale wiedziała, co zrobi.
    - Do wieczora wszystko ci wyjaśnię - obiecała. - Tylko najpierw potrzebuję zadzwonić po mojego niebieskiego przyjaciela.

Ghan? Echo? Masz pole do popisu, Red :3

środa, 26 grudnia 2018

Od Feliksa (CD Jekyll i Hyde) - ,,Ty masz twarz!"

        - TY MASZ TWARZ! - Cup brzmiała na o wiele bardziej podekscytowaną tym faktem, niżby Felix tego chciał.
    Ba, on ogółem się z tego faktu nie cieszył.
    Wszyscy już do tej pory przyzwyczaili się do faktu, że główny informatyk Szczurów (do niedawna właściwie ich jedyny informatyk) nie pokazuje swojej mordki właściwie nikomu. Nawet sam na siebie rzadko patrzył, jeśli na twarzy nie miał swojej maski - cuda technicznego, z którego był niezwykle dumny. Potrafiła wyczytywać mimikę nosiciela i odpowiednio ją przekazywać w znakach interpunkcyjnych na wizjerze. To był jeden z najbardziej dopracowanych systemów w karierze Ćwieka oraz chyba najdłużej działający bez potrzeby poprawek. Maska po prostu była idealna od samego początku, nie potrzebowała usprawnień ani innych znaczących zmian. To był jego wyraźny znak dla świata ,,Też jestem niezwykły!".
    A teraz leżała przed nim na stole z osmalonymi obwodami i zepsutym wyświetlaczem. Chłopak dalej nie był w stanie uwierzyć, co się właściwie stało. Stojąca obok Hyde po raz pierwszy tego wieczoru bardziej przypominała Violet - patrzyła na Fela z mieszaniną zakłopotania i niepewności, nie do końca wiedząc jak wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Cup dalej przyglądała mu się spod biurka. Z jej strony nie mógł liczyć na nic więcej, poza chwilą zafascynowania w ciszy. Ku zdziwieniu Feliksa, pierwszą osobą, która się odezwała, był RatFace:
    - Co się stało? - w głosie chłopaka pobrzmiewało autentyczne zdumienie, to samo, które dalej ogarniało samego Fela. Wydarzenie sprzed kilku minut po prostu wychodziło poza ich zrozumienie.
    - Żebym to ja sam wiedział... - Australijczyk przeczesał palcami włosy, na tyle, na ile pozwalał mu kucyk z tyłu głowy. Spojrzał znowu na bezużyteczną już maskę. - Tyle lat i dopiero teraz coś się dokumentnie spieprzyło...
    - Mogę zobaczyć? - ożywienie w głosie cichego do tej pory programisty było aż dziwne. Ćwiek już zakładał, że raczej tego wieczoru jeszcze nie uda mu się z nim porozmawiać po ludzku.
    - Pewnie... - odpowiedział, wbrew woli tonem lekko zaprzeczającym treści. RatFace delikatnie wziął do rąk uszkodzony sprzęt i zaczął go badać okiem specjalisty. Kto jak kto, ale dla niego praca z maskami musi być przyjemnością, przeszło Felowi przez myśl. Ironicznie, miał zamiar zachęcić chłopaka do rozmowy właśnie tym tematem. Jakby nie było, oboje trzymali się tego samego dziwactwa...
    A przynajmniej do niedawna.
    Gdy dzieciak zajął się maską, Hyde w końcu zebrała się na odwagę, by się odezwać.
    - Przepraszam? - zaczęła niepewnie. - Miałam jej pilnować... jak bardzo jesteś na mnie wściekły?
    Felix posłał jej powątpiewające spojrzenie. Wskazał na siebie dłońmi.
    - Czy ja wyglądam na kogoś, kto się wścieka? - zapytał. Odpowiedź była tak oczywista, że nie musiał jej oczekiwać. - Nie jestem zły. Po prostu... smutny?
    Hiccup wydała dźwięk, jakby głośno wciągnęła powietrze.
    - Zasmuciłam cię?! - przeraziła się. Jej głos złamał się w połowie, jakby miała się rozpłakać.
    - Nie, nie, to zły termin - powiedział szybko haker. - Bo wiesz, Cup, ja po prostu rzadko zdejmuję tę maskę i bez niej jest mi... dziwnie. Ale zaraz mi przejdzie! - spróbował się uśmiechnąć, chociaż sam nie wierzył we własne słowa.
    - Naprawdę? - wielkie świecące oczy zamrugały kilka razy. - Nic się nie stało?
    - Nic! Absolutnie! Niczym się nie przejmuj - blondyn poklepał metalowy ,,łeb" Czkawki. Robocikowi od razu zrobiło się lepiej.
    - Jesteś tego absolutnie pewien? - rzuciła szeptem Hyde.
    Dał jej ręką znak, by na razie siedziała cicho i zwrócił się do RatFace'a:
    - Hej, może pokażesz Hiccup jak działa moja maska?
    Chłopak zrozumiał ukryty przekaz. Zawołał niepewnie Cup i przeniósł się z nią trochę dalej do salonu. Gdy Fel już się upewnił, że jest zajęta, opuścił bezsilnie czoło na blat biurka i zamknął oczy. Mruknął pod nosem coś, czego raczej wolał swojego adoptowanego robota nie uczyć. Hyde usiadła na krześle RatFace'a i przysunęła się obok niego.
    - Na pewno wszystko w porządku? - ponowiła pytanie. W jej głosie nadal słyszał poczucie winy, co jego samego wpędzało w podobny stan. Nie chciał nikogo smucić własnym dołem. Nie zamierzał się też wyżalać ze wszystkiego. To była tylko głupia maska! To tylko jego problem i reszta nie powinna się tym martwić. Im bardziej sobie to powtarzał, tym głębszego był przekonania, że takie właśnie powinien przyjąć podejście. A przynajmniej na widoku. Z sednem problemu poradzi sobie sam.
    Dlatego, gdy w końcu odpowiedział, postanowił poruszyć nieco inny, ale równie dręczący go problem:
    - Jak reszta wróci, to będzie Sajgon - Felix uniósł głowę i wyprostował się.
    - Ehm… a niby dlaczego?
    - Zastanów się: nigdy, PRZENIGDY nie zdejmowałem maski przy NIKIM - powiedział powoli, patrząc Hyde w oczy. - Jaka może być reakcja Fery, Dana, Sylve...?
    - Będą... zdziwieni?
    - Więcej. Przez cały wieczór wszystko będzie się kręcić wokół faktu, że moją durną maskę trafił szlag. Fera nie da mi spokoju przez najbliższe kilka dni! - chłopak machnął rękoma zrezygnowany. Nie lubił być w centrum uwagi. Znaczy, jak chyba każdy Szczur czerpał satysfakcję z rozgłosu, ale w przypadku Feliksa on sam nigdy nie był głównym tematem wieczornych wiadomości. Jego wynalazki i pomysły, owszem, ale nie ich twórca.
    - Wiesz... chyba po prostu musisz to przeżyć - Jacqui nie miała pojęcia, co innego mogła mu teraz doradzić. Dlatego pozostało jej ubrać w słowa to, o czym już wiedział, ale nie chciał dopuścić do wiadomości. Potem już tylko szturchnęła go przyjacielsko w ramię: - Lepiej się rozchmurz, bo Cup faktycznie się rozpłacze, gdy cię zobaczy - po tych słowach zostawiła go ze swoimi myślami.
    Fel westchnął, odchylając głowę do tyłu. W głowie kręciło mu się naraz tyle rzeczy, że nie miał pojęcia, czym się martwić dalej. Czy będzie w stanie naprawić maskę? A nawet jeśli, to czy będzie sens ją z powrotem zakładać, gdy już wszyscy go bez niej zobaczą? W namyśle pogładził bruzdowaty policzek, noszący ślady po wyjątkowo paskudnym trądziku. Przypomniały mu się czasy przed maską, gdy młody, niepewny siebie dzieciak z Melbourne wolał kryć się po kątach niż szukać towarzystwa. Ćwiek był inny. Był pewny siebie, nie bał się ludzi, sporo osób go lubiło. Czy pod maską aby na pewno siedział ten sam człowiek? Jeśli tak, to skąd ta mieszanka zaniepokojenia, zdenerwowania i strachu? Czy Felix mógł być dalej sobą ze swoją prawdziwą twarzą?
    Nagle uderzyła go złość. Nie taka normalna - Fel nie miał przecież w zwyczaju się gniewać na cokolwiek... poza sobą. Na siebie mógł być wściekły. Teraz głównie z powodu własnej głupoty. Przecież to tylko maska. Maska nie mogła być jego osobowością. To nie ona zrobiła z niego człowieka, jakim jest. To nie ona zwróciła na siebie uwagę Fery Rosy, to nie ona udowodniła swoją wartość jako hakera, to nie ona zaskarbiła sobie przyjaźń Sylve, Kasumi i tylu innych ludzi. I jak się teraz, kurna, nie weźmie w garść, to pozwoli kawałkowi złomu zabrać mu tego wesołego siebie!
    Z tą myślą udało mu się zebrać siły na swój zwyczajowy uśmiech, który do tej pory wszyscy mogli jedynie wyczuć w tonie głosu i postawie... i który zbladł równie szybko na dźwięk głosu stojącej w drzwiach Strzygi:
    - Osztywżyciu! - wypaliła na jednym oddechu i w mgnieniu oka doskoczyła do Feliksa. - Ćwoku, czy ty masz twarz?!
    - Zaczęło się... - westchnął, nie kierując tych słów do kogokolwiek konkretnego. Hyde stłumiła śmiech.
    Strzyga tymczasem chwyciła głowę Ćwieka w obie ręce i obracała nią, jakby oglądała fascynujący okaz. Stała tak blisko, że chłopak mógł się przyjrzeć z bliska jej nienaturalnym kłom, które szczerzyła w tym razem rozweselonym uśmiechu. Mimo tego Felowi przeszło przez myśl, że to samo widują tylko jeńcy słynnej inaczej przywódczyni Szczurów.
    - Danny, widziałeś?! - zawołała przez ramię, chociaż wchodzący do salonu cyborg doskonale wszystko słyszał.
    Haker zerknął na Daniela, ale mężczyzna typowym sobie zwyczajem nie okazywał wiele emocji.
    - Miło cię w końcu widzieć, Fel - powiedział tylko i przeniósł swoją uwagę na Cup, która wręcz obijała mu się o kolana próbując się przywitać.
    - Ja nie mogę - Fera w końcu puściła twarz blondyna. - W wejściu już chwytałam za broń, bo cię nie poznałam!
    - Twój ton jest zbyt wesoły jak na sens tego zdania... - stwierdził haker.
    - Co ci się stało z maską? - rozejrzała się w poszukiwaniu wspomnianego przedmiotu. - Baterie wysiadły? Spłonęła? Cup ją zeżarła?
    - Coooo zrobiłam? - zapytał robocik.
    - Zepsuła się - odparł Fel tonem świadczącym o zakończeniu tematu.
    - Oookej, ktoś tu ma zły humor - Meksykanka wyprostowała się i poczochrała go ręką po włosach. - Nie będę cię zamęczać. I tak zaraz Sylve wróci...
    Felix wziął głęboki, sfrustrowany wdech i spróbował wrócić do tego, co robił jeszcze zanim jego maskę trafił szlag. Odsłonięta twarz przecież nie mogła mu przeszkadzać w prostej robocie, prawda? Poza tym, może reszta zostawi go w spokoju, jeśli zobaczy, że jest czymś zajęty...
    Plan działał, aż do bazy wróciła Kasumi. Wyglądała na wyjątkowo zadowoloną, jakby wcale nie spędziła czasu z tym - Fel aż się wzdrygnął - Koreańczykiem. Biedna Kas.
    - Kasumi! - Hiccup tradycyjnie popędziła przytulić się do kolan na powitanie. Fushicho, nie przyzwyczajona jeszcze do obecności robota, niemal się wywróciła.
    - Cześć, mała - uśmiechnęła się mimo tego. Spojrzała na towarzystwo w salonie, pochylone nad RatFace'em i maską Ćwieka. - I cześć wszystkim.
    Fera uniosła głowę do góry.
    - Jak tam zajączek z papieru? - zapytała, mając na myśli hurtownię Takahachiego, którą miała się zająć z pomocą Godoghana.
    - Poszło gładko. Jutro o wszystkim dowie się policja - odpowiedziała Kas, na co szefowa uśmiechnęła się zadowolona. Japonka szybko zmieniła temat: - Co tam takiego macie, że nawet Dan się zainteresował?
    Kanadyjczyk spojrzał na nią krótko, ale nic nie dopowiedział. Fel natomiast mimowolnie wydał nieartykułowalny dźwięk, coś pomiędzy sykiem, a głośnym wdechem. Kasumi natychmiast popatrzyła w jego kierunku i zmrużyła podejrzliwie oczy.
    - Felix? - zapytała.
    Chłopak obrócił się na krześle, starając się przybrać pozytywny ton.
    - Ta-da! - rozłożył ręce. - Rozwalili mi maskę.
    - Kto? - kobieta zmierzyła pomieszczenie zimnym wzrokiem, jakby szukała winowajcy. Cokolwiek planowała, zrezygnowała z tego, gdy Hyde dyskretnie wskazała Czkawkę.
    Kas - podobnie jak Fera, ale bardziej taktownie - przyjrzała się jego twarzy i uśmiechnęła lekko, widząc, że chłopakowi potrzeba trochę otuchy.
    - Tak myślałam - powiedziała po chwili.
    - Co myślałaś? - Fel zmarszczył brwi.
    - Że masz niebieskie oczy.
    Fera parsknęła śmiechem.
    - Bo jest pełnokrwistym Australijczykiem? - skomentowała. Teraz to Ćwiek posłał jej mordercze spojrzenie... cóż, na tyle mordercze, na ile Fel umiał mordować ludzi wzrokiem.
    - Nie - Kasumi założyła ręce na piersi i spojrzała z powrotem na przyjaciela. - Pasują do twojego charakteru.
    Haker nie za bardzo wiedział jak na to odpowiedzieć. Brzmiało jak komplement. Uśmiechnął się więc tylko niewinnie i wzruszył ramionami.
    Zanim rozmowa potoczyła się dalej, do bazy głośno wrócili ostatni na dzisiaj ludziez Echo wskoczył przez otwarte drzwi, od razu lądując na suficie i rzucił wesoło ,,Cześć". Zaraz za nim do środka wpadł najpierw głos, a potem reszta najsłynniejszego Francuza w Megalopolis:
    - Zróbcie miejsce dla najlepszych złodziei jakich widziało to miasto!
    Fera wstała zza stołu i przystanęła obok Hermesa, patrząc wyczekująco na Sylve. Chłopak wstał, dzięki czemu jego głowa znajdowała się na tej samej wysokości, co reszty. Oboje z Berthierem wyprostowali się dumnie.
    - Ukradliśmy śmigłowiec z shangrilaskiej bazy wojskowej! - mężczyzna wyciągnął rękę do góry, by klepnąć swojego wspólnika w plecy.
    Cup i Hyde zaklaskały, Fera dołączyła do nich po chwili. Uśmiech na jej ustach po prostu nie chciał tego wieczora zgasnąć - wszystko szło po jej myśli.
    - Fera, czy oni mówią poważnie? - Dan przechylił głowę, jakby się przesłyszał.
    - Ze wszystkich ludzi akurat ty, mój francuskojęzyczny przyjacielu, oskarżasz mnie o blef? - Sylvain założył ręce na piersi wyraźnie oburzony. - Oczywiście, że okradłem bandę Azjatów!
    - A ja mu pomogłem - dodał wesoło Echo, siadając z powrotem.
    Cyborg tylko westchnął, unosząc bezradnie ręce do góry. To nie on był w ekipie Leviathana i nie on musiał się tym wszystkim martwić. Sylvain zadowolony z tego małego zwycięstwa przypomniał sobie o bardzo istotnej sprawie. Rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu swojego kolczastego przyjaciela. Co najmniej kilka razy przejechał wzrokiem po Feliksie, ale go nie poznał. W końcu stanął skonfundowany.
    - Hej, gdzie Kolczatka? - zapytał. - Znowu szuka dziwnych ludzi na mieście?
    - Po moim trupie - odezwał się Fel. - Nigdy więcej powtórki z Chienem.
    Sylve utkwił wzrok w chłopaku. Patrzył na niego tak długo, że Fera już otworzyła usta, by mu podpowiedzieć kto siedzi na miejscu Ćwieka, ale wtedy mężczyzna wskazał w niego oskarżycielsko palcem i wypalił na cały głos:
    - TY MASZ TWARZ!
    Felix westchnął po raz enty. Po prostu przeżyj, aż wszyscy się znudzą, powtórzył sobie w myślach.

niedziela, 25 listopada 2018

Od Corazon (CD Pandory) - Jak zwrócić na siebie uwagę

        Całe piąte piętro było puste. No, prawie. Tempest ogłosiło bankructwo przed dwoma tygodniami, ale ze swojego wieżowca wynosiło się jak sójka za morze. Wszelkie urządzenia elektroniczne i niektóre szafki już poznikały, nawet krzesła okazały się na tyle cenne, by je zabrać. W szerokim pomieszczeniu pozostały tylko białe biurka (z jakiegoś powodu nietknięte) i prosty zegar ścienny nad drzwiami do mniejszego biura. Corazon czekała naprzeciwko windy, siedząc na jednym z pustych biurek, które przesunęła spod okna, i powtarzała sobie sekwencje swojego planu, wsłuchując się w monotonne tykanie wypełniające puste pomieszczenie.
    Tik, tak, tik, tak...
    Nie bez powodu wybrała Tempest Centre na miejsce spotkania. Sam fakt, że budynek stał pusty przez ostatnie kilka dni przemawiał na jej korzyść - zmniejszyła ryzyko ucierpienia osób postronnych oraz wezwania na miejsce policji. Ostatecznie jednak to plan każdego piętra najbardziej pasował do jej potrzeb. Przestronne główne pomieszczenia wypełnione biurkami pracowników stanowiły świetny teren do manewrów Espejo i jej nieistniejącego oddziału. Pomieszczenia główne były niczym wielkie kwadratowe pierścienie otaczające ,,kręgosłup" budynku, w którym mieściły się osobiste biura i windy. Gdyby nocą oświetlić cały pierścień, z zewnątrz dałoby się przejrzeć boczne części budynku na wylot. Żeby taka konstrukcja miała jakiekolwiek prawa bytu, piętra wzmocniono kolumnami. Tak więc Cora miała przed sobą windę, za plecami okna, a po swojej prawej i lewej równo oddalone od siebie kolumny. Miejsce perfekcyjne na zasadzkę dla dobrze wyszkolonego oddziału...
    Lub jednego sprytnego mutanta.
    W końcu do uszu kobiety dotarł ledwie słyszalny dźwięk wyciągarek, a na cyferblacie windy zero zastąpiła jedynka. Uśmiechnęła się lekko. Już myślała, że nie przyjdą. Zanim rozsuwane drzwi się otworzyły, wszystko było już na swoim miejscu.
    Do pomieszczenia weszło pięciu skośnookich, każdy pod bronią. Od razu poderwali do góry poręczne pistolety maszynowe, trzymając Rael na muszkach. Spodziewała się podobnego uzbrojenia, domyślała się też, że pod nienagannymi garniturami nosili kamizelki kuloodporne. To dobrze - podtrzymają iluzję ciągłego ostrzału. Czar Espejo prysłby w momencie, w którym ludzie Orochiego zorientowaliby się zbyt wcześnie, że słyszą serię z karabinku, ale nie widzą żadnych kul. Wszystko opierało się na zaskoczeniu. Akcja nie mogła trwać dłużej, niż kilka minut.
    - Ty dzwoniłaś? - rzucił władczo mężczyzna pośrodku grupy.
    Corazon skinęła głową, zakładając ręce na piersi.
    - Kto cię nasłał? Skąd wiesz o transferze?
    - Poszperałam w nieswoich rzeczach - odparła kobieta wymijająco.
    - Kto cię nasłał? - powtórzył Azjata wychodząc naprzód.
    - Bóg w Trójcy jedyny.
    Facet już tracił cierpliwość. Mogła sobie wyobrazić, jak tu trafił: cieszył się chwilą wytchnienia od Shangri-La, gdy nagle ktoś przekazuje mu polecenie od szefa, aby przeszukać budynek w poszukiwaniu jakiegoś samobójcy. Padło na niego, bo tylko on był w okolicy, tak więc skrzyknął kilku chłopaków i zirytowany dostał się do Tempest Centre, by móc pogrozić Corazon pistoletem maszynowym. Aż jej było go szkoda.
    - Zdajesz sobie sprawę, w jak paskudnej sytuacji jesteś? - zapytał powoli, jakby rozmawiał z kimś niedorozwiniętym umysłowo. - Nie wyjdziesz stąd żywa, nieważne, ile możesz wiedzieć.
    - To po co mnie o cokolwiek pytasz? - Espejo wstała, na co cała piątka drgnęła. - Jak przyszliście mnie zlikwidować, to na cholerę robicie z tego teatrzyk? I tak nie pożyję na tyle długo, by pochwalić się wszystkim jaki to klan zasranego Orochiego jest przerażający.
    Rozmówcy Hiszpanki coś w całej sytuacji zaczęło się nie podobać. Sama Noriega też nie planowała jeszcze długo wszystkiego przeciągać. Zerknęła na zegar ścienny. Czas, który dała Ferze od ich niedawnej rozmowy telefonicznej właśnie minął. Jeśli jakiś Szczur zamierzał dołączyć do zabawy, to już tylko w trakcie.
    - No strzelaj! - kobieta rozłożyła gwałtownie ręce. - Nie mam całego...
    Krótka seria jej przerwała. Odrzut paskudnie odepchnął głowę Rael do tyłu i martwa zatoczyła się na biurko z przeoraną twarzą. Mężczyźni opuścili broń i szef grupy udał się w stronę windy, mrucząc coś pod nosem po japońsku.
    Zadowolona Corazon przestawiła bezpiecznik karabinku i wystawiła się zza najbardziej oddalonej kolumny. Razem z nią zrobiła to trójka jej pozostałych kopii, które zmaterializowały się za innymi filarami. Wszystkie naraz otworzyły ogień.
    Zaskoczeni Japończycy rzucili się za biurka w poszukiwaniu osłony, choćby tymczasowej. Jeden z nich odpowiedział na ostrzał, rozbijając jedno z okien. Trójka Odbić odwróciła uwagę od prawdziwej Espejo. Kobieta podeszła szybko kilka kroków trzymając palec na spuście. Załatwiła dwóch, zanim jej niedawny rozmówca się opamiętał i, nie mogąc zmienić pozycji, zaczął strzelać w jej kierunku. Cora jednak już wcześniej usunęła się na bok za kolejny filar, spodziewając się tego. Przez moment skupiła się wyłącznie na Odbiciach. Pozwoliła jednemu wysunąć się bardziej i oberwać, równocześnie pilnując, by trójka pozostałych Azjatów nadal widziała martwe ciało na biurku. Kolejna jej kopia popełniła taktyczny błąd, ale tylko upadła ranna. Gdy ludzie Orochiego skupili się na niej, Corazon wzięła głęboki oddech i znów wybiegła zza osłony, kierując się do następnej kolumny, tym razem od strony okien.
    Wtedy los się do niej uśmiechnął. Nikt w trakcie strzelaniny nie zwrócił uwagi, że ktoś wezwał windę niedługo po pierwszej serii. Teraz metalowe drzwi znowu się otwarły, a stojąca za nimi Brazylijka (doskonale przygotowana na udział w spotkaniu) załatwiła kolejnych dwóch członków yakuzy, nie zastanawiając się nawet do kogo właściwie strzela. Wymierzyła pistolet w stronę trzeciego, który zdążył się obrócić w jej kierunku, ale wtedy wykończyła go Espejo.
    Nieznajoma, widocznie również przeszkolona militarnie, od razu przeniosła lufę w jej stronę. Cora jednak opuściła szybko broń i uniosła dłoń do góry (zrobiłaby to z obydwoma, ale karabinek jej to utrudniał).
    - Spokojnie! Jestem z tobą! - zapewniła szybko, zsuwając z brody apaszkę. - Wybacz komentarz, ale po kolorze skóry wnioskuję, że dla nich nie pracujesz.
    Brunetka także opuściła pistolet, mierząc Rael spojrzeniem nie podejrzliwym, a raczej zaciekawionym.
    - Zgadza się - odparła i rzuciła okiem w obie strony. - Gdzie się podziała reszta?
    Cora nie musiała się dopytywać, o co jej chodzi. Po Odbiciach nie został żaden ślad.
    - Działam z reguły solo - wzruszyła ramionami.
    - Czyli inne laski w beretach tylko mi się przyśniły? W tym jedna na pewno martwa? - Szczurzyca wskazała brodą czyste biurko.
    - Wpływam tylko na przytomnych ludzi. Chyba, że Espejo śnią się ludziom po nocach. Ale na to nie mam wielkiego wpływu.
    Kobieta nadal wyglądała na skonfundowaną, jednak nie zamierzała się teraz rozwodzić nad tym, czego była świadkiem. Machnęła więc niedbale ręką na znak ,,Wyjaśnisz to później" i przeszła do konkretów:
    - Ty dzwoniłaś do Fery?
    - Tak - Espejo odwiesiła karabinek na plecy i podeszła do Brazylijki wyciągając przyjaźnie dłoń z uśmiechem na ustach. - Corazon Noriega Rael.
    - Łał, czyli witamy się oficjalnie? - kobieta przyjęła uścisk. - A więc jestem Pandora Pinheiro Reis Nascimento.
    - Erro? - Rael uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
    - A i owszem. Zawsze tak pilnie odrabiasz prace domowe?
    - Zawsze trzeba się przygotować do pracy w nowym terenie...
    - Kujon - rzuciła do siebie Pandora.
    - W każdym razie, nie miałam pojęcia, że zostanę zaszczycona towarzystwem kogoś z wyższej półki po jednym telefonie.
    - Zaszczycić to mogłaby się ta gadająca puszka albo Fera we własnej osobie, ja tu tylko sprzątam. Nie dosłownie - Erro trąciła butem martwego Japończyka. - Narobiłaś niezłego bałaganu jak na jedną osobę.
    - Wystarczającego, by zaciekawić Strzygę?
    Pandora zastanowiła się chwilę, po czym jej twarz powoli rozjaśnił diaboliczny uśmiech.
    - Pewnie tak - odpowiedziała.

Pandora? Wybacz mi, Nyan, i czas, i długość, ale muszę się na powrót wkręcić w pisanie > <

niedziela, 21 października 2018

Eagles can fly, people can try, but that's all about it

Adamasto (Kseniia Tselousova)
Imię: Ilja. Krótkie, ale dla osób nieprzyzwyczajonych do języków wschodniej Europy może być ciężkie do wymówienia. Dlatego większości przedstawia się nazwiskiem. Wołanie na niego w ten sposób w ogóle mu nie przeszkadza. Skoro cały gang Kuglarza tak robi, to i Szczury mogą.
Nazwisko: Raskolnikow - przybrane od prawnego opiekuna, gdy Ilja w końcu opuścił sierociniec. Zżył się z nim tak, jakby miał je od zawsze.
Pseudonim: Nigdy nie potrzebował pseudonimów. Ale dostał przezwisko. Odkąd mieszka w Megalopolis, o wiele częściej pracuje z ludźmi innego pochodzenia niż rosyjskie. Niektórzy po długiej walce z jego imieniem i nazwiskiem zaczęli zdrabniać to drugie do ,,Rasko”. Ksywka przyjęła się także wśród Rosjan, a nawet przypadła do gustu samemu Ilji.
Płeć: Mężczyzna
Wiek: 27 lat. Ze względu na swoją nietypową urodę, często uchodzi za młodszego. Gdyby chciał, mógłby pewnie z powodzeniem udawać nastolatka.
Rasa: Mutant klasy średniej, jak to się fachowo mówiło w rodzimej telewizji. Raskolnikow już jako dzieciak odkrył, że potrafi manipulować metalami siłą woli. Może je nie tylko wyginać, ale także przyciągać i odpychać. Szybko jednak przekonał się, iż nie jest w stanie rzucać samochodami niczym Magneto, ale pomimo tego to i tak przydatna umiejętność. Korzysta z niej tak często, że nie potrafi już sobie wyobrazić życia bez mocy.
Narodowość: Rosjanin, jednakże odkopanie jakichkolwiek jego danych między opuszczeniem sierocińca, a przyjazdem do Megalopolis graniczy z cudem. Wszyscy jego pracodawcy pilnowali, by służby porządkowe nie wpadły na żaden trop ich mutanta, dopóki ten dla nich pracuje.
Obywatelstwo: Eden. Tam też dostał mieszkanie, kilka ulic od kryjówki Kuglarza w Bujanie.
Rodzina: Został porzucony jako niemowlę. Z domu dziecka wyrwał się dopiero w wieku dwunastu lat, dzięki Piotrowi Wasiliczowi Raskolnikowi. Umownie ojcem dla niego nie był, ale Ilja skłamałby, gdyby powiedział, że było mu pod jego opieką źle. Co prawda gdyby nie Piotr, to chłopak nigdy nie trafiłby między przestępców...
Miłość: Nigdy nie planował szukać partnera, ani na chwilę, ani na całe życie. Co prawda niektórzy faceci wpadają mu w oko, ale w żaden sposób tego po sobie nie okazuje. Stara się dawać wrażenie, jakby nie był kimkolwiek zainteresowany, zwłaszcza wśród ludzi Kuglarza - wystarczy, że jest od nich wyraźnie słabszy fizycznie, nie muszą dodatkowo wiedzieć, że jest gejem. Musi jednak przyznać, że wśród Szczurów czuje się z tym o wiele pewniej. Nie na tyle, by do kogokolwiek podbijać, oczywiście.
Aparycja: Raskolnikow ogółem nie wygląda w żaden sposób specjalnie. Uchodzi za ,,chuchro”, ale patrząc na niego bardziej obiektywnie, chyba nie jest tak źle jak twierdzą niektórzy. Jest szczupłym, przeciętnej budowy brunetem, o wystarczająco dobrej kondycji, by poradzić sobie w swojej robocie. Ma ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, czym również nie ucieka od średniej krajowej. Jedynie jego twarz może nie pasować do tłumu. Jak to ujmywał Piotr, chłopak zawsze miał... ,,dziewczęcą” urodę. Rasko już zdarzało się słyszeć, że jest niezwykle fotogeniczny i na pewno zrobiłby karierę w branży modelingowej. Jego twarz jest wąska, z delikatnie zarysowaną szczęką i wyraźniejszymi kośćmi policzkowymi. Duże, brązowe oczy i okalające je gęste rzęsy tym bardziej nie nadają mu poważnego wyrazu, co jednakże nie przeszkadza Ilji mrozić ludzi wzrokiem. Nieważne jak łagodnie by nie wyglądał, mężczyzna nadal skutecznie potrafi zniechęcać innych samym spojrzeniem. Mało go obchodzi, jakie robi wrażenie - uroda ani mu nie przeszkadza, ani też specjalnie pomaga. Chociaż, co musi przyznać, nie przepada za własnymi uszami. W jego mniemaniu trochę za bardzo odstają, ale nie na tyle, by faktycznie go to irytowało, bo ze wszystkich zmartwień wygląd zawsze był na szarym końcu. Nie ubiera się wyszukanie, jednakże trudno nie zauważyć, że gustuje tylko w ciemnych kolorach, przez co jego blada cera wydaje się jeszcze jaśniejsza. Dodatkowo zawsze nosi coś z długim rękawem, jak prostą męską bluzę lub cienki sweter, jakby próbował się jak najbardziej zasłonić. Głos Rasko, mimo pozorów, nie jest cienki, a raczej średni. Ponieważ aż do tej pory na co dzień do życia potrzebował tylko rosyjskiego, nadal słychać charakterystyczny akcent, zmiękczony poprawną angielszczyzną.
Charakter: Są ludzie, do których lepiej się nie zbliżać. Z różnych powodów. Najoczywistszym jest wyraźny sygnał ,,Ten człowiek jest niebezpieczny”, nadawany przez zdrowy rozsądek po czasem nawet pierwszym odniesionym wrażeniu. Następnie są ludzie, którzy takich oznak nie dają, ale nadal pozostają zagrożeniem - po prostu dobrze się z tym ukrywają. A potem są jeszcze ludzie, którzy działają wręcz na odwrót: to ty będziesz dla nich zagrożeniem, i z tego właśnie powodu powinieneś ich zostawić w spokoju. Po Rasko widać to właściwie natychmiast, gdy tylko nawiążesz z nim rozmowę. Czy też raczej SPRÓBUJESZ nawiązać rozmowę - są spore szanse, że do takowej nigdy nie dojdzie. Raskolnikow dobrze czuje się we własnym towarzystwie, najlepiej z książką. Oczywiście nie może nosić ze sobą swojej bliblioteczki do pracy (nawet e-readera - po prostu nie chce go zniszczyć), toteż siedząc w bazie musi ograniczać się do izolowania od reszty towarzystwa. Ma do tego niezły talent, wyrobiony latami praktyki. Nie pawa wyraźnym entuzjazmem do pracy w grupie i da ci o tym znać nawet nie otwierając ust. Większość z miejsca tego nie widzi, bo Ilja nie wygląda na kryjące się po kątach strachliwe zwierzątko. Rzecz w tym, że facet po prostu doskonale udaje całkowitą obojętność. Nigdy nie należał do ,,aktywnych socjalnie” ludzi, ale szybko zorientował się, że przez okazywanie tego, ironicznie ściąga na siebie więcej uwagi. Ludzie szybciej zapomną o kolejnym mijanym przechodniu, niż o tym dziwnym typku, który siedział w rogu i mierzył przechodniów nieufnym spojrzeniem. Tak więc Ilja w miejscach publicznych zawsze dokłada starań, by zachowywać się jak najnormalniej. Ba, od kilku lat przychodzi mu to wręcz naturalnie! Grunt to chodzić prosto, nie rozglądać się zbytnio na boki i utrzymywać neutralny wyraz twarzy. Dla każdego zdrowego na umyśle człowieka pamiętanie o takich rzeczach może wydawać się co najmniej dziwne. Sęk w tym, że Raskolnikow nigdy zdrowy psychicznie nie był. Ma drobne, zdatne do kontrolowania skrzywienie, zahaczające o paranoję. Czasem daje o sobie znać w najmniej odpowiednich sytuacjach: za kierownicą, na środku ulicy, w połowie wypowiadanego właśnie zdania, słowem - jakaś część mózgu Ilji z nudów próbuje go speszyć, wybić z rytmu. Z tego powodu nigdy nie udało mu się zdać prawa jazdy (niczym nie jeździ poza komunikacją miejską, a i za nią nie przepada) ani jakiegokolwiek innego egzaminu. Idąc tym torem, nie uczęszczał do normalnych szkół, pomimo faktu, że jest niezwykłe błyskotliwy. Szybko łączy fakty i wyciąga wnioski, ma doskonałą pamięć (niemal fotograficzną) oraz nieustannie analizuje swoje otoczenie. W jego głowie zawsze coś się dzieje, przy czym nadal pozostaje czujny, chociaż - jak sam się do tego przyznaje - z takim natłokiem myśli ciężko człowiekowi nie bujać w obłokach. Mimo wszystko fakt, że dzieciństwa nie spędził trzymając się swoich rówieśników, boleśnie odbił się na nim i jego pewności siebie. To ciekawa sprawa, równie niepewna jak jego ataki lękowe. Miewa czasem chwile, w których chętnie by do kogoś podszedł i zagadał, po czym po kilku słowach nagle zaczyna się plątać, jeśli oczywiście nie przestraszył się rozmowy zanim jeszcze ją zaczął. Rasko ma tak z wieloma rzeczami. Widzi w głowie swój plan, każdy krok, czuje, że może to zrobić, ale ostatecznie nie robi nic. Jeśli cokolwiek związane jest z kontaktem z drugim człowiekiem, szybko straci zapał i wycofa się, zadając sobie pytanie ,,Co ja, do cholery, wyprawiam?”. Gorsze od tego bywają tylko te poważne ataki lękowe lub tak zwane, ,,czarne myśli”. Raskolnikow ma zwyczaj wizualizowania sobie swoich planów, wszystkich. Czasami, wbrew Ilji, wyobraźnia podsuwa mu dosyć paskudne wizje. Z reguły to takie typowe paranoiczne lęki, jak niefortunne potknięcie się na schodach (wyjątkowo irytujące, jeśli akurat coś znosisz), ale przy takiej kreatywności jaką posiada umysł Rosjanina, sytuacje naprawdę niebezpieczne stresują go jeszcze bardziej. Podobnie, gdy na myśl przychodzi mu zrobienie czegoś złego - mężczyznę czasem przeraża sam fakt, że prawie był gotów przerobić wizję w czyn. Co zaskakujące, mutacja momentalnie pomaga mu oczyścić umysł z tego wszystkiego. Nierzadko wystarczy, iż Rasko pobawi się chwilę monetą, spinaczem lub innym metalowym przedmiotem i nagle jest w stanie spokojnie się wysłowić. To by wyjaśniało jakim cudem paranoja nie przeszkodziła mu nigdy w trakcie pracy dla gangu. Nieważne, czy chodzi o Kuglarza, czy Ferę, jego robota z zasady opiera się na powyginaniu jakiegoś metalu. Równocześnie jasnym staje się, dlaczego nieśmiały, niepewny chłopak nie wycofał się z nielegalnego biznesu póki miał okazję: tak długo, jak jego moc go uspokaja i pozwala mu normalnie myśleć, tak długo Rasko będzie pracował dla Szczurów. Chociaż nie wygląda, ta robota jest dla niego po prostu idealna.
Zarys przeszłości: Mały Ilja zawsze marudził (w duchu, oczywiście), że jego życie nigdy się nie zmieni. Codziennie będzie się budził w tym samym pokoju, w tym samym sierocińcu, będzie się uczył, jadł, pił, bawił się i z powrotem zasypiał. Różnić będą się jedynie jego lokatorzy, bo inne dzieci z jakiegoś powodu zawsze ostatecznie znajdowały jakiś dom. Przy piątej nowej osobie zajmującej górną część piętrowego łóżka, Ilja porzucił już zamysł zaprzyjaźniania się z kimkolwiek. Wiedział, że prędzej czy później znowu zostanie tutaj sam. A im był starszy, tym robiło się gorzej. Inne dzieci jakby wyczuwały, że chudy, blady brunet jest stałym lokatorem przytułka. Młodsze oraz podobni mu wychowankowie sierocińca trzymały się od niego z daleka. Natomiast starsze, przyprowadzone przez opiekę społeczoną, próbowały od niego dowiedzieć się czegokolwiek, jakby wiedział dlaczego zabrano ich od ich rodziców, co się stało z mamą, tatą, dziadkami, czy kimkolwiek innym. Czasami szybko go to irytowało. Innym razem wykazywał się nieco większą wyrozumiałością i potrafił coś wydukać. Pewnym było, że ta rozmowa była pierwszą i ostatnią, jaką można było z nim nawiązać.
Starsze dzieciaki miały jeszcze inny zasadniczy problem: młodsze były chętniej adoptowane. Ilja próbował dociec, co skłania dorosłych akurat do wybrania takiego, a nie innego dziecka. Nawet opracował sobie w głowie schemat, którego obecnie niestety nie potrafi sobie przypomnieć. Wiedział tylko, że dziwaki jego pokroju do niego nie pasowały w żaden sposób. Chłopak już mając jedenaście lat przestał się nawet starać zrobić dobre wrażenie - podczas wizyt nadal siedział w tym samym kącie lub pod płotem na podwórku, pilnując kątem oka czy nikt nie widzi, jak wygina monety siłą woli. Ale raz ktoś to zobaczył: wysoki mężczyzna z garbatym nosem. Obiecał speszonemu Ilji, że nikomu nie powie, pod warunkiem, że będzie mógł się tej sztuczki nauczyć. Chłopiec jednak tylko pokręcił głową, wyjaśniając z pełną powagą, że mutantem trzeba się urodzić. Tak przynajmniej przeczytał w jednej książce, którą sobie zażyczył na święta. Facet wybuchł śmiechem i nazwał bruneta mądralą. Tak samo nazywał go przez następne dziesięć lat, mówiąc to tym samym pobłażliwym tonem.
Piotr Raskolnikow przykładem ojca nie był, ale przynajmniej dopilnował, by jego podopieczny poradził sobie w życiu. Oboje, niewypowiedzianą nigdy umową, nie traktowali się jak bliskich krewnych, głównie przez upartość Ilji, stale powtarzającego Piotrowi, że nie jest jego ojcem i nigdy nie będzie. Nie mówił tego w złej wierze - po prostu stwierdzał fakty. Starszy Raskolnikow szybko się do wszystkich tych dziwactw przyzwyczaił, tak samo jak młodszy szybko uczył się zasad rządzących życiem jego opiekuna. A nie było to normalne życie.
Młody mutant nigdy nie dowiedział się, na co Piotrowi był dzieciak, jeśli pracował nielegalnie między raczej niebezpiecznymi ludźmi. Po części domyślał się, że trafił pod jego opiekię tylko przez swoje nienaturalne zdolności. Był natomiast pewien, że to dzięki nim żaden z jego zmieniających się szefów nie uważał go za zbędny balast. Piotr pilnował, by dzieciak systematycznie ćwiczył, a dorosły już Ilja musiał mu za to podziękować - w rosyjskim przestępczym półświatku bezużyteczny mutant był gorszy od bezużytecznego człowieka.
Miał dwadzieścia dwa lata, gdy jakiś obcy powiadomił go, że Piotr zniknął bez śladu. Przyjął to spokojnie, ale nie bez ukłucia gniewu. Został sam, młokos wśród gangsterów. Na jego szczęście nie musiał zadawać sobie pytania ,,Co ja teraz zrobię?”, bo jego nowy przełożony - Jurij Siemienowicz Gawaryłow, w Megalopolis znany jako ,,Kuglarz” - natychmiastowo rozplanował dla niego następne kilka lat. Nazwał je ,,kontraktem”, który ogólnie polegał na tym, że Raskolnikow będzie robił to, co robił dotychczas, ale tylko dla niego i nikogo innego. Oczywiście w grę wchodziła także stała wypłata. Poza brakiem Piotra, nic się więc w życiu Ilji nie zmieniło. Przeprowadził się do Czterech Miast, dostał małe, eleganckie mieszkanie na własność, ale nadal nie miał absolutnie żadnej władzy nad swoim życiem. Sierociniec, Piotr, Kuglarz Gawaryłow - lista robiła się tylko coraz dłuższa. A Raskolnikow robił, co mu kazano, bo co innego miał do wyboru? Nigdy nie sprawiał nikomu problemów i nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Gdy go wołano, opuszczał swój kąt i wracał do niego zaraz po skończonej robocie, do swoich książek i własnych myśli.
Wszystko przybrało ciekawszy obrót, gdy Kuglarz dogadał się ze Strzygą, przywódczynią Szczurów. Gang Gawaryłowa tracił na wartości. Ludzie zaczynali bardziej obawiać się konkurencji, a wpływy ograniczyły się do Edenu. Aż Fera Rosa przekroczyła próg gabinetu, jak gdyby nigdy nic, wymierzyła palec w Ilję i powiedziała:
- Żywy magnes idzie ze mną.
Oficjalnie: Ilja Raskolnikow jest na tyle szarą postacią, że jego sąsiedzi nigdy nie zastanawiali się, co robi ze swoim życiem. Ma szczęście mieszkać w rosyjskiej dzielnicy Edenu, gdzie od razu potraktowano go jak swojego. Dopóki tylko uśmiecha się do starszych sąsiadek i uchyla czoła sąsiadom, nikt nie zwraca na niego większej uwagi. Ot, kolejny miły chłopak, sądząc po wyglądzie student. Nic dziwnego, że całymi dniami gdzieś się włóczy.
Rola w gangu: Tak właściwie, to jest swego rodzaju kartą przetargową między gangami Jurija Siemienowicza Gawaryłowa i Fery Rosy. Kuglarz potrzebował podbudować swoją pozycję, więc zdobył wsparcie Szczurów, między innymi proponując Strzydze swoich ludzi. A wśród nich znalazła Raskolnikowa, który doskonale pasował do jej grupy awanturników, najemników i mutantów. Tym sposobem Ilja pracuje na dwie zmiany: jest równocześnie członkiem Szczurów i osobistym ,,otwieraczem do puszek” Gawaryłowa.
Umiejętności: Mówiąc o mutacji Rasko w wielkim skrócie, mężczyzna potrafi manipulować wszelkimi metalami. Z reguły jego wkład w jakiekolwiek akcje ogranicza się do otwierania przejść (a czasem zamykania ich tak, by nie dało się z powrotem otworzyć), czyli niszczenia pancernych zamków. I faktycznie, po prostu wyginając metal można załatwić sprawę szybko i mieć spokój, ale niewielu poza samym Ilją wie, że mutant potrafi więcej. W końcu po co uszkodzić zamek trwale, gdy można go otworzyć, a potem zamknąć z powrotem bez uszczerbku, by zrobić właścicielowi większy mętlik w głowie? Już w sierocińcu z nudów uczył się granic swoich możliwości, a pod okiem Piotra wymyślał nowe sztuczki, którymi mógłby kupić następnego pracodawcę. Odkrył też swoje ograniczenia. Szybko zorientował się, że nie jest w stanie podnieść i utrzymać w powietrzu każdy kawał metalu jaki zechce. Nadal jest w stanie unosić większe ciężary, niż gdyby robił to własnymi rękoma, ale Rasko równocześnie wyraźnie ten ciężar czuje. Żeby działać długo i efektywnie, stosuje się prostych zasad fizyki: jeśli coś jest od niego cięższe, rozsądniej jest tym nie rzucać. Siła, z jaką Ilja może podnosić przedmioty, jest mniej więcej równa sile, z jaką robi się to normalnie. Główna różnica między nim, a normalnym człowiekiem podnoszącym ciężary jest taka, że Raskolnikow jest mutantem i mimo pozorów jest w stanie przewrócić samochód. Ale ogółem nie przechodząc przez granicę własnej wagi, może używać mocy prawie bez wysiłku. Zresztą nie zawsze musi dźwigać coś niesamowicie ciężkiego - nawet monety, spinacze i sztućce (poza aluminiowymi) można użyć jako broni, i to skuteczniejszej od czegoś większego. Jednak to właśnie słynna technika włamania Rasko go rozsławiła. Ironicznie, to czasem cięższe od wyrywania barierek z betonu. Cała sztuka polega na wyczuciu metalu, którego się nie widzi. Odpowiednio skupiony, Raskolnikow może wyczuwać i manipulować przedmiotami nawet zza ścian. To w swoich zdolnościach lubi najbardziej: finezję. Zdecydowanie trudniejsze od bezmyślnego miotania. Dzięki wieloletnim ćwiczeniom jego ,,wyczucie” stało się na tyle silne, że mężczyzna radzi sobie z zamkniętymi oczami. Metal jest wszędzie - każde z czterech miast Megalopolis zbudowane jest na jego gigantycznych ilościach. Każdy nosi przy sobie coś metalowego, a im więcej tego czegoś ma, tym łatwiej stwierdzić, że jest uzbrojony i zaczekać aż sam do ciebie przyjdzie. W towarzystwie Ilji broń palna nie będzie ci straszna - nie tylko wykryje ją na czas, ale będzie też w stanie wyszarpnąć ją z rąk przeciwnikowi. Nawet jeśli nie zdąży, potrafi na czas odepchnąć kule na bok... a potem, jeśli naprawdę się zirytuje, wykorzystać ich pozostałości przeciwko strzelającemu.
Przyjaciele: Rasko nie czuje żadnej potrzeby nawiązywania z kimkolwiek znajomości. Jeśli już jakieś ma, to tylko dlatego, że to ktoś inny uważa go za przyjaciela.
Wrogowie: Tego mu jeszcze brakowało...
Autor: Red Riding Hood

Od Sylvaina (CD Echo) - Jak się kradnie helikoptery?

     Sylve padł na kolana i mocno oparł się dłońmi o ziemię. Odetchnął głęboko przez nos i zamrugał kilka razy, próbując wmówić sobie, że świat wcale aż tak się nie kołysze. Mimo wszystko uśmiechnął się szeroko – w końcu miał co świętować. Niecodziennie zdarzało mu się rzeczywiście latać, a salto wykonał po raz pierwszy w życiu. Zasadniczo nigdy wcześniej też nie zdobywał szturmem bazy wojskowej i nie kradł śmigłowców. Jakby nie spojrzeć cała ta akcja wyładowana była aż po brzegi nowymi doświadczeniami. Wobec tego cały dzień wychodził mu jak najbardziej na plus.
     – Sylve? Żyjesz? – spytał Echo z niekłamaną troską.
     – Oui! – odpowiedział. – Chyba nie jestem przyzwyczajony do takich atrakcji... Zmienimy to. Chcę jeszcze raz!
     Zaraz jednak przypomniał sobie gdzie jest i dlaczego w takim miejscu. Dalsza nauka latania musiała poczekać. Ale tylko troszeczkę.
     – Jasne – zgodził się Echo. – A jaki mamy teraz plan?
   – Na dobry początek zejdź z widoku, błękitny przyjacielu – Sylve pociągnął Echo za rękę, zmuszając go do zajęcia miejsca obok siebie. Tak zdecydowanie trudniej było ich wypatrzeć na tle muru. Zwłaszcza, że Merkury jakby nie patrzeć świecił bardziej niż maska Leviathana. – Dobra... Plan jest taki. Ty – wskazał palcem na Echo – postarasz się zdrowo tu namieszać i zwrócić na siebie jak najwięcej uwagi. Ja – tu dźgnął się palcem w pierś – znajdę helikopter i wywiozę go stąd w jednym kawałku. Pod warunkiem, że odrobinę pomożesz mi przy bramie zanim radośnie odjedziemy w stronę zachodzącego słońca.
     Echo wyraźnie zmrużył oczy i pokiwał w zamyśleniu głową.
     – Łapię.
     – Cudownie. Czas się zabawić – Levi zaśmiał się szatańsko, zacierając ręce. A potem podniósł się z ziemi i zgięty w pół ruszył w stronę, gdzie jak mu się zdawało widział hangary.
     Musiał wierzyć nowemu koledze, że świetnie sobie poradzi z przydzielonym mu zadaniem. W końcu nikogo innego tu nie zabrał. Miał jednak przeczucie, że Echo go nie zawiedzie. Przecież grzebał przy grawitacji, więc nie mogło mu się nie udać. Nawet jeżeli jakimś cudem nie był aż tak kuloodporny jak Francuz.
     Skup się, Sylve, żebyś to ty nie nawalił, upomniał sam siebie. Nie odważył się jeszcze oddalić od muru. Oddzielony od głównej części jednostki kilkoma warstwami metalowej siatki czuł się względnie bezpieczny. Zwłaszcza, że niewyraźnie widział zarys niewielkiego oddziału żołnierzy, musztrowanych na placu pomiędzy budynkami i bardzo nie chciał, żeby się nim zainteresowali. Ci, którzy niewątpliwie pilnowali terenu ze strażnic, również mogliby zostawić go w spokoju. Jego plan zakładał przecież, że wszyscy ci groźni ludzie zgromadzeni na niewielkiej przestrzeni, z której nie sposób uciec żadnym sposobem, zauważą go dopiero wtedy, gdy będzie już za późno. Inaczej nie wróżył sobie ani długiego dziewiątego życia, ani tym bardziej przyjemnej i spokojnej śmierci. 
     A jeśli spaliliby moje ciało ZANIM bym się obudził? Na myśl o tym przeszył go zimny dreszcz. Przegiąłeś, Sylvainie... Tym razem naprawdę przegiąłeś. Ale przejmiesz się tym? Francuz uśmiechnął się lekko do siebie, na chwilę zamierając w bezruchu, gdy na jednej ze strażnic dojrzał ruch. Oczywiście, że nie. Zdrowy rozsądek zostawiłem dzisiaj w domu. A potem oderwał się od muru i skulony, pochylając głowę, żeby światła maski go nie zdradziły, skręcił w ścieżkę prowadzącą do wnętrza kompleksu. Raz Francuzowi śmierć!
     Wierzył głęboko w swoją zdolność do bycia niewidzialnym. Przecież starał się jak mógł, żeby nie zobaczyć nikogo, więc wedle wszelkich prawideł wszechświata on też powinien być niezauważalny. Tak głosiło odwieczne i fundamentalne prawo jego sprawdzonej logiki. Przystanął na rozwidleniu dróg i rozejrzał się czujnie, szukając wzrokiem hangarów. Nie było mowy, żeby nie znalazł w ich pobliżu żadnego śmigłowca. Jeśli Sylvain Berthier wiedział cokolwiek o wojsku, z pewnością mógł ręczyć za chorobliwy wręcz porządek. Zwłaszcza, gdy w jednostce znajdowali się głównie Azjaci – królowie dyscypliny i ładu.
     Tacy jak Legion. Mon Dieu, oby nie... Mam nadzieję, że ten gość jest wyjątkowym kwiatuszkiem i drugiego takiego już nie spotkam.
     Tylko czystym cudem udało mu się przekraść niezauważenie. Nie miał pojęcia jak do tego doszło, ale też niespecjalnie go to obchodziło. Grunt, że żył swoim dziewiątym życiem i nie zanosiło się, by miał przestać. Może było coś w powiedzeniu, że głupi miał zawsze szczęście? Nie żeby Leviathan uważał się za wybitnie głupiego. Ba! Był przecież wyjątkowym geniuszem. Dlatego dziwił się tym bardziej ilekroć coś szło mu aż tak gładko. Zwłaszcza, gdy przemykał w miejscu, gdzie niekoniecznie ktoś powinien go znaleźć.
     Hangar wyglądał zaskakująco normalnie. Ogromna jak na jego standardy hala, do której dostać się dało przez równie słusznej wielkości drzwi nie zaskoczyła go. Spodziewał się czegoś podobnego. I zupełnie go to nie interesowało. No bo co mógł w nim znaleźć? Myśliwce? Pierwszorzędne uzbrojenie? Nowoczesne samoloty? Drony?
     Pokręcił gwałtownie głową. Zgiń przepadnij, Szatanie! Może następnym razem się tobą zajmę...
     Aktualnie miał inne zmartwienie: nie widział na placu helikoptera. Z braku lepszego pomysłu postanowił obejść hangar dookoła, by upewnić się, że latająca maszyna śmierci nie czeka spokojnie z innej strony. I w tym momencie najwyraźniej zgraja Azjatów odkryła obecność Echo. Gdzieś w innej części kompleksu zawyła syrena alarmowa. Kilka sekund później wybrzmiała już cała reszta. Wszystko wskazywało na to, że Merkury postawił na nogi całą jednostkę. Wobec tego miał niekwestionowany talent w zwracaniu na siebie uwagi. Sylve zapamiętał to bardzo dokładnie.
     Nie chcąc tracić zbyt wiele cennego czasu – w końcu nie wiedział ile dokładnie go miał, a być może wcale nie było czym szastać – truchtem ruszył wzdłuż ściany hangaru. Poza tym nie był pewien czy Echo jest aż tak niesamowity jak na to wyglądał. Leviathan nie był pewien czy chciałby tłumaczyć się przed Ferą z tego, że porzucił kolegę na pastwę małej armii, a błękitny przyjaciel nie podołał na dłuższą metę wyzwaniu. Nie, Sylvain Berthier zdecydowanie nie chciał odbywać podobnej rozmowy. A poza tym Echo był mu jeszcze potrzebny. Od kiedy ja się tak przejmuję wspólnikami w zbrodni?
     Jego cel czekał na niego po drugiej stronie hangaru. Czarna piękność błyszczała zachęcająco, kusząc go swoim smukłym kształtem. Cztery płaty rotora zalotnie opadały ku ziemi. Zgrabne, malutkie kółeczka zdawały się czekać aż ktoś je poruszy. A ten ogon! Jednocześnie masywny i pełen nieskrywanego wdzięku. Prawdziwy, chiński Changhe, gotowy, by ktoś zaoferował mu wiele miłości. Tak się składało, że Sylvain właśnie zakochał się na zabój po raz pierwszy w życiu. Dystans dzielący go od śmigłowca pokonał wręcz mistrzowskim wieloskokiem i przykleił się do poszycia. A potem, z iście diablim uśmiechem sięgnął do kieszeni kurtki...

     – Echo! Mon ami! Niech no ja cię uściskam! – Sylvain wyskoczył z szoferki półpancernej ciężarówki, rozkładając szeroko ręce, by złapać swojego błękitnego przyjaciela.
     Merkury nie zdołał uciec. Nie żeby próbował, bo zdawało się, że nigdzie nie zamierzał się wybierać. Nie mniej Francuz i tak zamknął go w żelaznym uścisku. Bądź co bądź cały przekręt udał się właściwie tylko dzięki pomocy Echo. Sylvain może i był człowiekiem wielu talentów i nie do końca rozumiał koncepcję niemożliwości, ale z pewnością nie zakrzywiał praw wszechświata wedle własnej woli. Dlatego od czasu do czasu potrzebował wsparcia w postaci jeszcze bardziej uzdolnionej persony. A patrząc po tym, co do zaoferowania miał jego nowy błękitny i bardzo futurystycznie wyglądający przyjaciel, Sylve był pewien, że jeszcze nie raz przyjdzie mu złożyć propozycję Hermesowi.
     Tymczasem jakiś zaufany człowiek Eleny – jak Levi założył, że powinno się to wymawiać (Jaki normalny naród odruchowo czyta ,,H" na początku? Toż to nawet Włosi tego nie robią!) – wsiadł do JEGO ciężarówki i odprowadził JEGO nową dziewczynę helikopter głębiej w trzewia Nory.
     – Hej! Moje!
     Sylve szybko skinął głową Merkuremu, przysięgając, że należycie podziękuje mu później w kryjówce i, że od teraz są przyjaciółmi, a potem pognał w kierunku czekającej w oddaleniu zielonowłosej Polki za toczącą się ostrożnie ciężarówką. W końcu miał sporo pracy. Musiał przede wszystkim pozbyć się ustrojstwa, które umożliwiało odszukanie śmigłowca oraz zatrzeć numery boczne jednostki. A przy tym pamiętać, by uzgodnić z Eleną szczegóły jej obecności w jego wielkim planie.
     Wskoczył na pakę ciężarówki i chwycił się ogona helikoptera. Pomachał na pożegnanie Echo i  odwrócił z powrotem w stronę kierunku jazdy. Sylvain Berthier u boku swojej czarnej piękności majestatycznie sunął ku kolejnej przygodzie. Przecież z jakiegoś powodu został tymczasowym szefem małego oddziału indywidualności. I czuł się jak pan świata. Atak na wariatoodporną igłę po prostu nie mógł się nie udać.

niedziela, 7 października 2018

Od Jekyll i Hyde - Niechcący!

        Niebieskowłosa Lafresque nie miała w trakcie przerwy wiele do roboty. Viola pewnie jeszcze umiałaby się czymś zająć, a w każdym razie czymś sensownym i normalnym dla dwudziestoparolatki. Może za namową Hyde przełamałaby się i zaczęła z kimś rozmowę na tematy luźniejsze od wojskowości lub terroryzmu, albo pobawiła z Cup, ewentualnie zaszyłaby się w przysłowiowym kącie (dosłowny zajął RatFace), by poczytać coś na internecie. Ale ponieważ przyszła kolej Jacqui na ,,odrobinę rozrywki", Jekyll uczciwie ustąpiła siostrze miejsca i zaszyła się w jej podświadomości, skąd nie miała zbyt wielkiego wpływu na dalszy rozwój wydarzeń...
    Chociaż, mimo wszystko, usilnie starała się odbić na niej swoje zażenowanie, gdy dziewczyna już kolejną minutę wpatrywała się w Matthiasa jak w obrazek.
    Jacqui, wiesz, że widzę każdą twoją myśl?, odezwała się w końcu głośniej, licząc, że jak raz Hyde jej posłucha i nie zacznie kolejnej znajomości w tak upokarzający sposób. Dziewczyna oczywiście ją zignorowała, zastanawiając się głównie nad tym, jakie są szanse, że facet pokroju Mattiego nadal jest singlem. Violet wydałaby się nieartykułowany pomruk frustracji, gdyby tylko miała kontrolę nad swoim ciałem.
    Całe szczęście Niemiec skupiony był głównie na zdjęciach rozłożonych na stole. Lafresque udało się znaleźć chociaż te strzępy informacji. Wszystkie wyglądały na robione z ukrycia, co jasno świadczyło jak bardzo Orochi dbał o swoją prywatność. Jego dom nie był wymieniony jako żadna z atrakcji Shangri-La, chociaż stanowił idealny przykład tradycyjnej japońskiej architektury, która w futurystycznym mieście nie była często spotykana. Viola miała szczerą nadzieję, że człowiek, który zrobił te zdjęcia i udostępnił je w sieci nadal żyje i ma się dobrze - to oznaczało, że gdzieś tam Szczury wciąż mają nieumyślnych wspólników tuż pod nosem yakuzy.
    Nie były to dokładne plany, ale Jäger nie zamierzał marudzić. Uznał, że lepsze to niż powrót do domu bez żadnych perspektyw na realizację planu Fery. Najwyraźniej nie przeszkadzało mu także zostanie w bazie trochę dłużej. Hyde także to wcale nie przeszkadzało, czego skrępowana Jekyll była boleśnie świadoma.
    To nie jest normalne, zdajesz sobie z tego sprawę?, spróbowała po raz kolejny. W taki sposób tylko go wystraszysz. Jacqui stłumiła parsknięcie śmiechem. W końcu była przecież naprawdę przerażająca ze swoją drobną posturą i bijącym w oczy kolorem włosów. Czy ty naprawdę chcesz sprawić, bym znowu czuła się niewygodnie w cudzym towarzystwie przez najbliższe kilka lat?! Może. A może po prostu faktycznie polubiła Matthiasa. Był zabawny, inteligentny... no i przystojny. ON MA TRZYDZIEŚCI LAT!
    - Sylve i Kas też - odpowiedziała dwuznacznie na głos. Violet miała ochotę skulić się w kącie i zakryć rękoma. Nie tylko dlatego, że doskonale wiedziała, co Hyde miała na myśli (przez nią i jej komentarz na żywo wkrótce obecność każdej atrakcyjnej osoby stanie się niewygodna), ale i przez sam fakt, że odezwała się bez żadnego kontekstu, w końcu zwracając na siebie uwagę Wölfa. Co wcale jej nie przeszkadzało, oczywiście.
    Brunet uniósł jedną brew.
    - Myślę na głos - powiedziała szybko Hyde uśmiechając się szeroko. - Zdarza się, jeśli w głowie siedzi ci inna osoba - wzruszyła ramionami.
    - Nie będę wnikał - stwierdził pojednawczo Niemiec.
    Dzięki Bogu, pomyślała Violet.
    - Violi też to pasuje - Jacqui zachichotała.
    O nie...
    Tym oto sposobem Lafresque już na stałe przykuła uwagę Jägera do swojej osoby. Nie było to niczym dziwnym, w końcu właściwie każdy człowiek byłby zafascynowany jak właściwie dziewczyny ,,funkcjonowały", tylko nie wszyscy uznawali zaczynanie tego tematu za właściwe.
    - Dalej wszystko słyszy? - zaciekawił się Matthias. I, tak samo jak każdy inny, nie zadał tego pytania zbyt pewnie, jakby miało którąś z sióstr obrazić.
    - Oczywiście - Jacqui oparła się wygodnie na kanapie i uśmiechnęła diabolicznie. - W innym wypadku życie z nią nie byłaby takie zabawne.
    - Zabawne?
    Dlaczego ty mi to robisz?
    - Powiedzmy, że ma... inne poglądy w niektórych sprawach - wyjaśniła dziewczyna. - Na przykład nie lubi przytulać się do maskotek na meczach.
    Wölf parsknął śmiechem.
     - Chyba łapię o co chodzi.
    - To dobrze, bo jeśli zacznę wchodzić w szczegóły, to będę już po prostu wredna.
    Brunet znowu się zaśmiał. Hyde natomiast była niezwykle dumna z faktu, że zrobiła na nim równie dobre wrażenie co Jekyll przed nią. Ostatnie czego teraz potrzebowała, to bycie zazdrosną o faceta.
    Wtedy kątem oka dziewczyna zauważyła jakieś zamieszanie przy biurku Feliksa. Cup trzymała w łapkach komórkę (łatwo było się domyślić czyją) i tłumaczyła się, że tylko odebrała, bo ktoś dzwonił. Ćwiek spokojnie poprosił ją o oddanie telefonu i sam kontynuował rozmowę. Robot jednak pociągnął go za rękaw, na co chłopak wyjaśnił, iż wcale nie jest na nią zły. Potem Czkawka obejrzała się do tyłu w stronę Hyde i podjechała do niej.
    - Felix powiedział, że potrzebujesz mojej pomocy - powiedziała, bardziej prosząco niż stwierdzając fakt.
    Jacqui westchnęła. Fel za pośrednictwem Cup dał jej wyraźny sygnał ,,Proszę, zajmij się nią przez jakiś czas". Nie miała serca jej przeganiać, chociaż zdecydowanie chętniej posiedziałaby jeszcze z Matthiasem. Mówi się trudno, dopowiedziała Viola, częściowo wdzięczna Hiccup za interwencję.
    - Wybacz, że zostawiam cię na pastwę losu - powiedziała Lafresque do Niemca - ale muszę się zająć dzieckiem.
    - Macierzyństwo w środku studiów? Ciężka sprawa - skomentował.
    - Takie jest życie - niebieskowłosa westchnęła teatralnie.
    - No nic. I tak miałem się zbierać do siebie - stwierdził brunet zbierając zdjęcia do kupy. - Miłej zabawy.
    - Dzięki! Do jutra! - rzuciła wesoło Hyde i wzięła robota za rączkę. - Chodź, znajdziemy coś fajnego.
    - Fajnego? - Cup brzmiała na zaintrygowaną.
    Lafresque mieszkały tu od zaledwie kilku godzin, ale w bazie nie było wiele do zwiedzania. Zdążyły już wrzucić swoje rzeczy do wolnego pokoju (później się wszystko rozpakuje), a przez resztę czasu siedziały w głównym pokoju, nie będącego jakoś specjalnie skomplikowanym miejscem. Połowa była najzwyklejszym salonem, umeblowanym w niedopasowane do niczego kanapy i stół i udekorowanym rozmaitymi zdjęciami, a pozostałą część stanowiły komputery, monitory i warsztat. W chwili obecnej ten trzeci wydał się Hyde szczególnie obiecującym rozwiązaniem problemu. Viola niezbyt podzielała jej zdanie, ale nie mogła nic poradzić. Jacqui nie miała zielonego pojęcia ile rzeczy miał tam Ćwiek. Na pewno parę z nich było na tyle zajmujących, by Cup się nie nudziła, aż ktoś jej będzie potrzebował. Dziewczyny przeszły więc niezauważone obok Ćwieka i RatFace'a i zniknęły za ścianą monitorów. Fel oczywiście od razu je zauważył przez szparę między ekranami.
    - Hyde? - zaczął.
    - Tak? - odpowiedziała, rozglądając się po blacie.
    - Co wy tam robicie? - do hakera dotarł niepokojący dźwięk wysuwanej szuflady.
    - Na pewno nie bombę - Hyde zamknęła szafkę i uklękła na podłodze, by przyjrzeć się znaleziskom Hiccup z najniższej szuflady.
    - Przez twój akcent mam jakieś dziwne wrażenie... - Australijczyk zastanowił się chwilę. - Coś jak deja vue, ale niekoniecznie... bardziej jakbym MÓGŁ usłyszeć coś podobnego, ale w innych okolicznościach... jak to się nazywa? - spojrzał na RatFace'a. Ten tylko pokręcił szybko głową.
    - Nie mam zielonego pojęcia - odparła Hyde, pilnując poczynań kulistego robota.
    Pomimo nadzoru okazało się, że Cup już znalazła sobie jakąś zabawkę, przy której zaczęła grzebać zanim jej opiekunka zorientowała się co robi. Robocik mocując się z otwarciem obudowy małego ustrojstwa kliknął parę przycisków. Równocześnie gdy udało jej się w końcu otworzyć obudowę, na zewnątrz zaświeciła dioda. Czkawka zdążyła jeszcze pogrzebać między kabelkami i układami scalonymi zanim zorientowała się, że coś włączyła.
    - O, świeci! - pochwaliła się.
    Ćwiek to usłyszał i chyba się zaniepokoił:
    - Co świeci?!
    Nagle urządzenie piknęło i chłopak zaklął. Coś spadło na blat, a potem na podłogę. Jacqui obiegła monitory wokół, by zobaczyć, co się stało. Okazało się, że ,,zabawka" Hiccup z jakiegoś powodu zmusiła Fela do zrzucenia maski. Australijczyk został w samym kapturze, przecierając oczy.
    - Cholera jasna... - mruknął. Bez nałożonego na głos filtra brzmiał niemal obco. - Ale mi błysnęło po oczach... co wyście zrobiły?!
    - Sama chciałabym wiedzieć - Hyde spojrzała na Cup, która wyglądała niepewnie zza rogu. - Cokolwiek to było, to było niechcący! - dodała szybko.
    Chłopak w końcu odsunął ręce od twarzy, mrugając szybko. Czkawka spojrzała na klnącego Fela i nagle się ożywiła. W jednej sekundzie podjechała do fotela, ignorując ilość kabli po drodze.
    - TY MASZ TWARZ! - ucieszyła się, patrząc na Feliksa z zafascynowaniem. Haker spojrzał na nią. Z jakiegoś powodu skrzywił się słysząc jej słowa.
    Hyde zmarszczyła brwi skonfundowana.
    - Co w tym takiego niezwykłego? - zapytała.
    Ćwiek podniósł błękitne oczy do góry. Jego zachowanie momentalnie się zmieniło, jakby właśnie wyszedł na jaw jakiś jego wstydliwy sekret. Violet zrozumiała to szybciej. Maska, powiedziała w głowie Hyde. Przecież my nigdy nie widziałyśmy Fela bez maski. Najwyraźniej cała reszta również...

Feeeeelix? Oto i okazja do reworku.

niedziela, 2 września 2018

Jeżeli sobie łeb rozbiję, to wam zaręczam, że w każdym razie pozostanie w murze porządna dziura

steelsuit
Lintu
Imię: Craig - proste imię dla faceta o prostym umyśle i równie prostych potrzebach. Zdrabniać się tego raczej nie da, aczkolwiek spora liczba osób nierzadko kończy skierowaną do niego wypowiedź na ,,Cra-". Z reguły przerywa im metalowa pięść, wycelowana albo w samego mówiącego, albo w kogoś na tyle niebezpiecznego, by był poważniejszym problemem od morałów.
Nazwisko: McReady. Nazwisko wyjątkowo adekwatne do osobowości (i już nieco nudny dowcip językowy, który mężczyzna słyszał chyba setki razy).
Pseudonim: Słysząc przezwisko ,,Leprechaun", większość raczej wyobraża sobie jego właściciela za niższego i ogółem gabarytowo mniejszego od Craiga. Widok masywnego cyborga po prostu zbija z tropu, gdy przed oczami nadal masz małego złośliwego karła z garnkiem złota i masą czterolistnych koniczynek. I to najprędzej symbolika przyczyniła się do tego, że ktoś kiedyś nazwał McReady'ego Leprechaunem, chociaż on sam już nie jest pewny, jak nim został. Ma też nieco bardziej zrozumiały pseudonim ,,Carraig", będący grą językową na jego imieniu i zdolnościach - tłumacząc z irlandzkiego, oznacza ,,skałę".
Płeć: Mężczyzna
Wiek: Tu właśnie jest pewien szczególny problem z byciem znudzonym życiem cyborgiem. Gdy każdy dzień wygląda tak samo, człowiek szybko traci rachubę. Craig nie potrafi ocenić, ile czasu minęło od jego dymisji, a wtedy był już dobrze po trzydziestce. Pewnym jest, że chyba nic się nie zestarzał (nie wspominając o wieku mentalnym - kryzys wieku średniego najwyraźniej odwiedza nawet cyborgi).
Rasa: Nie ciężko się domyślić, że jest cyborgiem, skoro niemal się z tym obnosi. Wnioskując po całej posturze, od razu także widać, iż to nie byle jaki blaszak - super żołnierze już zdążyli zapisać się na kartach historii postępu technologicznego, jeszcze przed kilkoma laty widniejąc jako główny temat wieczornych wiadomości. Żeby było jeszcze ciekawiej, McReady to jedyny w Megalopolis przedstawiciel jednostki ,,Tytanów", słynącej ze swojej niezniszczalności... oraz mało skomplikowanej taktyki działania. Ale bądźmy szczerzy: czy grupka kuloodpornej piechoty musi przejmować się czymkolwiek poza bronią przeciwpancerną?
Narodowość: Urodzony i wychowany w Irlandii. Akcent, chociaż zmiękczony latami za granicą, nadal dosyć łatwo go zdradza. Do tego wyjątkowo szybko mówi, co niektórzy lubią mu żartobliwie wytykać.
Obywatelstwo: Komuś jego pokroju ciężko ujść niezauważonym, zwłaszcza, gdy pomimo zwolnienia ze służby wojskowej nadal czuje się na karku oddech władzy. Zgodnie z prawem jest wolnym człowiekiem, ale równocześnie na tyle niebezpiecznym, że jego przełożeni po dzień dzisiejszy monitorują każdego członka rozwiązanej jednostki, by zareagować natychmiastowo, jeśli któryś zacznie robić zamieszanie. Dzięki dobroci pewnej Polki, Craig nareszcie uwolnił się od paskudnego uczucia bycia śledzonym na każdym kroku, a mając wsparcie Szczurów już nie musi się przejmować absolutnie niczym. W tym faktem, iż nie ma go w spisie ludności - drony policyjne słysząc jego nazwisko zaczynają się zacinać i grozić zaprowadzeniem na najbliższy komisariat celem wyjaśnienia tego ,,niedopatrzenia". Nie trzeba być geniuszem, by domyślić się, w jakim stanie roboty docierają na rzeczony komisariat (o ile w ogóle wracają).
Rodzina: Gdyby chwilę tak się nad tym zastanowić, wychodzi na to, że nie był w domu odkąd go opuścił tuż przed dołączeniem do Tytanów. Przez wyjątkowo głupią kłótnię jego równie idiotyczna duma kazała mu nie nawiązywać żadnego kontaktu z rodzicami... przez co obecnie nie poznaliby go na ulicy, nawet gdyby próbował z nimi porozmawiać. Podobnie jego dwie młodsze o osiem lat siostry, bliźniaczki, z którymi utrzymywał o wiele lepsze relacje. Chyba tylko dla nich byłby w stanie kiedykolwiek wrócić do Irlandii, ale doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że obie już prowadzą własne życie. Przeszłości nie zmieni i woli utrzymywać się w przekonaniu, że wszyscy są zdrowi, a czas im mija o wiele spokojniej, niż gdyby w okolicy plątał się jakiś zarozumiały blaszak żyjący z bójek w barach.
Miłość: Powiedzmy to sobie szczerze: żadnego militarnego cyborga nie buduje się z myślą o życiu uczuciowym. Craig niejednokrotnie odniósł już wrażenie, że ludzie odpowiedzialni za jego nowe ciało nie przypuszczali, iż kiedykolwiek przestanie służyć w wojsku. Całe szczęście osobowości mu nie zamienili na implant i mężczyźnie nadal zdarza się słyszeć od przypadkowo zaczepionych kobiet, że jest naprawdę miłym facetem. Żadna jednak nie bierze go na poważnie, to i on nie przejmuje się za bardzo tym co i komu mówi. To podrywacz, ale - niemal dosłownie - ,,hobbystyczny".
Aparycja: Standardowi cybernetyczni żołnierze nie różnią się między sobą. Przykładowego można opisać dosłownie jako ,,mechanicznego człowieka", jakby robota zbudowanego na perfekcyjne podobieństwo do ludzkiej anatomii. Craig z zewnątrz jest więc, mówiąc krótko, zbiorem mechanizmów i tłoków układających się na kształt ścięgien i mięśni, zawiasów w miejscu stawów oraz przykrywającego resztki działających organów grubego materiału, w dotyku przypominającego chropowatą skórę. W przypadku w pełni bojowych jednostek, w miejscach wyjątkowo narażonych na ciosy (jak klatka piersiowa, uda, przedramiona, barki i sama czaszka) umocowane są także płyty wytrzymałego pancerza. Twarz w większości przypadków najwyraźniej jest zbędnym dodatkiem, bo z reguły u cyborgów militarnych zastępuje ją płyta z otworami na wizjery. Tytani pod tym względem mają trochę lepiej od starszych ,,modeli": dolna szczęka jest osobną, ruchomą częścią, która porusza się, gdy cyborg coś mówi. Dodatkowo pancerną płytą na czole może poruszać w górę i w dół jak brwiami. To dosyć dziwny zamysł, biorąc pod uwagę fakt, że kompletnie nic nie wnosi do skuteczności. Wszystko prawdopodobnie zaplanowano tak, by jednostka prezentowała się w telewizji ładniej od swoich poprzedników. Irlandczyk jednak lubi myśleć, że projektant stojący za wyglądem Tytanów chciał im dać możliwość zachowania niektórych ludzkich odruchów. Wizjery również to ułatwiają, bo cyborg może je mrużyć na różne sposoby. Lena (wspomniana wcześniej Polka) nawet kiedyś uznała z rozbawieniem, że Leprechaun specjalnie nauczył się ,,uśmiechać" samymi oczami. Zawsze błyszczą zielonym blaskiem, w mroku widocznym nawet od wewnątrz w otwartych ustach. Z jakiegoś powodu jego górna ,,warga" jest rozcięta, przywodząc na myśl wargę kocią lub (zdecydowanie bardziej adekwatne porównanie względem charakteru) psią. Ciężko ocenić, czy był to zabieg seryjny dla całej jednostki, czy tylko na życzenie właściciela. Craig, zawodowo będący czarną owcą, zawsze musiał chociaż trochę odbiec od schematu. Tytani nie byli kropka w kropkę do siebie podobni. Jako mało liczna jednostka specjalna nie byli kolejnym fragmentem armii klonów, a ponieważ ich przeznaczenie zakładało działania bezpośrednie, w pełnym świetle dnia i bez żadnych podchodów, nikt nie przejmował się ich wyglądem. Mieli po prostu zrobić wrażenie, zarówno na wrogach jak i sojusznikach, dlatego gama kolorów pancerzy ciągnęła się głównie przez szarości do czerni, z akcentami barw imitujących metale szlachetne. Carraig dla przykładu jest w całości brudnoszary, a drobniejsze elementy i płyty pancerza są bladozłote. Możliwe, że przyczyniło się to do nazywania go ,,Leprechaunem", gdy ktoś skojarzył kolor z narodowością McReady'ego, bo to na pewno nie sprawka postury. Mężczyzna dodatkowo wygrawerował sobie ryczące lwie łby - lwice, dla ścisłości - po jednym nieco ponad oboma nadgarstkami. Wzory dodatkowo poprawił złotawą farbą, by były bardziej widoczne. Cyborg jest zbudowany niczym perfekcyjny, wszechstronny atleta, zdolny do poradzenia sobie z każdą dyscypliną olimpijską. I, wedle zamierzeń, potrafi wywrzeć spore wrażenie na ludziach, jeśli zechce. Czasem wystarczy, że pochyli się nad stolikiem w barze i wszyscy ustępują mu miejsca widząc sam cień. Craig jednak zdecydowanie częściej narzeka na swoją budowę niż z niej korzysta, bo znalezienie pasujących na niego ubrań graniczy z cudem. To nie tak, że czuje potrzebę wmieszania się między normalnych obywateli Czterech Miast. Leprechaun doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo wyróżnia się w tłumie. Wie też, że próby ukrywania tego czym jest są całkowicie pozbawione sensu. Rozciągnięte kurtki i jeansy (często trochę rozerwane na wysokości stawów) nosi wyłącznie z kaprysu, chcąc jedynie jeszcze bardziej wyróżniać się wśród sobie podobnych. Nie nosi żadnych butów, bo nie może ich szybko zrzucić w razie potrzeby. Jego garderoba zwykła zmieniać się dopiero wtedy, gdy ulegnie całkowitemu zniszczeniu, dlatego potrafi przez nawet dwa miesiące chodzić w tych samych ciuchach, zanim szwy kompletnie trafi szlag. Czasem psują się nawet szybciej - sam cyborg może być kuloodporny, ale sklepowa odzież zdecydowanie nie jest wykonana z kevlaru.
Charakter: Pierwsze wrażenie gra wielką rolę w zawieraniu znajomości. Nie ma co się przed tym wzbraniać - każdy instynktownie dokonuje wstępnej oceny drugiego człowieka po samym jego wyglądzie. To swoisty mechanizm obronny, który pozwala nam dostrzec potencjalne zagrożenie zanim stanie się... no, realnym zagrożeniem. To by wyjaśniało wszelkie trudności Craiga z zawieraniem nowych znajomości. Ludzie na niego patrzą i spodziewają się, że wielki metalowy facet albo szuka kłopotów, albo przyszedł je komuś sprawić. Nie da się ukryć - Leprechaun najlepiej wyglądałby przy bramce do bogatego klubu lub eskortując członków wyższych sfer, ale w jego przypadku pierwsze wrażenie bywa zgoła błędne. Cyborg wydaje się mieć tylko dwa tryby: potulnego olbrzyma i żywego czołgu, z czego pierwszy zdecydowanie dominuje w jego codziennym nastroju. Jeśli akurat nie jest wściekły, poznasz to po pierwszym wypowiedzianym zdaniu. Ba! Nawet po odgłosie - Craig często wybucha gromkim śmiechem widząc przerażenie na twarzach grupki nieznajomych, którzy nie mają pojęcia kim jest. Z takim ,,przedstawieniem się" niepokój szybko przechodzi w konsternację, a stamtąd w dwie strony, bo McReady'ego albo się lubi, albo nie. Ciężko nie mieć o nim żadnego zdania, gdyż mężczyzna uparcie będzie sobie wypracowywał jakąś opinię, z naciskiem oczywiście na tą pozytywną wersję. Jest typowym towarzyskim gościem, który nie potrafi wytrzymać zbyt długo w samotności, a gdy już sobie znajdzie kompana, to będzie gadał za pięciu. Jednych to irytuje, drudzy odpowiadają równie przyjaznym usposobieniem, a trzeci cieszą się z faktu, że ktoś ich wyręcza w rozmowie. Tu jednak w drogę wesołego cyborga wchodzi jego zwyczaj mówienia zbyt wielu słów w krótkim czasie. Zrozumienie McReady'ego wymaga czasem poproszenia go o powtórzenie ostatnich dwóch zdań. Za to jego znajomi z reguły wydają się już przyzwyczajeni do paplaniny i - niezależnie od tego, czy rozumieją o czym mówi - po prostu pozwalają mu się wygadać. Jakkolwiek źle by to nie zabrzmiało, właśnie po tym sporo osób poznaje w Craigu Irlandczyka, a niektórzy nawet sobie z niego na tym polu żartują. Całe szczęście w parze z poczuciem humoru chętnie chodzi dystans do swojej osoby i własnych wad. Craig jest świadom swoich problemów i w miarę możliwości próbuje się poprawiać... często nieskutecznie, ale przynajmniej intencje ma dobre. Mówi się, że wielu Tytanom odbiło już po kilku tygodniach bezczynności. Obeznani w temacie czasem bezpodstawnie gratulują Leprechaunowi, że sam wytrzymał tak długo, chociaż i on tak po prawdzie nie ma całkowicie równo pod kopułą. To, że nie urządzał bezmyślnych demolek nie znaczy, iż wszystko było z nim w porządku. Długi czas wymuszania na sobie ,,grzecznego zachowania" odbił się na nim po ucieczce do Megalopolis - mężczyznę drażni spokój i cisza. Po latach ciągłego szumu wokół swojej osoby, nagły bezruch sprawia, że po prostu go świerzbi, by narobić gdzieś hałasu. Przeprowadzka do głównej bazy w Elizjum była dobrym wyjściem, bo Craig, mając wokół siebie tyle podobnych mu osób, nie wydaje się już tak szybko nudzić jak niegdyś. Nadal jednak lepiej nie testować jego cierpliwości w warunkach domowych. Posiada jej sporo do dzieci, kobiet i kumpli, ale wszystko inne stoi w strefie ryzyka. A gdy już cyborg się wścieknie... cóż, powodzenia w szukaniu kogoś na tyle silnego, by przytrzymał go aż się uspokoi. Wspomniany wcześniej tryb ,,żywego czołgu" może równie dobrze pomóc, co zaszkodzić, w zależności od tego, kiedy McReady się na niego przełącza. Jego uderzenie mogłoby okazać się zabójcze w skutkach, ale facet na szczęście zdaje sobie sprawę z własnej siły i potrafi sam się opanować. Przyzwyczaił się już do faktu, że do rozwiązywania jego ,,codziennych problemów" wystarcza jeden cios. Gorzej mają z nim przedmioty martwe - nie bez powodu trzyma w pokoju kilka zapasowych worków treningowych, w razie gdyby już naprawdę potrzebował coś walnąć (,,To tak dla dobra ścian"). Mimo wszystko jednak ciężko się go bać, gdy już raz się przekonasz, z kim tak naprawdę masz do czynienia. To naprawdę miły i uprzejmy gość z wielkim sercem, który stara się jakoś radzić z własnymi problemami. Łatwo jest się z nim zaprzyjaźnić, niezależnie od wieku i osobowości, a, co za tym idzie, zyskać sobie osobistego obrońcę. Potrafi być zaskakująco delikatny, ale z przytulaniem go nadal powinno się uważać - może oddać trochę za mocno. Nie jest przesadnie inteligentny, tylko przesadnie silny, o czym lepiej nie zapominać.
Song themeMan on Fire - Oh The LarcenyBoomerang - Smash Into Pieces
Zarys przeszłości: Craig McReady, podobnie do każdego nastolatka, nie zastanawiał się zbyt usilnie nad tym, co będzie robił ze swoim życiem. Zawsze skupiał się na swoich obecnych problemach, które rzadko wybiegały poza okręg domu i szkoły. Jego głównym zmartwieniem przez długi czas było pogodzenie nauki z pasją. Był jednym z tych dzieciaków, które wydawały się być urodzone do uprawiania sportu. Świetnie radził sobie w konkurencjach lekkoatletycznych, ale żeby móc trenować, musiał nie mieć problemów z ocenami. A takowe zdarzały mu się wyjątkowo często. Chłopak nie wybiegał myślami daleko naprzód i przejmował się wszelkimi sprawdzianami dopiero dzień przed, a to raczej nie najlepsza motywacja do nauki. Nauczyciele mimo wszystko go lubili - głównie przez fakt, że wbrew pozorom wykazywał się większą dojrzałością od rówieśników.
    Wszystko dlatego, że Craig pracował na dwa etaty: w szkole dawał z siebie wszystko, by nie zawieźć trenera i wychowawcy, a w domu solidnie wykonywał obowiązki starszego brata. I w tym drugim polu musiał pracować właściwie ponad normę. Odkąd tylko urodziły mu się siostry, Craig obiecał rodzicom, że będzie o nie dbał, ale nie spodziewał się, iż mając dwanaście lat będzie już musiał zastępować im oboje rodziców. Ojciec i matka kładli spory nacisk na swoje kariery zawodowe. Nie planowali trójki dzieci (planowanie rodziny brzmi prosto tylko na papierze), ale jednak liczyli, że nie zniszczy im to dalekosiężnych planów. Nie zrozumcie mnie źle - chcieli dla nich dobrze, w końcu zarabiali na prostszą przyszłość dla syna i córek. Jednakże z punktu widzenia dziecka, na którego głowie nagle znalazło się wychowanie dwójki innych dzieci, taki układ wydawał się po prostu nie fair.
    Plusem całej sytuacji był zdecydowanie wpływ młodszego rodzeństwa na Craiga. Opieka nad dziewczynkami nauczyła go odpowiedzialności i wymogła wiele cierpliwości, ale dzięki temu rodzeństwo bardzo mocno się ze sobą zżyło. Wyjaśniałoby to też, dlaczego w wieku szesnastu lat McReady nucił podczas treningów piosenki Disneya. Pomagał też koleżankom z klasy pleść warkocze po wf-ie, czego koledzy w liceum - po latach ubawu - zaczynali mu zazdrościć. Można uznać, że już wtedy znał się na kobietach jak nikt inny.
    Oczywiście z wiekiem do nastoletniej głowy wpadało coraz więcej drażniących myśli. Liceum było dla Craiga wyjątkowo ciężkie. Treningi kolidowały z nauką, nauka z siostrami, a siostry z treningami. McReady szczerze nie ma pojęcia, jak przez to przeszedł, ale gdy na horyzoncie zamajaczyła wizja udania się do koledżu, czuł niejaką ulgę. Uświadomiło mu to jednakże dosyć istotną sprawę: nie posiadał planów na życie. Dostanie się na uniwersytet nie byłoby dla niego problemem ze stypendium sportowym, ale chłopak zaczynał wątpić, czy jego miejsce było właśnie na takim czy innym stadionie. Doskonale wiedział, że profesjonalna scena sportowa nie jest tak kolorowa, jak mu wpajano w podstawówce, a już zwłaszcza lekkoatletyka. Niestety ze swoimi ocenami nie powinien marzyć o stopniu naukowym, nie czuł też zbyt wielkiej chęci by iść w tym kierunku. Odpowiedź przyszła nagle i wydawała się (przynajmniej jemu) genialna.
    Swoją decyzję ogłosił rodzicom na wspólnej kolacji. Chyba powinien się spodziewać, że matka niemal udławi się łyżką zupy na wieść, że jej syn chce iść do szkoły oficerskiej.
    Tego wieczoru nawet siostry Craiga nie były w stanie prędko zasnąć. Kłótnia trwała jeszcze długo po kolacji. Pani McReady odpuściła jako pierwsza, ale jej mąż ani myślał pozwolić synowi ruszyć do wojska. Jak się można domyślić, po całym zajściu chłopak długo nie potrafił już wytrzymać w domu. Wyniósł się kilka dni później, gdy pozałatwiał w rodzinnym mieście wszystkie sprawy i resztę swoich ostatnich wakacji w życiu przenocował u kumpla.
    Jakieś dziesięć lat później Craig ,,Leprechaun" McReady był już umowną prawą ręką dowódcy Tytanów. Jednostka była najnowocześniejszym i ostatnim wynalazkiem cybernetycznych sił zbrojnych, działając mniej więcej w tym samym czasie co ostatni Stalkerzy. Bez wątpienia w całej historii cyborgów w międzynarodowych siłach zbrojnych to właśnie o oddziale Carraiga było najgłośniej. Tytani oddziaływali na wynik konfliktów jeszcze przed przyłożeniem do nich ręki. Wieść o zbliżających się niezniszczalnych żołnierzach siała strach, a pokazy siły czasem nawet wystarczały, by przekonać tych bardziej inteligentnych do złożenia broni. Sam Craig - oraz pewnie paru innych żyjących jeszcze cyborgów - wyniósł jednak z tego okresu coś więcej niż sławę. Mężczyzna świetnie się czuł w swojej roli, bo wiedział, że zastępuje dziesięciu chłopa, z których prawdopodobnie przeżyłby tylko jeden. Czuł się... spełniony. Na jego oczach odwracały się losy ludzi, kończyły konflikty, świat się zmieniał... a on i reszta Tytanów przyłożyli do tego rękę.
    Ale, jak nam dobrze wiadomo, nic co dobre nie trwa wiecznie. Bo gdy na jednej szali stawiano sukcesy jednostki, z drugiej kładziono ich konsekwencje, silnie odczuwane przez przegraną stronę. Nie dało się ukryć: każdy Tytan z osobna był niesamowicie niebezpiecznym narzędziem. Jakby i tego było mało, do zakończenia projektu przyczyniły się wszystkie afery z udziałem cyborgów paramilitarnych, w tym wspomnianych wcześniej Stalkerów. Wszelkie organizacje humanitarne i stronnictwa polityczne szukające wyborców szybko wykorzystały je jako argumenty do kampanii antywojennych. Czy tego chcieli czy nie, super żołnierze stracili jedyną legalną pracę, do której się nadawali.
    Nie do końca wiadomo, co stało się ze Stalkerami. Craig miał co do tego tylko niezbyt przyjemne przeczucia, ostatecznie potwierdzone po spotkaniu z Danielem, ostatnim ocalałym z tej grupy. Tytani cieszyli się o wiele przyjemniejszą reputacją, która uratowała ich od losu ,,krewniaków". Pozwolono im po prostu odejść, ale zabroniono zniknąć - od tamtej pory każdy aktywny cyborg trafił pod ścisły nadzór. Wojsko reagowało natychmiastowo, gdy tylko któryś z nich zaczynał rozrabiać lub plątać się w szemrane interesy. Leprechauna nie dziwiło postępowanie przyjaciół. Czuł to samo co oni: nudę, gniew... czuł się bezużyteczny. Jakby był koniem wyścigowym, którego zaprzęgnięto do pługu. Normalne życie nie było dla żadnego z nich. Ale Craig nie był w stanie nic z tym zrobić, gdy nadal czuł, że wszystko go obserwuje i czeka na pretekst, by go aresztować. Ba! Władze mogłyby to zrobić bez takowego, a facet nic by nie zrobił w obawie, że skończy na stole operacyjnym jak już niemal wszyscy jego kumple. Musiał zniknąć. Nie widział innej opcji.
    Szczury, jakkolwiek źle by o nich nie mówić, niejako go uratowały.
Oficjalnie: Lokalny rozrabiaka i stały klient kilkunastu barów w okolicy. Pod tym względem zna się na planie miasta doskonale, nawet jeśli nie wpada nigdzie, by się napić. Od niedawna został zmuszony do dzielenia lokali na te, z których jeszcze go nie wyganiali i te, które zapamiętają złoto-szarego cyborga na długi czas. Większość mieszkańców Elizjum nie zna go z imienia, ale przynajmniej jedna czwarta kojarzy jego twarz (czy też bardziej posturę). Jest niestety na tyle charakterystyczny, że nie powinien szukać sobie legalnej pracy... nawet jeśli Fera uważa, iż świetnie wyglądałby kosząc żywopłoty w parku.
Rola w gangu: To chyba najlepszy wybór na ochroniarza, jeśli potrzebujesz kogoś z miejsca wystraszyć. Po prostu każ mu się nie odzywać, założyć ręce na piersi i sam jego widok zrobi swoje. Oczywiście bywa użyteczny nie tylko gdy ładnie wygląda - potrafi zrobić sporo zamieszania i wyjść z tego cało. Nie trzeba go dwa razy prosić o skuteczną dywersję. A ponieważ niewiele rzeczy jest w stanie mu naprawdę zagrozić, nie musisz się nawet o niego martwić. Leprechaun zawsze wraca do bazy, z przysłowiowym szerokim uśmiechem na ustach.
Umiejętności: Podsumowując cały zakres możliwości McReady'ego, jego niezwykłość sprowadza się tak naprawdę do jednej właściwości: cyborg jest praktycznie niezniszczalny. Zarówno płyty jak i rozciągający się między nimi syntetyk są całkowicie kuloodporne, co już daje Craigowi spore pole do manewru w przestępczej działalności. Nawet celowanie w wizjer czy otwarte usta w niczym nie pomoże. Tytana jest w stanie zniszczyć tylko ciężka broń przeciwpancerna, wszystko mniejszego kalibru po prostu się od niego odbije. Nie znaczy to jednak, że uwielbia być poddawany próbom rozerwania na strzępy. O ile dziewięciomilimetrowa kula z pistoletu nawet nim nie poruszy, o tyle długa seria z ciężkiego karabinu już może go przewrócić. To mało bolesne, ale wyjątkowo frustrujące. Podobnie z eksplozjami - Craig przeżył już kilka takich z bliska i zdecydowanie nie jest fanem fal uderzeniowych. Sprowadza to do teorii, że Leprechauna nie da się zniszczyć, a jedynie powstrzymać, dopóki masz na to amunicję. Wytrzymałość cyborga nie ogranicza się jedynie do broni palnej. Jest odporny także na materiały żrące (które okazały się słabością poprzedniej serii metalowych żołnierzy), ciężko też się przez niego przepalić, chociaż w tym wypadku stara się wyjątkowo uważać. Nie straszny mu dym i gaz dzięki filtrom powietrza. Ratuje go to także częściowo przed utonięciem: jest w stanie przetrwać pod wodą znacznie dłużej od normalnego człowieka, ale, jak się można spodziewać, z takim ciałem raczej ciężko się szybko wynurzyć. Nic dziwnego, że nieustraszony Tytan nie chce mieć wiele wspólnego z głębokimi zbiornikami. W parze z mechanicznym wspomaganiem logicznie idzie także spora siła. Przebicie się przez ścianę nie jest dla Craiga wielkim wyzwaniem, podobnie zatrzymanie jadącego samochodu (chociaż udawanie blokady drogowej jest zdecydowanie mniej zabawne). Nie jest fanem jakiejkolwiek broni. Do wszystkiego wystarczają mu dłonie, względnie pięści. Może i nie jest niesamowicie inteligentny, ale nie bije wszystkiego na ślepo. Jeszcze zanim zrobiono z niego cyborga potrafił się dobrze bić, więcej myśląc niż tłukąc. Dodatkowo jest całkiem dobrym instruktorem do walki wręcz. Partnerem sparingowym już nieco gorszym - nawet jeśli nie możesz mu zrobić poważnej krzywdy, metalowe płyty to nie najlepszy materiał do ćwiczenia ciosów.
Przyjaciele: Już zanim zdecydował się dołączyć do Szczurów trzymał dobry kontakt z Heleną. Ma wobec niej spory dług wdzięczności. Poza tym, całkiem dobrze się dogadują.
Wrogowie: Usilnie nie szuka sobie żadnych wrogów. Nigdy nie prosił się o rozwiązywanie jego jednostki, całodobowy nadzór oraz etykietę tykającej bomby. Dodatkowo trafienie na jego złą listę jest trudne i po prostu nieopłacalne. Jeśli ktoś go nie lubi, to najczęściej jest to jednostronna relacja.
Autor: Nyan Cat