poniedziałek, 29 maja 2017

For myself, I am an optymist - it does not seem to be much use being anything else

Imię: H11-CUP. Cholera wie co to oznacza. Równie dobrze może być to chwytliwego i inteligentny skrót , co zupełnie przypadkowy zlepek znaków nie oznaczający nic konkretnego. Pewnym jest tylko, że to nazwa modelu.
Nazwisko: Ma jakiś numer seryjny...gdzieś...trudno takie rzeczy spamiętać. Pozostańmy przy ,,Error: file not found”.
Pseudonim: Jako, że nie jest to kolejny typowy robot zaprogramowany do bezwzględnego wykonywania poleceń, ta drobna istotka lubi gdy ktoś nazywa ją inaczej niż tą sześcioliterową nazwą wypisaną na jej obudowie. Niektórzy źle czytają drugą sylabę zamiast typowego modelom maszyn literowania, decydując się nazywać ją po prostu Cup. Aczkolwiek znacznie bardziej przywiązała się do imienia Hiccup (czyli po prostu Czkawka), względnie podobnego wizualnie do H11-CUP. A przynajmniej tak wyjaśnia to sobie sama Czkawka - ten, kto nadał jej to imię musiał mieć na myśli jej upierdliwość i/lub charakterystyczny dźwięk jaki czasem wydaje. Musiał też mieć na tyle serca, by nie zwracać jej na ten aspekt uwagi.
Płeć: Kobieta. O ile sztuczna inteligencja może mieć płeć, oczywiście. Głos Cup - chociaż dziecięcy wydźwięk bardzo to utrudnia - sugeruje jednak jakieś różnice między skomplikowanymi AI.
Wiek: Ciężko to określić przez zniszczoną pamięć długotrwałą. Hiccup wydaje się nie odczuwać upływu czasu, na pytania o swój wiek zaczyna się więc gubić i zacinać. Bezpieczniej jest o tym temacie zapomnieć, bo i tak nie będzie ci ta wiedza na nic potrzebna, a ostatnie czego dziewczynie potrzeba to nieplanowany reset. Pozostaje zgadywać, przy czym jej poziom intelektualny niekiedy wydaje się wahać między podstawówką a przedszkolem.
Rasa: Robot. Do stwierdzenia tego faktu nie potrzeba geniuszu. W gwoli ścisłości podam jednak, że jest to (niemal) w pełni sprawna jednostka usługowa w charakterze sekretarki/asystentki, a przynajmniej do tego ją stworzono. Natomiast sama Czkawka jest wysoce zaawansowaną sztuczną inteligencją, zdolną odczuwać ludzkie emocje. Cup oczywiście nie rozumie z tego wiele ponad to, że nie jest człowiekiem, ale posiada podobnie działający umysł.
Narodowość: Ciężko prześledzić trasę jaką przebyła ta metalowa kula zanim trafiła do Megalopolis. Zna kilkanaście języków, z czego prawdopodobnie oficjalnie zaprogramowano ją na angielski, jednakże patrząc na popularność tego języka, twórca robota nadal może być każdym. Hiccup pamięta jedynie, że bawiła ładnych kilka lub więcej lat w Montgomery w stanie Alabama i tamto miejsce kojarzy jako swój dom.
Obywatelstwo: Zarejestrowano ją jako własność obywatela Edenu, sama jednak jako robot (czyli rzecz) nie posiada żadnego dokumentu mogącego za tym poświadczyć. Nikt też nie wymaga od niej wyjaśnień w tym temacie, co bywa bardzo na rękę.
Rodzina: Miała rodzinę! Tego jednego jest pewna. Może nie biologiczną, bo to niemożliwe, ale w tym, popularnym wśród ludzi, metaforycznym sensie zostawiła ją w Alabamie: młode małżeństwo z dwójką dzieci-bliźniaków. Swojego twórcę też mogłaby nazwać rodzicem, gdyby tylko go/ją znała. A teraz przecież ma nową rodzinę...kryminalistów, ale i tak za nic jej nie zostawiła. Nie po raz drugi, ani tym bardziej kolejny.
Miłość: Hiccup niezaprzeczalnie kocha wszystko co żywe...och, w TEJ kwestii? Długo chyba nie muszę wyjaśniać - Czkawka nie pojmuje innego rodzaju miłości. Na zawsze pozostanie w tym aspekcie niewiele rozumiejącym dzieckiem. Poza tym, to jednak robot. Nie nadaje się do związków także z biologicznego punktu widzenia.
Aparycja: Pierwsze co słyszy od stanowczej większości ludzi jakich spotyka to ,,Jesteś cholernie urocza”, mówione różnymi tonami. Jedni się nad nią rozpływają jak nad szczeniakiem, a większość członków gangu wymawia ten zwrot jako stwierdzenie faktu. I nie ma co się z tym kłócić , człowiek odpowiedzialny za zaprojektowanie jej ciała musiał doskonale zdawać sobie sprawę, że tylko taka forma będzie idealnie odpowiadała jej osobowości. Dziewczyna nie straszy niczym, a już zwłaszcza rozmiarem: w normalnej formie sięga średniego wzrostu mężczyźnie nieco ponad kolano. Mówiąc najbardziej wprost, budowa ciała Hiccup to rozpołowiona kula, połączona stalowym ,,stawem”, bo szkieletem ciężko to nazwać. W swojej obronno-wypoczynkowej formie robot faktycznie jest po prostu białą metalową kulą z czerwonym pasem biegnącym wzdłuż przerwy. Po rozłożeniu dwa idealnie okrągłe boczne panele wysuwają się i unoszą do góry, podobnie półokrągła klapa z przodu. U dołu natomiast wysuwa się pojedyncze koło, stanowiące dla Cup jedyny sposób poruszania się. Sprawność motoryczną zapewnia jej para cienkich rączek opatrzonych trójpalczastymi dłońmi, którymi lubi ciut zbyt żywo gestykulować. Posiada coś w charakterze twarzy. Jej rolę spełniają dwie płaskie ledowe żarówki, którymi potrafi mrugać, oraz mały, często niezauważany panel między nimi, gdzie wyświetlają się ,,usta” Czkawki. Mimo tak ograniczonej mimiki odgadnięcie jej emocji nie należy do rzeczy niemożliwych. Mając tak mały zasób możliwości ekspresyjnych, Cup mogła opanować wszystko do perfekcji. Pomaga w tym dziewczęcy głos, z reguły przepełniony entuzjazmem. Przez mocny dziecięcy wydźwięk zdarza się, że ludzie biorą ją jednak za chłopca, ale szybko korygują błąd.
Charakter: W przypadku Hiccup masz tylko dwa wyjścia: albo ją pokochasz, albo znienawidzisz. Nie ma nic pomiędzy. Jej charakter wydaje się nie zakładać żadnych wyjątków. Można kompromisowo uznać, że od jej poczynań i poglądów światło się załamuje w żołądku i tylko od ciebie zależy, czy przez to zwymiotujesz. Patrząc ogólnie, przywodzi na myśl dziecko między 7, a 11 rokiem życia. Nie jest więc specjalnie inteligentna, ale nie da się jej równocześnie nazwać całkowicie głupią. Po prostu zdarzają jej się pomyłki, czasem też czegoś nie zrozumie i zapyta o wyjaśnienia. Tak samo jak dziecko, wydaje się widzieć świat tylko w dwóch kolorach. Coś może być albo złe, albo dobre, światłocienie nie istnieją. Jej przynależność do Szczurów wydaje się więc śmiechu warta, a jednak jest prawdą. Nikt nie ma zielonego pojęcia co mogło podkusić tak niewinną istotkę do wmieszania się między kryminalistów, mało też osób wydaje się tym w ogóle przejmować. Jest i tyle. Przynajmniej doskonale sprawdza się przy wnoszeniu nieco światła w ciemniejsze dni i bezgwiezdne noce. Ktokolwiek ją stworzył, kreował jej osobowość w jak najbardziej optymistycznym i entuzjastycznym kierunku...iiii nie przewidywał, by musiało się to kiedyś zmienić. Czkawka jest dokładnie taka sama jaka była pięć, dziesięć czy dwadzieścia lat temu. Jakkolwiek długo by nie żyła, nic nie zapowiada, by cokolwiek miało złamać jej bezgraniczny optymizm i chęć do życia. Stanowcza większość wypowiadanych przez nią słów podbarwiona jest pozytywną energią. Zdarza się, że ton całkowicie przeczy sensowi wypowiedzi, doprowadzając do zarówno komicznych, jak i niepokojących sytuacji. ,,Fera zatłukła jednego irytującego gościa tak, że aż poszła mu krew z uszu!”, czy ,,Sylve obiecał mi, że zbudujemy gigantyczną bombę!” nie należy do rzeczy, które powinno wypowiadać się tonem relacjonującego pierwszy dzień w szkole dzieciaka. Ironicznie, ,,martwy przedmiot” okazuje się aż nadzwyczaj żywotny na każdym kroku. Rozmawiając o czymkolwiek, czy relacjonując jakieś zdarzenie niemal każde zdanie popiera gestykulacją. Wyjątkowo trudno utrzymać ją w jednym miejscu - gdziekolwiek nie będzie, zawsze towarzyszy jej szum obracającego się kółka, które najwyraźniej nie ma opcji ,,Stop”. Na żartobliwe (czasem lekko rozpaczliwe) pytania, czy ma gdzieś wyłącznik, z całą powagą odpowiada, że nie wbudowano jej podobnej funkcji. Oczywiście nie zawsze tak jest. Potrafi się smucić (co brzmi naprawdę nienaturalnie i niepokojąco dla każdego znającego ją dłużej), jednak znacznie częściej przychodzi jej się bać. To wyjątkowo strachliwe stworzenie, chociaż nie zawsze w takim samym sensie. Trudno ją wystraszyć wyglądem, tak jak nie przeraża nas rączka nagrzanego czajnika. Cup boi się samego oparzenia - jeśli czegoś nie zna i wie, co to coś jest zdolne zrobić żywemu i nieżywemu organizmowi, będzie się tego bała. Najgorzej jest, gdy owe coś grozi skrzywdzeniem jej przyjaciół. Dziewczyna po prawdzie jest tylko stworzonym ludzką ręką, stale uczącym się programem, ale czasem ma w sobie więcej człowieka niż...no, faktyczni ludzie. Cudza krzywda godzi ją do żywego, bardziej obawia się jej niż własnej. W tym temacie ten dziecinny robocik wykazuje się niesamowitą dojrzałością. Hiccup jest doskonale świadoma faktu bycia tylko maszyną. Chociaż tego nie pamięta, prawie cały czas jaki istnieje wmawiano jej, że prawdziwe życie jest cenniejsze od sztucznego i właśnie takie nastawienie przyjmuje gdy przychodzi jej wybierać między sobą, a kimś żywym. Bardzo łatwo przywiązuje się do nowych osób. Kimkolwiek by nie byli i jakkolwiek by nie wyglądali, Czkawka zapewne będzie pierwsza w kolejce by się z nimi przywitać. Łatwo się zaprzyjaźnia, a przynajmniej jednostronnie. Wszystkich, których zna nazywa swoimi przyjaciółmi, nawet jeśli spotkała ich piętnaście minut wcześniej. Kieruje się prostą logiką: jeśli do mnie nie strzela, to musi być miły. Co za tym idzie, jest wyjątkowo naiwna i łatwo ją wykorzystać. Jednak raz nadużytego zaufania nie zapomni ci nigdy. Przeproszenie naprawdę urażonej Cup okazuje się równie trudne co doprowadzenie jej do takiego stanu. Nie umie jednak strzelać fochami na prawo i lewo. Jest po prostu zbyt towarzyska. Nie potrafi wysiedzieć długo w samotności i szybko znajduje sobie jakąś ofiarę, do której może się doczepić. Jeśli więc usłyszysz znajome, irytująco-urocze ,,Czeeeść!”, możesz być pewien, że tego wieczoru nie grozi ci izolacja społeczna. Ani nuda - spróbuj tylko zabronić dziecku bawić się czymkolwiek, a zrobi to z jeszcze większą przyjemnością. Mimo bycia roztrzepaną i nieskoordynowaną, Hiccup okazuje się doskonale wypełniać polecone jej zadania. I pewnie po zrobieniu co należy będzie gapić się na ciebie godzinę, aż usłyszy ,,Dobra robota, Cup”. Ale trzeba przyznać, że widok rozweselonego robocika jest zdecydowanie wart tych trzech słów.
Song theme: Broken Arrows - Avicii | Sweet Home Alabama - Lynyrd Skynyrd (bardziej dla przedstawienia gustu muzycznego Cup...i ze względu na historię)
Zarys przeszłości: Hiccup zapytana o to, kim jest, bez zawahania wyrecytuje ,,H11-CUP - gotowa do pracy”. Poda ci o sobie wszystko (bo po co ma cokolwiek ukrywać?), może tylko numeru seryjnego dobrze nie pamięta, ale z pozostałymi podstawowymi informacjami nie ma najmniejszego problemu. Pojawia się on dopiero gdy zapytasz ,,Skąd jesteś?”. Z nieznanej przyczyny, pamięć trwała robota została nieodwracalnie uszkodzona. Owo uszkodzenie jest o tyle ciekawe, że obejmuje tylko część odpowiedzialną za swego rodzaju wspomnienia. Cup pamięta wszystko, poza swoim właściwym pochodzeniem. Tak więc jej historia od biedy zaczyna się gdy Edward Hopper, z Montgomery w Alabamie, kupił na wyprzedaży garażowej robota-sekretarkę...
  Maszyna, chociaż długo nie używana, zadziałała bez zarzutu. Była doskonałą pomocą w domu, nie tylko w samym biurze. Synowie Hopperów chyba byli najbardziej podnieceni pojawieniem się w domu robota. Nikt nie podejrzewał, że prosta robo-asystentka jest jedną z najbardziej dopracowanych sztucznych inteligencji na świecie. Była prostym robotem. Roboty służą do ułatwiania człowiekowi życia, nic więcej. Żaden z domowników nie spodziewał się więc, jak wiele zmieni Hiccup.
  Po jakimś miesiącu od włączenia, sztywny program zaczął przypominać sobie co nieco. Pierwsze zauważyły to dzieci - Cup zaczęła wyrażać chęć zabawy z nimi. Jednak gdy tylko rodzice wracali do domu, polecenia kazały wracać do obowiązków. Dorośli nie wierzyli więc pociechom, że robot może się tak zachowywać. A umysł Czkawki zaczynał odtajać, jakby wracając do swojej pełnej sprawności, aż przypomniała sobie, że ma charakter.
  Hopper uwierzył w słowa synów dopiero wtedy, gdy podczas pracy H11-CUP przyniosła mu znalezioną w jego biurku płytę Lynyrd Skynyrd i poprosiła, czy może ją odpalić. Mężczyzna początkowo był tylko zdziwiony. Udzielił jej pozwolenia, bacznie obserwując poczynania robota. Gdy od razu przewinęła do ,,Sweet Home Alabama” i zaczęła bezbłędnie nucić, doznał szoku.
  Przyjęcie się Cup w rodzinie było tylko kwestią czasu. Po tamtym wydarzeniu zachowywała się już prawie zupełnie ludzko, przez co domownicy zaczęli ją inaczej traktować. Wkrótce robot stał się członkiem rodziny, jakby została adoptowana a nie kupiona z wyprzedaży starych rupieci. Szybko się uczyła. Przywiązała się do swojej rodziny, szczerze pokochała swój nowy dom. Sąsiedzi także do niej przywykli. Nawet nie zwróciła uwagi, gdy chłopcy podrośli i przestali się z nią bawić, energiczny labrador Hopperów zestarzał się, a starsza pani z sąsiedztwa po prostu zniknęła. Czas leciał, ale Czkawka się nie zmieniła.
  Któregoś dnia do domu przyjechała dwójka wysokich, poważnych mężczyzn. Cup oczywiście swoim zwyczajem przyjechała szybko się przywitać. Panowie byli dla niej bardzo mili. Pytali się ją o wiele rzeczy i opowiadali skąd są. Wtedy właśnie usłyszała o niesamowitym Megalopolis, kompleksie czterech niesamowitych miast przyszłości. Wszystko brzmiało tak pięknie i ekscytująco, że nie zauważyła krzywych spojrzeń pani Hopper i jej dwójki synów, wcale nie zadowolonych z faktu, że ojciec pochwalił się o istnieniu Hiccup nie tym co trzeba.
  Niedługo potem dziewczyna po raz ostatni spojrzała na swój dom w Montgomery w Alabamie.
  Oczywiście nie miała pojęcia, że nigdy tam nie wróci. Owszem, niepokoił ją fakt, że pan Hopper nie chciał z nią jechać do Megalopolis, ale ciekawość przezwyciężyła. Przyjechała do laboratorium w Edenie, gdzie znowu zadawano jej serie pytań, na które nie umiała znaleźć odpowiedzi. Wkrótce wszystko zaczynało ją męczyć. Chciała już wracać do domu i niejeden raz dała o tym wyraźnie znać. Ale nikt jej nie słuchał. Gorzej: jakiś mężczyzna w białym kitlu wprost jej powiedział, że nigdzie się nie wybiera.
  Nietrudno się domyślić, że nie zamierzała się z tym pogodzić. Hiccup nie lubi opowiadać o tym, jak uciekła. Twierdzi, że to nieprzyjemne i wcale nie jest dumna z tego, że prawdopodobnie piątka ludzi straciła przez nią trwale słuch. Jeszcze bardziej uwiera ją fakt, że została po prostu oddana. Nie wróci do Alabamy. To pewne. Nie miała tam już czego szukać. Ale mogła zostać tutaj. Musiała przecież szukać jakichś pozytywów. Użalanie się nad sobą byłoby sprzeczne z jej protokołami.
Oficjalnie: Mijana na ulicy ściąga na siebie tyle uwagi, co uroczy bezpański robocik. I dla większości Megalopolis nie jest nikim więcej. Może kilka osób dalej uparcie jej szuka, ale wcale się tym faktem nie przejmuje. Nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo wydaje się cenna niektórym dosyć niebezpiecznym osobom. Całe szczęście wśród Szczurów jest całkowicie bezpieczna.
Rola w gangu: Jest tym, do czego ją zaprogramowano: pomocnikiem. To niezastąpiona asystentka w dziedzinie informatycznej i nieco bardziej zastąpiona w innych, ale i tak zawsze stara się pomóc. Służy jako swego archiwum, którego nie idzie złamać póki się nie rozbierze jej na części (a do tego raczej nie dojdzie). Zapisuje wszystko co widzi i słyszy, a przez niepozorną posturę potrafi wkraść się między ludzi właściwie każdego sortu.
Umiejętności: Jak to sztuczna inteligencja, Czkawka posiada typowo informatyczne uzdolnienia. Wchodzenie do systemów przychodzi jej po prostu naturalnie, nie wymaga większych umiejętności. Nie musi właściwie wiedzieć co robi, żeby zadziałało. Co innego włamanie - z tym ma problemy. Jeśli już jednak komuś uda się załamać zabezpieczenia, Hiccup bez trudu porusza się po sieci odnajdując to, czego w danej chwili potrzeba. Jej dysk potrafi bez problemu ściągnąć i zapisać wszelkie pliki, które potem może przywołać. U ludzi mówi się na to ,,fotogeniczna pamięć” - w przypadku maszyny jest to po prostu ,,pamięć”. W każdym razie, Cup na życzenie może odtworzyć jakikolwiek plik dźwiękowy, czy napisać słowo w słowo to, co kiedyś widziała. Przydaje się to nie tylko służbowo. Przykładowo, pamięta teksty wszystkich swoich ulubionych piosenek (a że ,,śpiewać każdy może”, to kto jej zabroni?). Lubi też tańczyć. Jakichś specjalnie morderczych umiejętności nie posiada, a przynajmniej takie wrażenie można odnieść widząc ją po raz pierwszy. W razie niebezpieczeństwa, dziewczyna po prostu zamyka się jak pancernik, okazjonalnie rażąc prądem jeśli ktoś niepożądany ją dotknie. To wystarczająca ochrona - pancerzyk jest w pełni kuloodporny i znosi niesamowicie przeciążenia, pozostając właściwie bez rysy. Twórca H11-CUP musiał sobie doskonale zdawać sprawę, że charakter robota niejeden raz wciągnie ją w kłopoty. Zamontował w niej też narzędzie ostatecznej obrony, z którego Cup korzysta możliwie jak najrzadziej. Mianowicie potrafi wyemitować na małą skalę dźwięk o wyjątkowo szkodliwej dla ludzkiego ucha częstotliwości. Stojąc wtedy obok niej bez żadnych osłon, narażasz się na trwałą głuchotę. Całe szczęście stojąc kilka metrów dalej i zasłaniając uszy nie narazisz się na działanie ,,krzyku”.
Przyjaciele: Niejeden raz już było powiedziane, że Hiccup uwielbia wszystko co nie próbowało jej zrobić krzywdy. Tak więc wszyscy członkowie gangu bez wyjątku znajdują się na tej liście (nawet jeśli oni uważają inaczej).
Wrogowie: Serio? Czkawka i wrogowie? Owszem, nie lubi paru ludzi, ale żeby od razu używać tak poważnych słów?
Autor: Nyan Cat

Od Chiena (CD Lio) - Smak zwycięstwa

         Jedną z tych mniej oczywistych zalet przynależenia do Niepokonanych z całą pewnością jest fakt, iż zna się cały oddział z imienia, nazwiska, modyfikacji i pseudonimu. W ten właśnie sposób Chiena Duonga, a więc i szeroko znanego Legiona, bez trudu kojarzyli wszyscy, a on mógł odwdzięczyć się równą znajomością swoich kolegów i koleżanek. Czyniło to z T-20 sporych rozmiarów, maksymalnie spaczoną, ściśle militarną rodzinę żołnierzy-morderców. Trudno wyobrazić sobie, by grupa kilkukrotnie modyfikowanych maszyn wojennych z której każdy członek mógłby poszczycić się wywołaniem niejednego piekła na ziemi była w stanie chociażby ze sobą porozmawiać. Paradoksalnie jeden zbrodniarz ufał drugiemu zbrodniarzowi na tyle, by wiedzieć, że nie stanie mu się żadna krzywda. Tak więc Niepokonani stanowili dla siebie jedyną rodzinę o bardzo specyficznych relacjach. Niezwykle trudno było tu mówić o prawdziwej więzi, bo jaką więź może stworzyć jeden wyprany mózg z drugim w jeszcze gorszym stanie? Tak czy siak wszystkich żołnierzy cechowało przywiązanie do siebie porównywalne do tego spajającego watahę wilków, gdzie każdy jest równocześnie samotnikiem jak i częścią czegoś większego. Do czasu dezercji Legiona i on był ważną częścią całości oddziału i był z tego powodu niezmiernie zadowolony, nawet pomimo iż sprawy znacząco się pokomplikowały. Co więcej, Chien znał każdego Niepokonanego równie dobrze co siebie i ruda przyczyna zamieszania w Elizjum nie była od tego żadnym wyjątkiem.
         Kostas Demetrios. Venom.
        Te słowa brzmiały jak przekleństwo niezależnie od intencji z jakimi były wypowiadane. "Chien Duong" czy "Legion" budziły co prawda jeszcze gorsze odczucia, lecz i tym trzem wyrazom nie można było odmówić siły rażenia godnej samego diabła... a w każdym razie diabła, który zasiadał po prawicy niekwestionowanego przekleństwa każdej istoty, której nie obce były fronty i walki, na które oddelegowywano Niepokonanych. Wśród reszty oddziału T-20 zdarzały się równie bezwzględne monstra wyprane z człowieczeństwa, lecz wśród nich wszystkich to właśnie dotyku Venoma obawiano się najbardziej. Ten Niepokonany był wstanie zabić, gdy jego palce znalazły kontakt z obcą skórą. Jego dotyk palił i wyniszczał, a jego rezultaty przywodziły na myśl tylko działanie stężonego kwasu na ludzkie tkanki. Sam żołnierz nie miał jednak nad tym żadnego wpływu, a co za tym idzie cierpieli wszyscy, którzy byli na tyle nierozważni, by dać się choćby musnąć. W tym także Legion bardzo dawno temu i choć on sam nie był w stanie przypomnieć sobie ani czasu, ani okoliczności tegoż wypadku, jego łydka pamiętała go aż za dobrze, pulsując dość niepozornym, szczypiącym bólem. Mgliste wspomnienie dawnej krzywdy było nieomal wszystkim czym Chien dysponował względem niegdysiejszego kolegi. Suche fakty, które byłby w stanie wyrecytować z pamięci nie były godne nazwania ich wspomnieniami. Świadomość tego, że do Megalopolis wysłano nowe zło, gdy utracono stare, nieodmiennie oznaczać musiało, iż wreszcie dowództwo postanowiło naprawić swój błąd. Bynajmniej nie Szczury były tu największym problemem. Gang mógł poczekać odrobinkę na swoją kolej. Najbardziej palącą niedogodnością, wymagającą najpilniejszej interwencji był właśnie zbiegły ze służby superżołnierz, który przez wzgląd na wyszkolenie nie był w stanie całkowicie odnaleźć się w normalnym świecie ani tym bardziej dopasować się do niego należycie.
         Głównie dlatego nie zadawał sobie trudu czekania na windę i zbiegł po schodach, przeskakując po dwa lub trzy stopnie na raz, a tym samym nieomal całkowicie znikając z oczu Lio. Na wysokości pierwszego piętra darował sobie dalszy sprint po schodach i przesadził barierkę. Naprawdę się spieszył, by jak najszybciej dotrzeć na ziemię i ruszyć w dalszą drogę. Każda sekunda, gdy dwaj Niepokonani przebywali razem na terenie Megalopolis oznaczała teoretyczny pogrom na sporej grupie cywilnych nieszczęśliwców przebywających w złym miejscu i czasie, a to z kolei cholernie kłóciło się z niesamowitą ideą Lio o ogólnym bezpieczeństwie, więc Legion podświadomie musiał skorygować się pod nową wytyczną. To z kolei niosło za sobą uwierającą świadomość faktu, iż Chien, niejako wbrew sobie powinien pozbyć się Kostasa. Venom musiał umrzeć, niezależnie od tego kim był. Dawniej mógł być przyjacielem Duonga, teraz jednak Chien wątpił w to czy Venom w ogóle go pamięta. Nawet jeśli tak, zapewne zechce go zabić, bo cóż innego mógłby mieć zakodowane w rozkazie? Któryś z Niepokonanych musiał zostać tym pokonanym, by ten drugi mógł żyć w spokoju, a Legion miał nieprzyjemne wrażenie, że to na niego spadnie opinia bratobójcy. I wbrew pozorom nie był takim stanem rzeczy zachwycony.
         - Domyślam się, że nie masz żadnych magicznych zdolności, które przeniosą nas do Elizjum, co? - rzucił przez ramię w stronę podążającej za nim Lio. Lalka w odpowiedzi jedynie nieznacznie pokręciła głową. - Tak sądziłem...
        - Co zamierzasz? - Marionetka zrównała się z Legionem, który pokonywał kolejne metry chodnika wyjątkowo żwawym krokiem.
        - Złapać taksówkę do Elizjum. Tak będzie najszybciej. - odparł.
       - Tylko po co?- dociekała dalej. Legion zerknął z ukosa na dziewczynę. Naprawdę nie rozumiała?
       - Widziałaś człowieka na ekranie telewizora. Tak się składa, że go znam i powinienem się z nim spotkać.
       - To twój przyjaciel?
        Tym razem Chien potrzebował chwili na zastanowienie się nad tym czy powinien skłamać, czy może lepiej powiedzieć prawdę.
        - Teraz już były przyjaciel. - oznajmił w końcu - Nie spieszę się po to, by z nim pogadać.
        Lio nie skomentowała tego. Zamiast się odezwać chwyciła Duonga za ramię i pociągnęła w stronę czekającej na poboczu taksówki. Legion bezpardonowo wepchnął się na tylne siedzenia, od razu rzucając kierowcy trochę pieniędzy i nazwę ulicy sąsiedniej do tej, na której tkwił główny powód całego zamieszania. Miało to na celu zminimalizowanie niebezpieczeństwa, które spadłoby na kierowcę, więc Legion był skłonny przebiec się w tak szczytnym celu. Lio wsiadła do samochodu zaraz za Azjatą i zajęła miejsce tuż obok. Chien wyjął pistolet i odbezpieczył go z charakterystycznym szczęknięciem. Właśnie na broni skoncentrował całą swoją uwagę, gdy kontrolował czy aby na pewno jest zupełnie sprawna. Musiała być - w końcu sprawdzał ją średnio dwa razy dziennie - jednak brunet nie mógł powstrzymać się przed sprawdzeniem pistoletu. Uświadomiwszy sobie, że taksówka nadal stoi, spiorunował wzrokiem pobladłego taksówkarza i lufą wskazał mu drogę przed maską samochodu.
        - Jedź. - polecił krótko, ostrym tonem sugerującym bezwzględny rozkaz. Po chwili dodał nieco delikatniej: - Nie mam całej nocy.
        W końcu taksówkarz, zmotywowany do działania widokiem gotowej do strzału broni, zdecydował się spełnić narzucone mu zadanie. Taksówka ruszyła, a Legion przez całą drogę czuł na sobie badawcze spojrzenie niemrugających oczu Marionetki. Lio zdawała się czekać aż Chien zrobi użytek z trzymanego w ręce pistoletu. Mimo wszystko Duong nie chciał i nie planował w nic strzelać. Bynajmniej jeszcze nie. Wpatrywał się tylko w przestrzeń za oknem, wystukując palcami nierówny rytm na kolanie. Nawet nie przyszło mu do głowy, by chociażby się odezwać, gdy starym zwyczajem koncentrował się na bieżącym zadaniu i najbliższej przyszłości. Mijane skrzyżowania, neonowe billboardy i światła mijanych pojazdów w przedziwny sposób pomagały mu pozbierać myśli i zastanowić się nad najlepszym z możliwych rozwiązań problemu. Oczywiście brał pod uwagę fakt, iż nie w jego interesie było niszczyć miasto i mordować. Tym razem musiał postarać się ochronić jak najwięcej z cywilnej części miasta. Miał tego dnia już wystarczająco wiele krwi na rękach i czystym fartem uniknął śmierci, więc ostatnim czego chciał było przydawanie sobie kłopotów.
        Taksówka z szarpnięciem zatrzymała się przy chodniku, wyrywając Chiena z zamyślenia. Zamrugał kilkukrotnie i wysiadł. Natychmiast przypomniał sobie o swoim celu i nie tracąc ani chwili dłużej, zerwał się do biegu, a Lio nie zostało nic innego jak dotrzymać mu kroku. Całe szczęście, że nie była człowiekiem, więc Duong nie musiał szczególnie dostosowywać do niej swojego kroku. W ten sposób znacznie szybciej dotarli do celu. Ulica już teraz wyglądała jak pobojowisko, choć Legion śmiał przypuszczać, że był to jeden z lżejszych widoków, których mógł się spodziewać. Ofiary może i były, ale asfaltu nie zaścielały truchła, a krew nie spływała do studzienek kanalizacyjnych szerokimi strumieniami, więc naprawdę nie było najgorzej. Co więcej, krajobraz zdawał się być wręcz magiczny. Wszechobecne szklane odłamki mieniły się w świetle latarni, przywodząc na myśl wyłącznie surrealistyczny śnieg. Legionowi wydawało się, że patrzy na gwiazdy, które pospadały na ziemię. Nie miał jednak czasu na podziwianie okolicy, bowiem po środku tego wszystkiego stała wysoka postać. Twarz Venoma ginęła w cieniu kaptura. W rękach trzymał porządny, groźnie połyskujący karabin z nietopliwego tworzywa. Czekał. Kostas Demetrios oczekiwał swojego przeciwnika i gotów był rozszarpać go na strzępy.
        Buty Legiona zachrzęściły na szkle, gdy ruszył w stronę niegdysiejszego przyjaciela. Lio natomiast zajęła się tym, o co można by ją posądzać - jej uwagę skupiło wyłącznie ratowanie i ewakuowanie ludzi. Chiena niezmiernie ucieszyło, że nie będzie miał jej na głowie przez jakiś czas, gdyż w ten sposób mógł w zupełności skoncentrować się na przeciwniku.
         - Kostas! - zaczął, wcale nie planując od razu go zabijać. Wiedział, że nie przemówi Niepokonanemu do rozsądku, ani nie sprawi, że ten wyrwie się spod wpływu władzy, ale nie mógłby sobie darować gdyby nie spróbował. - Pamiętasz mnie?
         Venom jednakże nie zamierzał go słuchać. Zawarczał gardłowo, odrzucił karabin na bok i skoczył na Legiona, rozcapierzając palce jak szpony. Kaptur zsunął się z głowy żołnierza, ukazując wykrzywione zwierzęcą wściekłością oblicze. Chien - będąc nieco słabszym, lecz zwinniejszym niż jego przeciwnik - odskoczył i w chwili gdy rozpędzony Niepokonany mijał go o włos, kopnął go w kolano, tym samym posyłając Venoma na ziemię. Kostas nie był jednak nowicjuszem, więc wykorzystał swój pęd, by przetoczyć się po ziemi i zerwać z powrotem na nogi zanim Legion zdąży w niego wycelować z pistoletu. Tym razem i on wyciągnął swoją broń, by na wpół ślepo oddać strzał. Duong po raz kolejny uniknął ataku, jakoś nie kwapiąc się do otwartej walki. Nie miałby nic przeciwko natychmiastowym usunięciu kogokolwiek innego. Jednakże Legion z Venomem naprawdę dobrze się dogadywali w czasach, gdy oboje służyli armii. Chien mógł przewidzieć co zrobi Kostas, więc mógł skutecznie go osłaniać w trakcie misji, w zamian otrzymując identyczną ochronę. Znali siebie na wylot, więc nawet teraz, w chwili gdy po raz pierwszy ścierali się ze sobą w celu innym niż trening, nie byli w stanie wyraźnie zaskoczyć przeciwnika. A co za tym idzie żaden z nich nijak nie potrafił zdobyć przewagi. Ich starcie wyglądało zatem jak wyjątkowo perfidnie wyrównana walka bokserska urywana epizodami, gdy dwójka napastników ostrzeliwała się nawzajem. Na raz, kiedy zwarli się po raz kolejny, siłując się ze sobą, Chien złapał kontakt wzrokowy z Venomem i wyjątkowo wiele go to kosztowało.
          Karabin maszynowy zaterkotał nad głową Legiona. Gdzieś zza ścian grubo opancerzonego Maraudera dobiegły go echa eksplozji i kolejne serie wystrzeliwanych pocisków. Poza nim w pojeździe tkwiło jeszcze pięciu żołnierzy, jeśli nie liczyć dwójki kierowców, delikwenta, który zajął miejsce przy karabinie oraz Kostasa. Mimo wszystko cała załoga poza Venomem wydawała się trzymać z dala od Niepokonanego żołnierza - jednego z dwóch źródeł przewagi w starciu na afgańskim froncie. W rękach Chiena ciążył jego ulubiony karabin, który mężczyzna od czasu do czasu muskał ukrytymi w rękawiczkach palcami, jakby głaszcząc przestraszone stworzonko. Pojazd zakołysał się na wybojach i przechylił, gdy kierowca skierował go na stromy podjazd, ale nie zrobiło to na Niepokonanych szczególnego wrażenia. W przeciwieństwie do reszty żołnierzy, gdyż z kilku gardeł wydobył się udręczony jęk. Legion uparcie milczał, powtarzając w myślach każdy jeden powierzony mu rozkaz. Była to jego mantra, coś, dzięki czemu nie pozwalał sobie sięgać myślami poza Maraudera. Nagle transporterem wstrząsnęło do wtóru eksplozji o epicentrum pod jednym z kół. Było to jednak stanowczo zbyt mało, by zatrzymać opancerzoną bestię. Legion zmarszczył brwi, usiłując wstępnie oszacować ile jeszcze da radę znieść pojazd do którego został przydzielony. Wyjrzał przez niewielkie okienko, by przekonać się, że od flanki nadjeżdża inny, z całą pewnością wrogi pojazd. Odwrócił się natychmiastowo, a jego wzrok od razu skrzyżował się z czujnym spojrzeniem Kostasa. W oczach drugiego Niepokonanego na ułamek sekundy błysnęło zrozumienie, chociaż Legion nie zdołał nawet rzucić krótkiego: "Uwaga" nim w bok Maraudera uderzyła inna ciężarówka. Transporter Legiona przewrócił się na bok i zaczął zsuwać się w dół skarpy, by już po chwili staczać się z niej, nabierając prędkości. Do uszu Chiena dobiegła jeszcze urywana, chrześcijańska modlitwa...
        Wspomnienie zniknęło zastąpione feerią barw i kolorowych rozbłysków. Legion cofnął się zamroczony, odruchowo sięgając dłonią do bolącego czoła. Zamrugał skonsternowany, lecz nim doszedł do siebie kolejny cios - tym razem wymierzony w szczękę - sprawił, że Duong zatoczył się, nieomal zupełnie tracąc równowagę. Otrząsnął się jednak dość szybko, by zablokować następny atak i uskoczyć przed parzącym dotykiem Venoma. A potem przypuścił chybiony kontratak. Czoło bolało znacznie mniej niż zraniona całkowitym rozproszeniem się duma. Legion nie śmiał jednak dopuścić do siebie myśli o natychmiastowym odwecie, bo jedną chwilę nieuwagi przypłacił guzem na środku czoła. Miał na względzie także to, iż każdy źle wymierzony ruch poskutkuje dotkliwym oparzeniem, a tego naprawdę nie chciał przezywać po raz kolejny.
         - Kostas - warknął po raz kolejny. Nie wierzył w cuda. Wiedział, że to bez sensu i, że nie doczeka się nawet cienia reakcji. Nienawistne spojrzenie przyjaciela nie zmiękło - Kostas, cholera, weź się chłopie w garść!
         Venom zdawał się jednak zupełnie go nie słyszeć. Nie rozpoznawał go, a co za tym idzie nie zamierzał ustąpić. Misja zakładała, by zabić, a więc należało zabić. Legion został mu przedstawiony jako cel i śmiertelny wróg, więc tak też Venom uznał, nijak nie mogąc przywołać z pamięci chwil, gdy oboje służyli ramię w ramię. To bolało Chiena w wyjątkowo niepojęty dla niego sposób. Jednakże jeśli Legion nie potrafił sobie czegoś wyjaśnić ani zrozumieć, zwyczajnie przestawał zawracać tym sobie głowę. Dlatego właśnie bez skrupułów wymierzył Venomowi porządny cios w żołądek i odskoczył w bok, uchylając się, gdy przeciwnik machnął rękami. Legion, korzystając z faktu, iż znalazł się po lewej Venoma, kopnął go, by po chwili znowu spróbować go uderzyć. Tym razem nie sięgnął celu, gdyż Kostas zablokował jego rękę i odepchnął go od siebie. Na pancerzu chroniącym ramię Legiona został delikatny obrys dłoni. Duong zmrużył oczy, przenosząc wzrok ze śladu na Venoma, westchnął cicho i wyszarpnął zza paska nóż. Należało to wszystko skończyć, dlatego tym razem to Legion skoczył na Venoma i ciął, licząc, że trafi. Trafił w przedramię, a ostrze zagłębiło się w ręce Niepokonanego i zazgrzytało pomiędzy kośćmi przedramienia. Na tym Legion nie poprzestał i korzystając z przewagi jaką dało mu chwilowe obezwładnienie Venoma szarpnął nóż i rozpłatał mu rękę aż do nadgarstka. Kostas krzyczał, bo nawet Niepokonani nie byli niezniszczalni. Nie byli też zupełnie odporni na ból. Legion zostawił ściskającego uszkodzone przedramię żołnierza i podbiegł do porzuconego niedaleko karabinu. Chwycił go i dobił Kostasa, dobierając możliwie najskuteczniejszą i najszybszą technikę.
        Ciało martwego Niepokonanego znieruchomiało pośrodku ulicy, twarzą do ziemi. Legion podszedł jeszcze do truchła i odgarnął na bok rude włosy. Na karku mężczyzny widniały dwie linijki tekstu. "T-20" u góry oraz "Venom" tuż pod nim. Chien sięgnął ręką do swojego karku. Nie mógł wyczuć tatuażu, lecz wiedział, że on tam jest. Świadomość tego paliła go do żywego.
         Pamiętaj kim jesteś.
        Legion potrząsnął głową i dźwignął się na nogi. Rozejrzał się po okolicy, ale nigdzie nie dostrzegł Lio. Pozbierał swoje bronie i po raz ostatni ogarnął wzrokiem ciało poległego.
         - Przepraszam, przyjacielu. - szepnął - Przynajmniej tyle mogłem dla ciebie zrobić.
        Chien Duong odszedł w nieznane, nie kłopocząc się odnajdywaniem Lio, a świat nie śmiał zakłócić jego marszu żadnym dźwiękiem. Legion wygrał, a jego triumf znaczył wyłącznie cierpki posmak klęski. Przepraszam, Kostas. Naprawdę chciałem zrobić to inaczej...

poniedziałek, 15 maja 2017

Od Aurayi - Sławna pospolitość

Wiele osób marzy o sławie. Zrobią dosłownie wszystko, aby mieć choćby pięć minut sławy. Dziewczyny przechodzą na jakieś absurdalne diety, aby stać się jeszcze bardziej absurdalnie chude. Żałosne. Zwykli ludzie robią jakieś operacje plastyczne, aby lepiej wyglądać. Przecież gdy umierasz, nikt nie patrzy na twój wygląd i nie myśli „Był pięknym człowiekiem”. To byłaby jakaś komedia. A żeby było śmieszniej, są ludzie, którzy zabiją dla sławy. Czy to na wielkim ekranie, wśród blasku fleszy czy też w wieczornych wiadomościach. Już nie raz słyszałam o morderstwie jakiejś gwiazdeczki z zazdrości. I właśnie dlatego wszyscy ze sławnym nazwiskiem obstawiają się setką ochroniarzy. Jakby sami nie mogliby się postarać o własne bezpieczeństwo. Przecież taki przysłowiowy „goryl” nie będzie za tobą wszędzie chodził. Trzymał cię za rączkę, jak małe dziecko.
A co ze mną? Mam to, za co ludzie zabijają – sławę. Mój głos rozgrzewa serca fanów. Ludzie płacą absurdalne pieniądze, aby być na moim koncercie. A co ja czuje w takich sytuacjach? Nienawidzę tych ludzi, tak samo, jak nienawidzę tej całej sławy. Nie rozumiem, co zwykli ludzie w tym widzą. Wychodzę, jak jakieś zwierzątko, aby zabawić obrzydliwie bogatych ludzi. Przed koncertem otocza mnie sztab charakteryzatorów, fryzjerów, tych od ubrań i innych, których nazw nawet nie znam. A potem wychodzę na scenę i tylko śpiewam. A wszyscy się tym zachwycają. Zapraszają mnie na jakieś gale, imprezy charytatywne, bale i wiele, wiele innych. Moje nazwisko – oczywiście nie to prawdziwe. W opinii publicznej figuruję jako Namida Ferrars – w czasopismach plotkarskich, wiadomościach czy gazetach.
Oczywiście z racji tego, że przynależę do niesławnych Szczurów, również mój wygląd musiałam zmienić. Choć dla mnie to nic trudnego. Odrobina sztuczek i mam zupełnie inny wygląd. Włosy – nie są już długie i śnieżnobiałe, lecz czarne niczym noc, sięgające tylko za łopatki. A oczy? Z szarych przechodzą powoli w głęboki, chłodny błękit. Udaje mi się również nieznacznie zmienić rysy twarzy, co zmyli nawet najbardziej wyrafinowanego obserwatora. Dlatego śpię bezpiecznie. Jedna osoba, dwie sprzeczne osobowości. Z jednej jestem poszukiwaną kryminalistką, przynależącą do podejrzanego gangu, a z drugiej – światowej sławy piosenkarką. Czasami się zastanawiam, co by było, gdyby moja tajemnica wyszła na jaw. Wyobrażacie sobie miny tych wszystkich ludzi, którzy kochali i nienawidzili jednocześnie tej samej osoby? Że ta, którą tak uwielbiają, to ta sama, na którą polują? Brzmi to jak świetny kawał.
Ale dlaczego taki zawód, skoro tak bardzo go nienawidzę i skoro muszę się tak bardzo wysilać, aby nie dać się zdemaskować? Mój wybór był kierowany tylko i wyłącznie myśleniem taktycznym. Mój głos tylko mi w tym pomógł. Mam dostęp do wielu znanych osobistości, tajne informacji czy plotki z najwyższej półki przepływają przeze mnie, a co z miejscami niedostępnymi dla szarych obywateli? Stoją przede mną otworem. Dla szpiega jest to po prostu jak raj. Nawet zbytnio nie muszę się wysilać, to ludzie podają mi wszystko na tacy.
Czy ludzie z gangu wiedzą, kim jestem? Nie do końca. W zasadzie od przyłączenia się z nikim nie rozmawiałam – to raczej oczywiste. Ale miałam już parę akcji, poznałam parę osób tylko tyle, co z obserwacji. I to mi wystarczyło. I wiem już, że z niektórymi mogę mieć problem. Bo w końcu, kiedyś ktoś się dowie o wszystkim. To nic złego, ale ja osobiście wolę trzymać moje sekrety dla siebie. Niestety nie ukryję wiecznie tego, że kiedy znika Auraya w gangu, na scenie nagle pojawia się Namida. Myślę, że nieliczne osoby mogą po niedługim czasie skojarzyć fakty. Ale teraz to nie ma znaczenia.
Właśnie zaczął się kolejny nic nie znaczący dzień. Dzisiaj mam wolne, żadnych koncertów, żadnych zleceń z gangu. Cały dzień dla mnie. I jak go tu teraz spędzić? Nie chce mi się siedzieć w mojej niewielkiej kawalerce – robię to zbyt często, jak na człowieka. Ale też nie widzi mi się wychodzić na zewnątrz, wśród ludzi. Być wystawiona na ich oceniający wzrok, na twarz wyrażającą najwyższą pogardę. Na słowa, które mogą być ostrzejsze od noża. Na obserwację również nie mam co iść. Zwiad robiłam w nocy – dość nietypowa pora, ale zwykle to właśnie robię, kiedy nie mogę sapać. No trudno, znów będę wymyślać coś na poczekaniu. Zabrałam ze sobą kilka sztyletów, noży do rzucania i katany. Naprawdę skromny ekwipunek, ale na razie nie widzę powodu, aby taszczyć więcej broni ze sobą.
Wyszłam na zewnątrz, zaczerpnęłam świeżego powietrza, spojrzałam na okolicę i zaczęłam żałować, że jednak nie zostałam w domu. No ale… jak się zrobiło pierwszy krok, trzeba zrobić i drugi. I tak powrót do domu nie miałby sensu, tam nie mogę działać. A gdy poruszam się wśród tłumów, przynajmniej mam szansę, że dowiem się czegoś ciekawego. Jeszcze jeden głęboki oddech i zmusiłam nogi do ruchu. Poszłam w niewiadomym mi kierunku, wybierając drogi w ostatniej chwili, nie mając żadnego konkretnego celu. Błąkałam się niewielkimi, podejrzanymi uliczkami, przemykałam między ogromnymi wieżowcami, szłam jak gdyby nigdy nic po parkach rozrywki.
Coś koło południa znudziło mi się to wszystko. Dzisiejszy dzień był niesłychanie zwyczajny, nic ciekawego się nie działo. Zaczęłam nawet żałować, że nie mam żadnego zadania z gangu. Miałabym przynajmniej czym zająć myśli. A tak? Siedzę sobie na jakimś drzewie w parku – byłam już tak zmęczona tą niekończącą się monotonią, że znalazłam miejsce niewidoczne dla innych, ale idealne do obserwacji – i po prostu patrzyłam na żyjących w nieświadomości ludzi. W zasadzie czasami zastanawiałam się, jakby to było prowadzić zwyczajne życie. Nie martwić się dniem następnym, nie myśleć o tym, że twoja następna misja może być ostatnią. Po prostu toczyć normalne życie, słuchając tych bredni, którymi karmią nas media, może mieć szczęśliwą rodzinę? Żyć w nieświadomości. Ale w następnej chwili moje marzenia pryskają, przeplatane szarą rzeczywistością, a myśli o normalności nie powracają przez kilka tygodni. Marzenia mają to do ciebie, że są nierealne i nie do spełnienia. To dlaczego ludzie właściwie marzą? Tego jeszcze nie odkryłam.

Gdy słońce już zaczęło się zniżać nad linię horyzontu, zeskoczyłam z drzewa, rozciągnęłam zastałe kości i ruszyłam w swoim kierunku. Ludzie dookoła mnie pospiesznie wracali do swoich domostw. Wiedzieli, że po zmroku nie warto wychodzić na zewnątrz. W zasadzie trochę akcji może umiliłoby mi dzisiejszy dzień.
I w zasadzie nim ostatnie wspomnienia tejże myśli zdążyły prysnąć, kątem oka zaobserwowałam jakiś ruch w ciemności. Może ten dzień nie będzie jednak taki nudny? Szłam dalej, niczym nie wzruszona. Pierwszy i podstawowy błąd, jaki można popełnić, to dać znać obserwatorowi, że się go zauważyło. Z tą wiedzą mielibyśmy większe trudności z zaskoczeniem go.  Oczywiście trzeba również tak działaś, aby szybko obezwładnić niechcianego gościa. I właśnie dlatego w najmniej spodziewanym momencie skręciłam w ciemną uliczkę, znikając na kilka cennych sekund mojemu obserwatorowi z oczu. Sam, gdy skręcił w dokładnie ten sam zakręt co ja, zastał jedynie pustkę. Wykorzystując jego chwilowe zaskoczenie zaatakowałam go. Przycisnęłam do muru, unieruchamiając go i jednocześnie przykładając jeden z moich sztyletów do jego gardła, aby nie próbował żadnych sztuczek.
- Masz pięć sekund, aby wyjaśnić mi, dlaczego mnie śledzisz. Po tym czasie poderżnę ci gardło – warknęłam.
- Spokojnie, księżniczko…
- Cztery sekundy. Radzę ci lepiej wykorzystać pozostały czas.
A niech tylko spróbuje nazwać mnie drugi raz „księżniczką”, a przysięgam, że poderżnę mu gardło przed czasem – przemknęło mi niczym szept przez myśl.
Próbowałam przyjrzeć się twarzy nieznajomego, ale było na tyle ciemno, że cienie spowijały całą jego sylwetkę. Nie mogłam nic określić. Wieku, postury, twarzy. Niczego. To mnie denerwowało jeszcze bardziej, aniżeli sam fakt, że mnie śledził.

Ktoś, coś? Może?

niedziela, 14 maja 2017

Ignis aurum probat - Próbą złota jest ogień


City of Apocalypse by MoonRoseEternity

Imię: Auraya 
Nazwisko: Fairlight 
Pseudonim: Auraya jest chłodna jak lód, stara się nie okazywać żadnych emocji, żadnych uczuć. To właśnie dzięki temu ludzie z gangu, tak samo jak zwykli, niby niewinni mieszkańcy miast, zwykli na nią wołać "Królowa Lodu". Dziewczynie to zazwyczaj nie przeszkadza. W zasadzie dobrze opisuje to, jaka jest. Osobiście jednak woli być nazywaną "Snowbird". Ma to niejaki związek z przeszłością, ale na razie tyle powinniście wiedzieć. Można zauważyć, że oba te pseudonimy mają związek z lodem - to bardzo wiele już może powiedzieć o tej postaci. 
Płeć: Kobieta 
Wiek: Wygląda na 24 lata, choć w rzeczywistości przekroczyła już setkę. Od tego momentu przestała liczyć swój wiek. 
Rasa: Nie ma dokładnej nazwy na rasę Aurayi. Potrafi ona rzeczy, za które wiele nazwałoby ją czarownicą. I chyba właśnie do czarownic Auraya jest najbardziej zbliżona, jeżeli chodzi o jej pochodzenie 
Narodowość: Wielka Brytania 
Obywatelstwo: Eden, a jakże. Miasto europejskie. Dlatego władze ją tutaj przydzieliły. Jakież to banalne. 
Rodzina: Od dawna nie żyje. Auraya stąpa sama po tym świecie i na razie nie zapowiada się na to, by to się zmieniło. 
Miłość: Aktualnie Auraya stara się unikać przedstawicieli płci przeciwnej. Zbyt wiele razy została zraniona w przeszłości. Więc teraz prędzej przystawi ci nóż do gardła, niż umówi się na randkę. Choć nie powie, że nie chciałaby prawdziwej miłości. W głębi tego pragnie, jednak doświadczona, za bardzo się boi. 
Aparycja: Auraya ma długie do pasa, proste, białe włosy. Nic szczególnego. Jej oczy są w kolorze szarym, choć wiele powie, że są zimno-stalowe. Jej cera zaś jest blada. Coraz więcej opisu, które świadczą o trafności jej pseudonimów. Dziewczyna jest średniego wzrostu. Przekroczyła zaledwie 170 centymetrów wzrostu i na tym się skończyło. Jest smukła i szczupła, co często jej pomaga w ucieczkach - zwyczajnie zmieści się do każdej szczeliny. Jest również bardzo dobrze wysportowana, niewiele osób jej dorównuje. Ma również wytatuowany niewielki triskelion na prawej łopatce, jednak nie lubi o nim mówić. 
Charakter: Jaka może być Auraya? Pierwsze słowo, jakie przychodzi na myśl, kiedy się ją spotyka to "chłodna". I taka właśnie jest. Stara się nie okazywać żadnych uczuć czy emocji. Wyraz jej twarzy przedstawia jedną wielką obojętność. Nie zabawia długo w towarzystwie. Po prostu nie wytrzymuje z ludźmi. Odzywa się tylko wtedy, gdy widzi w tym jakikolwiek sens. Jest zdystansowana i samotna. I to nie ma nic wspólnego z jej "chłodem". Choć na zewnątrz Auraya jest cichą, spokojną, oddaloną od reszty świata osobą, to nie znaczy, że nie ma żadnych uczuć. To tylko gra, maska dla świata. Stara się wszystkich od siebie odstraszyć, do nikogo się nie przywiązuje. W środku czuje, że jednak brakuje jej ciepła drugiej osoby. Poczucia bezpieczeństwa, spokoju, normalności. Chciałaby poznać nawet osobę, którą choćby mogłaby nazwać "przyjaciel". Jednak doświadczenia nauczyły ją, że to się nie stanie. Dlatego Auraya jest bardzo nieufną osobą. 
Zarys przeszłości: Auraya miała kiedyś kochającą rodzinę. Miała. Pewnego pięknego poranka przyszli Łowcy, którzy na oczach dziewczyny zabili jej rodziców. Ona sama zdołała cudem uciec z domu. Długo błąkała się sama po świecie, nie mając żadnej innej rodziny, a tym samym środków na przetrwanie. Wtedy poznała grupkę przyjaciół. A wśród nich był on - niesamowicie przystojny Ivan, który od razu zaoferował dziewczynie pomoc. Niewiele czasu trzeba było, aby zakochali się w sobie. Na nieszczęście dziewczyny, to był początek koszmaru. Kiedy znajomi poznali jej historię, od razu zrównali dziewczynę z błotem. Była znienawidzona przez wszystkich, zwykłe popychadło. Miałeś zły dzień? Mogłeś pójść i uderzyć Aurayę. Nikt z tym nic nie robił. Nawet policja była przeciwko niej. A chłopak? Chłopak po niedługim czasie sprzedał ją do niewoli, bo chciał zarobić. To właśnie tam dziewczyna nauczyła się walczyć - robiła za zabawkę, wystawiana na ring, by walczyć, by być obiektem zakładów. Tam Auraya też nie zdobyła wielu przyjaciół. Wszyscy życzyli jej śmierci, gdyż po niedługim czasie dziewczyna stała się najlepszą z najlepszych, aby tylko przetrwać. Powiedziała sobie, że kiedyś ucieknie i zemści się na tych, którzy jej to zrobili. I tak się stało. Pewnego dnia była mała awaria. Nie trwała długo, ale to wystarczyło dziewczynie, by uciec. Od razu wróciła do swoich byłych "przyjaciół" i wybiła ich co do jednego. Czy tego żałuje? Patrząc z perspektywy czasu - bardzo. Nie przyzna się do tego, ale pomimo tylu doświadczeń (bo w jej długiej historii były inne, nad którymi nie warto się rozpisywać) nie zwykła jeszcze mordować ludzi. 
Oficjalnie: Auraya robi karierę jako piosenkarka. Swoim głosem podbija serca fanów. Dziewczyna jednak nienawidzi swojej pracy. Robi to tylko dlatego, że ma dostęp do większej ilości informacji, ludzi czy miejsc. Był to wybór taktyczny. 
Rola w gangu: Dziewczyna jest Szpiegiem. Wykonuje jakieś drobne zlecenia typu kradzieże, czy nastraszenia, ale to szpiegostwo jest jej głównym celem. Jest najlepsza z najlepszych. Nikt nie dorównuje jej umiejętnością wtapiania się w tłum. skradania się czy szybkiego stawania się "niewidzialną". 
Umiejętności: Oczywiście jak przystało na swoją rasę, dziewczyna zna parę magicznych sztuczek. Wykorzystuje je bardzo często przy szpiegowaniu. Czary mimo wszystko bardzo się przydają. Do tego, jak już wspominałam, była wyszkolona na wojowniczkę. Zna doskonale Wschodnie sztuki walki. Mało jest przeciwników, którzy mogą się z nią równać. Przystosowała się również i nauczyła posługiwać kilkoma rodzajami broni. W tym fachu jest to ważne, a jako, że Auraya szybko się uczy, nie miała z tym najmniejszego problemu. Auraya postawiła na tradycyjną broń. Strzelanie z łuku refleksyjnego to dla niej pestka. Rzuca nożami nawet z zamkniętymi oczami. Czasami posłuży się kijem Bo, choć to już rzadziej. Nosi przy sobie również bicz, który dzięki swej długości, pomaga się szybko przenieść z jednego miejsca do drugiego. Jednak najlepiej ze wszystkich broni opanowała umiejętność walki kataną. W zasadzie katanami, gdyż dziewczyna zawsze ma przy sobie dwie. To dlatego jest taka zabójcza. Ludzie zazwyczaj mają problem z obserwacją dwóch ostrzy na raz.
Przyjaciele: Auraya nie przybyła tu zdobywać przyjaciół. Czasami myśli o tym, że chciałaby ich mieć, ale tak jak w przypadku miłości - boi się komukolwiek zaufać. 
Wrogowie: Każdy, kto wejdzie jej w drogę. 
Autor: ---

Od Lio (CD Chiena) - To jedziemy do Elizjum

Hobby? Nie często Lio ma okazję słyszeć pytania o jej 'życie prywatne', z reguły nie ma okazji przebywać z tą samą dłużej niż kilkanaście minut.
- Pomagam ludziom.- stwierdziła- Po to stworzył mnie ojciec.
- Ojciec?- zaciekawił się brunet
- Aksel Hassel. Największy Alchemik i jedyny człowiek który zdołał stworzyć Kamień Filozoficzny.- wzmianka o Kamieniu wydała się zaintrygować Chiena, Lalka nie widząc w tym większego zagrożenia pośpieszyła z wyjaśnieniami.- Kamień Filozoficzny, Eliksir Nieśmiertelności, Źródło Życia, et cetera, et cetera. Może występować w każdym stanie skupienia, posiadacz zachowuje wieczną młodość, jest wony od chorób i posiada zdolność do regeneracji uszkodzonych komórek.- sprostowała, głosem jakby nieco bardziej monotonnym niż zazwyczaj.
- Więc co się stało z twoim ojcem?
- Zmarł- sytuacja ta miała w sobie jakiś czarny humor. Człowiek, który okiełznał czas i mógł spokojnie żyć przez stulecia tak po prostu umarł, poświęcił wszystko dla wyższej idei, projektu, który tak czy siak okazał się wadliwy. - A ty masz jakąś rodzinę Chien?
- Nikogo o kim bym pamiętał. - Odparł krótko brunet, rozsiadając się na kanapie i zabierając za rozkręcanie karabinu, przy akompaniamencie jakiegoś magazynu informacyjnego lecącego akurat w telewizji, którą przy okazji włączył. Anorektyczna reporterka przedstawiająca wynik jakiegoś meczu nie bardzo interesowała czerwonowłosą, która skupiła swoją uwagę na karabinie. Zawsze interesowało ją rozkładanie przedmiotów na czynniki pierwsze, oglądanie każdej części i odkrywanie co odpowiada za co. Jak kilka niewielkich fragmentów złożonych razem pozwala na płynne funkcjonowanie całej maszyny. Trochę tak jak ludzie, choć 'rozkręcanie' człowieka miała okazję przeprowadzić tylko raz, na samym początku swojego istnienia. Nie chciała zrobić nikomu krzywdy. Niby skąd miała wiedzieć, że rozerwanie czyjegoś brzucha zabija? Wszystkie szmaciane lalki w sklepie Aksela zawsze dało się zaszyć i wyglądały prawie jak nowe. Kto by pomyślał, ludzie jednak nie mają aż tyle wspólnego z tymi szmaciankami. Z melancholijnych rozmyślań Lio wyrwało nieprzychylne spojrzenie Chiena, który najwyraźniej nie był w stu procentach zadowolony z faktu, że niemrugające oczy Lalki tak badawczo przyglądały się jego broni.
- Wiadomość z ostatniej chwili, dostaliśmy informacje na temat strzelaniny na ulicach Elizjum. Jednostki policyjne już zmierzają na miejsce zdarzenia by zneutralizować zagrożenie, uprasza się wszystkich o pozostanie w domach.- oznajmiała reporterka, podczas gdy na ekranie pojawiło się nieruchome ujęcie z kamery ulicznej. Obraz był niewyraźny, zbliżony na mężczyznę o długich, ciemnorudych włosach, w rękach trzymał karabin. Nad ujęciem widniał adres ulicy, na której odbywała się strzelanina, nie można było wywnioskować jak wielkie szkody już poczynił ten człowiek, co nie było niczym nowym, gdyż media zawsze starały się uniknąć pokazywania nazbyt drastycznych scen. To często utrudniało Lio zadanie, nie wiedząc jak poważne było zagrożenie ciężko było jej ocenić kiedy i gdzie jest najbardziej potrzebna. W czasie kiedy czerwonowłosa skupiała się na telewizorze, Chien zebrał swoją broń i szykował się do wyjścia.
- Gdzie idziemy?- spytała marionetka
- Najwyraźniej jedziemy do Elizjum.- Rzucił wychodząc z mieszkania, z lalką posłusznie idącą za nim.

Chien? Sorry że krótkie i tyle to trwało, ale coś tam jest...

poniedziałek, 8 maja 2017

Od Sylvaina - Zbuntowana psychika

         Kasumi była burzą. Zdecydowanie burzą, a przynajmniej do takiego wniosku doszedł Leviathan, w momencie, gdy opuszczała jego pokój. Żądanie Japonki z całą pewnością siało podobne spustoszenie co zjawisko do którego Berthier ją porównał. Sylvain znalazł chwilę spokoju, żeby względnie zapanować nad szeregiem dziwnych dolegliwości, które go dopadły, ale jak widać nie dane mu było zbyt długo cieszyć się tym stanem. Ze wszystkich śmierci ta była bezsprzecznie najbardziej inwazyjna. O tym szczególnie zdawał się przemawiać fakt, iż Berthier, TEN Berthier, nie miał najmniejszej ochoty widzieć na oczy niczego żywego i zdolnego mówić. Miejsce, gdzie jeszcze do niedawna tkwiła kula promieniowało mu tępym bólem, stanowczo komplikując i tak zapętlone procesy myślowe. Nic nie było dla niego dość jasne, by potrafił to pojąć. Dlatego Sylvain nie miał zamiaru wstawać, wracać do ruskiego pomiotu samego diabła i witać się z tajemniczą Egipcjanką. Kwiatek Wiśni zdecydował jednak za niego, oznajmiając, że Sylve przyjdzie i się "po ludzku" (Zgrozo, jak tak można?) przywita. Co oczywiście nie przeszkadzało mu paść z powrotem na poduszkę. Chwilę później jednak uświadomił sobie, że powinien zrobić na Egipcjance jakiekolwiek wrażenie, więc z jękiem dźwignął się do siadu.
          Sylvain nigdy nie śmiał przypuszczać, że kryjówka może aż tak zadziwiająco... płynna. Znaczy, wszelkim bogom i bóstwom dzięki, że nie była zalana ani, że nic jej nie stopiło. Jedynym problemem były krzywe, półpłynne ściany, które falowały i przelewały się zupełnie niezależnie od samego Sylvaina.
- Co do cholery...? - Berthier wstał, chcąc zbadać dziwne zjawisko. Nie śmiał jednak przypuszczać, że podłoga zawiruje mu pod nogami, posyłając go z powrotem na łóżko. Leviathan zamknął oczy i przetarł je dłońmi, licząc, że to wszystko mu się przywidziało. Z drugiej strony wszystko wyglądało zadziwiająco realnie. A zatem nie istniało żadne logiczne wyjaśnienie zaistniałej sytuacji.
           Gdy znów otworzył oczy zastał go jednak dużo bardziej niepokojący widok. Na środku pokoju lewitował cień. Gdzie twój właściciel, kolego? Sylvain zamrugał skonsternowany i przekrzywił głowę, przyglądając się jednolicie czarnej, skłębionej masie, która kotłowała się przed jego oczami. Nim zdołał jednak wykonać choć drobny ruch, cień rozmył się i ruchem zbyt szybkim, by Levi mógł się w tym połapać, zniknął pod jego łóżkiem. Berthier stłumił przekleństwo, wygramolił się na brzeg łóżka i wychylił, żeby zajrzeć pod nie. Ułamek sekundy później w całej kryjówce dało się usłyszeć zaskoczony okrzyk, łoskot z jakim dorosły mężczyzna zwalił się z łóżka na ziemię i szuranie, gdy w popłochu odsuwał się od owego mebla. Berthier spodziewał się zobaczyć tamten cień, jednak to, co zobaczył przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Spod łóżka patrzyły na niego błyszczące, podobne do kocich ślepia. Jednak już moment później w ciemności pootwierały się inne, jeszcze mniej naturalne oczy i każde z nich patrzyło wprost na Sylve. Potwory pod łóżkiem najwyraźniej istniały, wbrew powszechniej opinii o ich nieistnieniu. Był to ten jedyny przykład, gdy człowiek patrząc na coś dostaje w odwecie zupełnie niespodziewane patrzenie... jakby bardziej? Przynajmniej pod względem ilości patrzących oczu było bardziej. Leviathan oderwał wzrok od oczu spod łóżka i rozejrzał się czujnie, by upewnić się, że dziwna siła opętała wyłącznie jego łóżko.
- Tovarishch? - drzwi pokoju Bethiera otworzyły się, a do środka wleciała chmara różnobarwnych motyli. Zatoczyły one łuk po całym pokoju i jeden po drugim eksplodowały, sypiąc dookoła migoczącym, kolorowym proszkiem. Francuz potrząsnął głową i skierował niewidzący wzrok na próg, spodziewając się zobaczyć jasnowłosego Rosjanina. O mało co znowu nie wrzasnął, widząc ogromną bestię, podobną człowiekowi tylko z budowy ciała. Przerośnięty, zakrwawiony mutant, szczerzył do niego pożółkłymi kłami. Świńskie ślepia błyszczały groźnie, gdy potwór podszedł do niego i ukucnął sprawiając, że nabrzmiałe do granic mięśnie naparły na skórę w taki sposób, że Sylvaina zdziwiło, że zewnętrzna powłoka wytrzymała i nie rozerwała się z trzaskiem. Olbrzym pomachał mu koślawą łapą przed twarzą i zbliżył pysk, żeby przyjrzeć mu się z bliska.
- Bon Dieu! Non, non, non, non... - Sylvain zasłonił się rękami i z całej siły zacisnął powieki, odwracając głowę w bok. Poczuł, że coś, najpewniej owy mutant, choć z drugiej strony kto wie, co jeszcze mogło go teraz zaskoczyć, stawia go siłą na nogi.
- Ej! Popatrz na mnie. - zarządził jakiś inny, dla odmiany łagodny i kobiecy głos. - Co ci się stało? No już! Otrząśnij się!
         Leviathan otworzył najpierw jedno oko, żeby zobaczyć co ma przed sobą tym razem. Potrząsała nim wyjątkowo porządnie zbudowana dziewczyna o ciemnej skórze. Sylvain opuścił trzymaną wcześniej gardę i otworzył drugie oko z niemałym zaskoczeniem odkrywając, że mutant, pyłek pozostały po motylach, a nawet oczy spod łóżka zniknęły. Died Maroz stał oparty o ścianę niedaleko i przyglądał się całej sytuacji z niemałym rozbawieniem. Sylvain zmrużył oczy i posłał Rosjaninowi mordercze spojrzenie, po czym przeniósł wzrok na trzymającą go dziewczynę i uśmiechnął się głupio.
- Cześć, jestem Leviathan. Dla znajomych Sylvain - zaśmiał się nieco histerycznym, zażenowanym śmiechem i wyrwał z rąk Egipcjanki. - A ty musisz być ta sławna Khalida, czyż nie?
- Wszystko pięknie, ale... Co to właściwie było? - dziewczyna oparła ręce na biodrach i przyjrzała się podejrzliwie, wpatrzonemu we własne buty Francuzowi.
- Przepraszam, ale to nie jest moja wina... - zaczął Berthier i wskazał oskarżycielsko na Sashę - To jego wina!
- Okej. A czym on ci niby zawinił?
Sylvain nie dziwił się wcale jej sceptycyzmowi. On sam by sobie za bardzo nie wierzył. Co gorsza naprawdę ani trochę nie wierzył rzeczywistości.
- Strzelił mi w łeb i kula weszła w czaszkę... Jestem prawie pewien, że ten ołów coś mi uszkodził! Albo może to świat nagle stał się mniej przewidywalny?- Leviathan potarł się po karku i spojrzał na Khalidę z nieśmiałym uśmieszkiem - Taak... Witamy wśród Szczurów?
Dziewczyna skrzyżowała ramiona na klatce piersiowej, patrząc na Maroza, a potem znowu na Sylve. Francuz podążył za jej spojrzeniem i coś sobie uświadomił.
- Nie! To nie tak! Nie wszyscy członkowie są... - tu wykonał nieokreślony ruch ręką - no, tacy... Zresztą widziałaś Kasumi i wiesz jak jest!
            Wtedy świat ponownie zawirował, a na ściany wypłynęły tęczowe kolory. Spokojnie Sylve, spokojnie. Przejdzie ci, prawda? Zaraz przejdzie, cholerny motylku! Będzie dobrze, ale na litość aniołów, nie panikuj! Leviathan uśmiechnął się szerzej i gestem zaprosił swoich gości do opuszczenia pokoju.
- Może przejdziemy się z powrotem do salonu, hm? - zaczął, śledząc wzrokiem cieniste łapy pełznące po ścianach w jego stronę. - Wydaje mi się, że tam będzie nieco milej i weselej niż tutaj.
         Tak więc Egipcjanka wyszła z pokoju Sylve, a zaraz za nią podążył Aleksandr. Na koniec opętany pokój opuścił jego właściciel, uchylając się przy tym przed usiłującymi go schwytać łapami i starannie zamknął za sobą drzwi. Naiwnie wierzył w to, że wszystkie te dziwactwa nie odważą się wyleźć za próg. Jednakże ogromny motyl nad jednymi z drzwi przekonał go o tym, że nie ma takiej szansy.
- Słuchajcie... - zaczął - Taka śmieszna sprawa jest. Jeśli znowu mi odwali nie zwracajcie uwagi, okej?
- Chto? Chto vy govorite?
- Widzę dziwne rzeczy których nie ma... Chyba nie ma. Hej, Khal? Widzisz nad sobą kolorowego motylka?
- Nie?
- No. Najwyraźniej faktycznie ich nie ma. Ale przejdzie mi! Z czasem musi...
         Sylvain usiadł na jednej z kanap i po raz kolejny w ciągu ostatnich minut zbadał otoczenie. Na chwilę obecną nie widział nic niewłaściwego, ale kto wie jak długo mogło to potrwać? Levi zdecydowanie nie chciał nawet myśleć co stałoby się gdyby takie widzenie dziwnych rzeczy zostało mu na stałe albo gdyby przypominało o sobie regularnie.
- Sylvain? - zagaiła Egipcjanka.
- Tak?
- Jesteś dziwny.
Francuz parsknął śmiechem.
- Wiem o tym aż za dobrze, ale uwierz, że byłoby znacznie lepiej gdyby nie zabił mnie pewien uroczy, ruski koleżka.
 - Jak to zabił?
- Tak po prostu. Nie wszyscy mutanci mają jakieś super zdolności. Niektórzy zwyczajnie sobie zmartwychwstają, nijak nie mogąc umrzeć... Cholera! Od kiedy masz dwie twarze? Powinienem mówić do prawej czy lewej, co?