środa, 27 grudnia 2017

Od Joan (CD Semiry) - Plotki

        Obawiała się, że padnie to pytanie. W normalnych rozmowach o pracę temat raczej nie schodził w okolice osobistych przemyśleń kandydata, ale już po przestąpieniu progu Messiah Union kobieta powtórzyła sobie kilkakrotnie, by nie dać się zwieść. Semira stanowiła wręcz podręcznikowy przykład femme fatale: była niesamowicie piękna, inteligentna i, przede wszystkim, naprawdę niebezpieczna. Joan nie miała czego ukrywać - Mekbib imponowała jej jak żadna inna kobieta w Megalopolis, a prowadzona przez nią do tego momentu gra, nieuchronnie zmierzająca ku finałowi, tylko podbudowała to wrażenie. Martin w tym momencie po prostu chciała dla niej pracować. Chciała się uczyć od najlepszej manipulatorki na tej wyspie... i boleśnie zdawała sobie sprawę z tego, że dostała tylko jedną jedyną szansę, którą mogła zaprzepaścić właśnie tym pytaniem.
    Pytania osobiste miały pewien urok - tylko dzięki nim człowiek jest w stanie poznać prawdziwe oblicze drugiej osoby. Rekrutujący mógł pytać o suche szczegóły jak dotychczasowe doświadczenie, czy preferowane godziny pracy. Ale zadając pytanie natury osobistej, o opinię na jakiś temat, miał okazję zobaczyć przepytywanego takim, jakim jest naprawdę, nawet jeśli będzie kłamał jak z nut. Przede wszystkim mało osób w ogóle spodziewa się usłyszeć pytania tego rodzaju, toteż naturalną koleją rzeczy wyrażą zaskoczenie, jedni bardziej wyraźnie, a inni wręcz niedostrzegalnie. Joe nie była wyjątkiem. Wszak była jedynie człowiekiem, na dodatek przebywającym w póki co obcym sobie terenie. Nie miała zielonego pojęcia jakie do tej pory wywarła na Semirze wrażenie, jeśli w ogóle jakiekolwiek istniało - nie potrafiła odczytać intencji Etiopki, co jej się cholernie nie podobało. Nienawidziła niepewności. Nie wiedziała, czy ta cała przechadzka po ,,włościach" Królowej miała jakikolwiek sens, bo równie dobrze mogła zepsuć wszystko już w gabinecie i o tym nie wiedzieć.
    I nagle uderzyła ją ironicznie pokrzepiająca świadomość, że ostatecznie nie miała żadnej władzy nad obecną sytuacją. Z pozoru może nie brzmieć to pozytywnie, ale jednak Martin dopiero w tej chwili poczuła się naprawdę spokojnie. Skoro i tak nie miała władzy nad katem, może po prostu pogodzić się z losem. Po co walczyć z prądem morskim, gdy cały ocean jest twoim domem?
    Nad odpowiedzią i tak musiała się zastanowić. Istniała szansa, że już nigdy więcej nie stanie twarzą w twarz ze swoją idolką, więc nie mogła się teraz po prostu wygłupić. Plotki, plotki... owszem, słyszała wiele. Głównie od pomniejszych handlarzy i paru najemników. Niektórzy nawet utrzymywali, że mają u Ifryt stałą posadę, w co po chociaż szczątkowym poznaniu Semiry Joan mogła wątpić. Jedna plotka brzmiała na pierwszy rzut oka niedorzecznie, ale teraz... Ginewra nie była już niczego pewna.
    Zdała sobie sprawę, że cisza przeciągnęła się już trochę za długo, podczas gdy ona tylko zaciskała wargi w namyśle.
    - Jeśli chodzi o Semirę Amsalu Mekbib - zaczęła, mówiąc to w miarę swobodnym tonem, jakby nie rozmawiała z Isati. - To bez wątpienia kobieta sukcesu. Wielu mężczyzn pewnie marzyłoby o takich LEGALNYCH wpływach w mieście, nie wspominając już od drugiej stronie medalu. Już w tym momencie ma sporą władzę, a nawet nie stoi blisko granicy możliwości. Człowiek jest stworzony by sięgać po horyzont... ale Ifryt mogłaby sięgnąć jeszcze dalej.
    Semira zwróciła uwagę na swój pseudonim. Uśmiechnęła się drapieżnie. Dopiero teraz zaczynała się wypowiedź, której oczekiwała.
    - Słyszałam to i owo - kontynuowała Joan. - Fakt, że pod powierzchnią Messiah Union rozciąga się istne czarnorynkowe imperium dawno przestał być plotką, bo wie o tym już każda szanująca się grupa przestępcza oraz osobne jednostki. Co więcej, wielu chciałoby czerpać z tego korzyści, stać się częścią wielkiej machiny. Ale są i tacy, którzy się tej wizji boją, bo przeraża ich sama osoba Ifryt. Przydomek podobno nie wziął się z niczego... istnieją ludzie wierzący, że słynna Etiopska Królowa naprawdę jest demonem.
    - Czyżbym słyszała wahanie? - Isati nie kryła satysfakcji. - Niewierząca, prawda?
    - Powstałam w probówce. Żadna znana mi religia nie popiera tego na równi z homoseksualizmem - Martin wzruszyła ramionami. Nie zdradziła jakiegoś niesamowitego sekretu. W tych czasach podobna informacja nie mogła jej wyrządzić większej szkody... co najwyżej ponownie nakręcić sąsiadki. Mimo wszystko dostrzegła kątem oka, że asystent Semiry i to zanotował.
    - Co więc ateista może sądzić o demonie przechadzającym się po ulicach najlepiej rozwiniętej metropolii na świecie? - zapytała Mekbib. Musiała się świetnie bawić słuchając plotek na swój temat. Trochę jak Szwedka, gdy słucha pogłosek na własny temat, tylko że w większym kalibrze.
    - Zbierając informacje na jakiś temat zawsze sugeruję się przesłuchiwanym. Otoczenie w jakim się obraca, religia i poglądy mogą mieć wpływ na wiarygodność jego słów. Dla przykładu, sporo owych plotek o demonie w Messiah Union usłyszałam od muzułmanów. Ale kiedy zaczęły się powtarzać w przypadku tak zwanych ,,wierzących wątpiących", zrobiłam się nieco bardziej podejrzliwa.
    Czuła na sobie hipnotyczne spojrzenie. Nie musiała odwracać wzroku od panoramy miasta za oknem, by wiedzieć, że uśmiech na ustach Isati stał się jeszcze bardziej niepokojący.
    - A mimo to przyszłaś - zauważyła.
    Joan odwróciła wzrok w jej stronę, również się uśmiechając.
    - Przynajmniej potwierdziłam swoją teorię, pani Mekbib - odpowiedziała. - Nie ma nic gorszego od niewiarygodnego informatora.
    Zapadła chwila ciszy, podczas której obie wpatrywały się w miasto. Joe miała przeczucie, że to chyba już wszystko, bo o czym więcej mogłyby rozmawiać? Powiedziała już wszystko, w przeciwieństwie do Ifryt, która oczywiście nie zamierzała zmieniać takiego stanu rzeczy.
    - Dziękuję za rozmowę - powiedziała w końcu Semira, ruszając powoli w kierunku wind. Joe szybko do niej dołączyła.
    - To chyba ja powinnam pani dziękować - odparła Gina.
    - Jeszcze się przekonamy, Martin - Isati dała znać swojemu asystentowi, żeby poszedł przodem i wezwał windę. To zdecydowanie był koniec odwiedzin. - Mam rozumieć, że w razie potrzeby stawisz się na czas w odpowiednie miejsce?
    - Nie jestem idealna, ale przynajmniej punktualność sobie cenię.
    - Doskonale - Mekbib uśmiechnęła się po raz ostatni.
    Gdy dotarły do recepcji przed biurem, winda już czekała. Wysoki blondyn zaprosił gestem Joan do środka.
    - Do zobaczenia, Joan - pożegnała się krótko Ifryt. - Mam co do ciebie spore oczekiwania. Lepiej, żebyś ich nie zawiodła.
    Drzwi zamknęły się zanim Joe zdążyłaby ułożyć jakąś sensowną odpowiedź. Dopiero piętro niżej pozwoliła sobie głębiej odetchnąć, jakby Semira była zdolna ją jeszcze usłyszeć. A może i tak ją słyszała? Chociaż... jakie to miało teraz znaczenie? Martin uśmiechnęła się do siebie w matowym odbiciu w drzwiach. Chyba się udało. Naprawdę jej się udało.

niedziela, 24 grudnia 2017

Od Sylvaina (CD. Pandory) - Dwa żywe trupy w jednej trumnie na kołach

     Nora.
     Sylvainowi bardzo nie podobał się ten pomysł. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek chociaż na chwilę był w osławionym podziemnym hangarze, ale - jak każdy celebryta przestępczej strony Megalopolis - słyszał mnóstwo plotek na temat tego miejsca. Głównie mało przyjemnych i nieszczególnie zachęcających do złożenia w nim niezapowiedzianej wizyty. Postanowił jednak, że tym razem zachowa dla siebie swoje zdanie. Nie zdarzało się to nazbyt często, ale właściwie nie zamierzał komentować niczego tak długo, jak długo Erro sama zauważy, że przestał się udzielać.
     Patrząc prawdzie w oczy nie miał większej ochoty na to, by w ogóle się odezwać, a to było do niego skrajnie niepodobne. Zajęty intensywnym rozmyślaniem na temat tego, czego niedawno był świadkiem w zasadzie zupełnie się wyłączył. Bynajmniej nie oznaczało to jednak ani namiastki spokoju, bo choć z zewnątrz wydawać się mogło, że wszystko jest pod kontrolą, a sam Sylvain ledwie jest świadomy okolicy, wewnątrz niego szalała istna burza. Pandorze nie wystarczyło wysadzenie budynku i w imię wyładowania nadmiaru energii wywołała niezbyt długi pościg. Pościg, który z kolei zafundował Leviathanowi nowy zastrzyk adrenaliny, znów pobudzając go do działania. Skoro wszystko zaczęło się od nowa nie chciał dać się wyciszyć bez postawienia ostatniej kropki na końcu swojej akcji. Wszystko wskazywało na to, że zarówno on jak i Pandora wpadli w błędne koło, którego zupełnie nieświadomie był twórcą. Mogło to oznaczać, że od tego momentu ich życie sprowadzać się będzie do stałego napędzania się nawzajem do działania. Dziwaczna, pokrętna więź, jeśli faktycznie istniała, a nie tylko wydawało się Francuzowi, że istnieje, mogła pchnąć ich do coraz bardziej ryzykownych i głośnych akcji. Stąd był już tylko krok do nieuchronnej tragedii, która pogrążyć mogła znacznie większe połacie terenu niż pojedyncze punkty któregoś z miast. W ten sposób mogli cierpieć niewinni.
     Oczywiście wcale nie musiało tak się stać. Sylvain mógł puścić w ruch niewidzialne wahadło, dzięki któremu zamiast wzajemnego napędzania się do działania, mogli dostarczać sobie powodów do tego, by przekraczać granice. Było to równie niebezpieczne założenie, choć bez wątpienia miało w sobie więcej sensu i logiki. Dwaj wariaci prawdopodobnie bez końca mogliby przerzucać się coraz to bardziej ryzykownymi pomysłami, prowadząc swoją prywatną rywalizację, której nikt poza nimi nie potrafiłby zrozumieć. Wtedy okazałoby się, że są sobie równocześnie przyjaciółmi i wrogami. Życie w stałym paradoksie przynajmniej w założeniach mogło być okropnie dezorientujące nie tylko dla pechowców ów paradoks tworzących, ale również i dla okolicy. W ten sposób miasta Megalopolis znalazłyby się po raz kolejny w niebezpieczeństwie, bo jedynie kwestią czasu byłoby, gdyby któryś z dwójki Szczurów znalazł sposób na poruszenie miastem w posadach.
     Sytuacja ta mogła też nie mieć żadnego wpływu na przyszłość Sylvaina, ale zdecydowanie bardziej wolał zastanawiać się, co mogłoby się stać, gdyby jednak któraś z jego teorii okazała się właściwa. Zastanawianie się jak wyglądałaby przyszłość pozbawiona szalejącej po mieście zarazy, doskonale obdarta ze wszystkich większych przewrotów była zwyczajnie nudna. Leviathan nie sądził, by mógł pozwolić Megalopolis pójść w taką stronę. Mimo że sam został pośrednio nazwanym nudnym i szalenie ubodło to jego skrzywioną dumę.
     Założył ręce na piersi, buntując się w myślach przeciw temu jak został potraktowany. Trzymał się równo dwa kroki za Wendigo, pozwalając jej spełniać się w roli niezbyt dokładnie poinformowanej przewodniczki, więc nie mogła zobaczyć jego naburmuszonej miny. Nie był jednak w stanie długo wytrzymać w jednej i tej samej pozycji, więc westchnął sfrustrowany i opuścił ręce. Zaledwie po kilku krokach znowu zaczęło mu być niewygodnie, więc strzepnął dłońmi i z powrotem skrzyżował je na klatce piersiowej, tylko po to, by przekonać się, że jednak wygodniej mu z dłońmi w kieszeniach kurtki. Sama konieczność maszerowania za Erro mu nie wystarczała. Musiał być w ruchu, ale innym niż maszerowanie prostym jak stół tunelem. Coś musiało się dziać. Możliwie szybciej niż później, a tunel nie dawał mu żadnych większych możliwości i był marnym polem do popisu.
     - Wychodzę. - oznajmił w końcu, uznając za właściwe poinformować Pandorę o swoim potencjalnym zniknięciu.
     - Co? - kobieta zawróciła w miejscu, żeby spojrzeć Francuzowi w twarz. Zobaczyła jednak wyłącznie tył jego głowy, bo Levi w najlepsze wracał do miejsca, gdzie po raz ostatni zauważył drabinkę prowadzącą ku powierzchni. - Hej! Gdzie idziesz?
     Wskazał palcem do góry, jakby ten gest tłumaczył wszystko. Nie obchodziło go ani odrobinę w którym miejscu dokładnie wydostanie się z powrotem na poziom ulicy. Chciał sobie tylko odetchnąć świeżym powietrzem, a jeśli Erro nie zagoni go potem z powrotem do tunelu ewakuacyjnego - tym lepiej. Dlatego nie męcząc się zbędnym strzępieniem języka wspiął się po drabince. Wszedł tak wysoko, by oprzeć się plecami o blokujący mu wyjście betonowy blok i naparł na niego, żeby go przesunąć.
     Ktoś zaklął, gdy jedna z płyt chodnikowych przesunęła się na ułamek sekundy nim postawił na niej stopę. Sylvain kompletnie niezrażony zepchnięciem go z powrotem na drabinkę, uniósł płytę jeszcze raz i odsunął ją na bok. Przez chwilę stał na szczeblu drabinki, rozglądając się dookoła, by znaleźć choć jeden charakterystyczny punkt. Ponad poziom chodnika wystawała tylko jego głowa. Miasto jednak wyglądało mu zupełnie obco i był niemal całkowicie pewien, że z jakiegoś powodu omijał to miejsce. Może zwyczajnie nie było tu nic ciekawego, a może to perspektywa była niewłaściwa i dlatego wydawało mu się, że nie zna tego miejsca. Tak czy siak ulica, chociaż z pozoru nie wyróżniała się niczym szczególnym, zdawała się obiecywać zgoła więcej niż nudny podziemny tunel.
    - Mieliśmy znaleźć Norę. - przypomniała mu Erro. Levi właśnie w tym momencie uświadomił sobie, że Brazylijka czeka w kolejce do wyjścia. Wygramolił się na chodnik.
     - No i? - wzruszył ramionami - Jak nie teraz to za chwilę. Nora magicznie nie zniknie. I nie zmieni swojego miejsca... Chyba. Ostatnio niczego pewien nie jestem.
     Wendigo przekrzywiła głowę i otaksowała go całego wzrokiem, zapewne zastanawiając się skąd się wzięła i co oznacza dziwna zmiana nastroju Sylve.
     - Więc mam rozumieć, że tak po prostu zupełnie spontanicznie zmieniłeś swoje plany? - prawdopodobnie uniosła brwi, ale Sylvain nie miał pewności. Tatuaż skutecznie zacierał każdy przejaw niezbyt otwartej mimiki twarzy.
     - A od kiedy mówimy o jakichkolwiek planach, mon ami? - spytał, kierując się wprost ku najbliższemu parkingowi, gdzie miał nadzieję znaleźć godne zajęcie. Nie miał pewności czy Erro za nim pójdzie czy też zdecyduje się wrócić do tunelu. Przecież nie odpowiadał za nią i nie miał obowiązku jej pilnować.
     Odetchnął głęboko, pachnącym jedzeniem z pobliskiej restauracji, ciepłym powietrzem. Wydało mu się być cięższe niż zwykle. Strzelił kostkami i rozprostował palce, rozciągając mięśnie i ścięgna. Uśmiechnął się lekko pod nosem, z rozbawieniem zauważając, że nawet tak prosta czynność może przynieść chociaż chwilową przyjemność. Jego półuśmiech nie umknął uwadze, idącej już od jakiegoś czasu po prawej Sylve, Erro.
     - Właśnie wpadłeś na jakiś pomysł? - spróbowała odgadnąć. W tym samym momencie wzrok Leviathana powędrował ku jednemu z samochodów. Błyszczący nowością SUV stał zaparkowany w tak idealnym miejscu, że Levi, przechodząc w pobliżu zwyczajnie nie mógł przejść obok zupełnie obojętnie. Ciemny, granatowy lakier, mieniący się w słońcu jak wyjątkowo umowna imitacja własnej galaktyki przykuwał jego wzrok w ten charakterystyczny sposób, że Sylvain miał wrażenie, że jeśli odpowiednio zmrużyłby oczy i zmusił mózg do próby powrotu do stanu na chwilę po zmartwychwstaniu, z pewnością odniósłby wrażenie, że kolor nadwozia uśmiecha się do niego. Być może nawet skinąłby (możliwe, że ręką albo inną kończyną - kto wie?) mu w geście, którego nie mógłby zinterpretować inaczej niż zaproszenia. Tak czy siak maszyna wyglądała na bardzo, bardzo drogą i jeszcze bardziej nową, a przy tym miała równie bardzo ładną bryłę nadwozia.
     - Może. - odpowiedział Levi, podchodząc do SUV-a. Przejechał dłonią po masce i zabębnił palcami o lakier, a potem przeszedł na bok samochodu i zajrzał do wnętrza. Gdyby nie kilka wypalonych papierosów, ciśniętych niedbale w okolice zapalniczki czy sterta paragonów na desce rozdzielczej, samochód z pewnością byłby doskonale idealny. Szkoda, że ideały nie istnieją, pomyślał z żalem, O ile łatwiej by mi się żyło, gdybym nie musiał cały czas tworzyć nowych. I tak nikt ich nie docenia. 
     - Wiesz, Erro, tak się zastanawiam... - zaczął, marszcząc przy tym lekko brwi. Jak zawsze, gdy starał się skoncentrować na tylko jednej sprawie. - Może moglibyśmy zabrać to cudo na przejażdżkę...?
      Wendigo zastanowiła się chwilę, zerkając na dłoń Francuza, która czule głaskała drzwi tuż obok klamki. Nie wydawała się być zbytnio przeciwna temu pomysłowi. Sylvain nie znał jej zbyt długo, ale jednego był bardziej pewien niż liczby swoich zgonów: Pandora wiedziała czym jest dobra zabawa nawet jeśli nie potrafiła jej należycie uczcić i musiała się zgodzić. A nawet jeśli nie... Czy to mogło go powstrzymać? Nie. Pytał tylko dla towarzystwa. Nie mógł być przecież tak nudny, by miała wrócić do kanałów.
     - Tylko przejażdżka? - spytała z podejrzanym błyskiem w oku.
     Berthier w odpowiedzi wyszczerzył zęby w wiele obiecującym uśmiechu i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki w poszukiwaniu kolejnej ze swoich niesamowitych zabawek. W końcu jakim byłby zawodowcem w sianiu chaosu gdyby nie był przygotowany na każdą ewentualność? Samochody były tylko kolejnym z jego narzędzi, a Sylve uwielbiał regularnie wykorzystywać każdy dostępny mu środek.
     Zaledwie kilka minut później drzwi SUV-a stanęły otworem, a Sylvain wygrzebywał na asfalt parkingu ostatnie papierki. Musiał zostawić kierowcy jakiś wyraźny znak, że jego samochodu nie zabrał byle przypadkowy złodziej z ulicy. Podrzędny przestępca zabrałby samochód w całości i nie zawracałby sobie głowy sprzątaniem wnętrza. Sylvain Berthier w żadnym stopniu nie był przypadkowym złodziejaszkiem. Aż do pewnego momentu nie planował nawet w ogóle kraść samochodu. Nie był jednak wstanie odmówić sobie wycieczki po mieście. Zbyt dawno już oglądał samochody wyłącznie z odpowiedniego i nie wzbudzającego większych podejrzeń dystansu. W gruncie rzeczy tęsknił za poczuciem kontroli, którą dać mogło mu tylko zaciśnięcie dłoni na kierownicy i wepchnięcie pedału gazu w podłogę. Tęsknił za faktem prowadzenia jakiegoś samochodu, nawet jeśli nierozumiejący jego zauroczenia samą jazdą ignoranci odebrali mu jedyny papierek upoważniający go do legalnego realizowania swojej pasji.
     Pandora, której najwyraźniej niewiele obchodził ogólny syf panujący w środku, od dawna siedziała na miejscu pasażera i bez najmniejszego skrępowania grzebała w schowku.
     - Im dłużej tu siedzimy tym większa szansa, że ktoś nas zobaczy. - stwierdziła od niechcenia. Wyciągnęła z schowka jakieś okulary przeciwsłoneczne i bez wahania rzuciła je Sylvainowi.
     - Mam swoje lata i wiem co robię. Poza tym tak nie byłoby zabawniej? - odparł Berthier, wsuwając na nos okulary. Dopiero gdy upewnił się, że wszystkie śmieci zostały uprzątnięte, wsiadł za kierownicę, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Z niemal nabożną czcią zacisnął dłonie na kierownicy i poprawił się w fotelu, żeby na pewno dobrze się ułożyć. Zaraz potem, wzorem kierowcy doskonałego, poprawił ustawienie wszystkich lusterek (Lusterka były bardzo ważne - jak uważał Sylve - bez nich ani rusz, bo niby jak tu widzieć co dzieje się dookoła samochodu?). O zapięciu pasów Francuz oczywiście zapomniał i wszystko wskazywało na to, że celowo dopuścił się tak karygodnego niedopatrzenia.
     - W sumie... byłoby. - zgodziła się Brazylijka. - Jak masz zamiar uruchomić silnik?
     Sylvain zsunął okulary na czubek nosa i zerknął na Erro sponad przyciemnionych oprawek. Przez chwilę wbijał w nią wzrok, unosząc brwi. Potem jakby lekko otrząsnął się z dziwnego transu i uśmiechnął się łobuzersko.
     - Niesamowitą siłą mojego uroku osobistego, mon cher. - mrugnął do niej i znowu ukrył oczy za ciemnymi szkłami. Ledwo skończył mówić, gdy silnik samochodu z przyjemnym pomrukiem obudził się do życia. Pandora zamrugała kilka razy, przekrzywiając przy tym lekko głowę. Posłała Francuzowi spojrzenie tak dobitnie wyrażające domaganie się wyjaśnienia, że ten w odpowiedzi jedynie uśmiechnął się właściwym sobie, leviathanowym uśmiechem i wzruszył ramionami. - Magia. - stwierdził z całkowitym przekonaniem i zaśmiał jak wypadało tylko nie do końca zdrowemu na umyśle człowiekowi, który dostał w swoje ręce nową, śmiertelnie niebezpieczną zabawkę.
     Samochód z piskiem opon i donośnym rykiem klaksonu wyskoczył przed siebie i pognał ku wyjazdowi z parkingu, a potem dalej w dół ulicy wprost na spotkanie z nieznanym.

     - Kto cię uczył jeździć?! - Pandora musiała podnieść głos, aby przekrzyczeć wyjący na najwyższych obrotach silnik. Samochodem zarzuciło, gdy jego kierowca szarpnął kierownicą w prawo, a zaraz potem gwałtownie w lewo, żeby ominąć niewinną przydrożną latarnię, więc Erro, chcąc nie chcąc, musiała kurczowo uczepić się każdego uchwytu w zasięgu ręki. Głównie przez wzgląd na możliwość opuszczenia samochodu przez którąś z szyb lub - mniej drastycznie - rozpłaszczenia na niej twarzy. Obie opcje miały swoje nie do końca przyjemne skutki, których nawet osoba pokroju Wendigo naturalnym odruchem wolała uniknąć. Nawet jeśli nic nie mogło jej trwale unieszkodliwić czy mocniej zaboleć.
     - Nie chcesz wiedzieć! - odkrzyknął jej Sylve - To zbyt drastyczna historia!
     Na Francuza fizyka zdawała się nie działać. Leviathan nie zdradzał żadnych oznak tego, że w ogóle odczuwa jak samochód rzuca się po całej drodze. Siedział w fotelu tak pewnie jakby wybrał się na leniwą, niedzielną przejażdżkę, a nie wyczynowy rajd po Elizjum. Nie po raz pierwszy naginał jedne z najbardziej fundamentalnych praw rządzących znanym ludzkości wszechświatem - w końcu, gdyby tego nie robił, nie mógłby szczycić się aż tak legendarną reputacją człowieka zdolnego do wszystkiego. Miał już niejaką wprawę w drwieniu z grawitacji. Prawa dynamiki i wszelkie działające na ciało w ruchu siły najwyraźniej także podchodziły pod rzeczy, którymi nie musiał się zbytnio przejmować.
     - Pierwszy raz jadę SUV-em! - wypalił po chwili - Nigdy mnie te oszukańcze terenówki nie interesowały!
     - To dlaczego go ukradliśmy?!
     - Spodobał mi się lakier!
     - I tylko tyle?! - Pandora po raz kolejny tego dnia spojrzała na niego jak na nie do końca zrozumiałe zjawisko. To oczywiste, że nie była w stanie domyślać się wszystkich krążących po głowie Leviathana myśli. W końcu nawet jemu samemu zdarzało się siebie nie zrozumieć.
     - A gdzie tam! Robimy to dla celu wyższego!
     - Jakiego celu wyższego?!
     Erro opuściła szybę i wychyliła się przez okno, celując z pistoletu w stronę siedzących niemal na zderzaku SUV-a radiowozów - pokaz ostatecznej odwagi lub skończonej brawury. Oddała kilka strzałów, z których najpewniej nie wszystkie były celne. Sylvain wywnioskował to, sugerując się faktem, że samochód podskoczył, gdy znowu zahaczył o chodnik oraz tym, że żaden radiowóz nie skręcił nagle z trasy pościgu. Podobał mu się taki stan rzeczy. Wbrew pozorom trochę lubił być na celowniku (niezbyt długo i raczej mając do dyspozycji jakiekolwiek godne zaufania osłony, ale jednak), bo to najlepiej rozjaśniało mu myśli.
     - Pomyśl o tych wszystkich OSZUKANYCH właścicielach! Kupują samochód i wydaje im się, że mają terenówkę, nie?! A tak naprawdę wcale nie kupują terenówki! Tylko jakiegoś pół miejskiego kloca! Nie dostają nic poza wysokim podwoziem i bagażnikiem na kilka ciał! - Francuz puścił kierownicę, żeby lepiej zobrazować Wendigo ogrom tego problemu. Samochód, jakby nagle orientując się, że nie ma nad sobą kontroli, gwałtownie skręcił w lewo. To SUV-y mają aż taki promień skrętu?, przemknęło przez myśli Sylve, gdy znowu łapał za kierownicę, starając się wrócić na dobrą drogę. Co ja robię źle? 
     - Wstyd i hańba! Łapię! - odpowiedziała mu Erro, po raz kolejny starając się usunąć choć jeden ścigający ich radiowóz. Najwyraźniej nie było to łatwe. - Ale jak masz zamiar zmienić to kradnąc jeden samochód?!
     - Faktycznie mogłem napaść na cały salon! - przyznał jej rację Sylve - Ale nie wiem, gdzie taki najbliższy salon jest! Poza tym przynajmniej jednego człowieka uratujemy! Myśl optymistycznie! Najpierw jeden anonim, a potem reszta świata! O! Nasz zjazd!
     Francuz gwałtownie skręcił kierownicą i zaciągnął hamulec ręczny. Samochód, zawodząc żałośnie w proteście przeciw tak bestialskiemu traktowaniu, wpadł w poślizg i obrócił się o prawie 180 stopni. Berthier w tym czasie - popisując się przy tym niesamowitymi zdolnościami w szybkim manewrowaniu kompletnie obcymi pojazdami - zwolnił hamulec, włączył na desce rozdzielczej napęd na cztery koła, wrzucił bieg i przydepnął do oporu pedał gazu. Cała ta złożona operacja nie zajęła mu nawet kilku sekund, a samochód znów skoczył przed siebie. Sylvain obejrzał się przez ramię na czerniejący za tylną szybą ślad przyczepionej do nawierzchni gumy.
     - Bon sang! Asfalt się za nami nie zwinął! - poskarżył się.
     - A powinien?!
     - Po takim starcie?! Powinien!
   SUV wpadł w odchodzącą od głównej drogi uliczkę. Przed oczami jego pasażerów wyrósł nieproporcjonalnie niski jak na standardy Elizjum budynek, którego wcześniej nie dane im było widzieć.
     - Putain! - zaklął Sylve, natychmiast hamując na każdy możliwy sposób i naturalnym odruchem skręcając kierownicą. Rozpędzony samochód odwrócił się bokiem, dalej nieuchronnie sunąc w stronę ściany. - Opuścić pojazd!

Pandora?

sobota, 2 grudnia 2017

Od Semiry (CD. Joan) - W sidłach demona

     Semira uważnie przysłuchiwała się każdemu słowu wypowiadanemu przez Szwedkę. Równocześnie starała się nie sprawiać wrażenia zbytnio zainteresowanej. Nie chciała mylnie sugerować, że Joan ma ją w garści. Błękitna kobieta mogłaby poczuć się w związku z tym aż zbyt pewnie. Poza tym i tak o wiele zabawniej było obserwować starania Martin, gdy ta zupełnie nieświadomie zabiegała o przychylność Meraffe. Oczywiście Ginewra była kimś, kto miał swoją godność, więc ani myślała celowo walczyć o uwagę Ifryt. Praktycznie rzecz ujmując miała już swoje stanowisko, a rozmowa o pracę była jedynie zwyczajną formalnością; o czym obie doskonale wiedziały. W końcu, gdyby Isati nie była zainteresowana postacią Joan Martin, do spotkania nigdy by nie doszło. Semira z zasady nigdy nie traciła czasu na rozmowy bez profitu. Mimo wszystko Ginewra, jak każdy człowiek, któremu zależało na konkretnej posadzie, nie chciała wypaść źle. Ludzka psychika niezależnie od tego, kim był człowiek, działała bardzo podobnie. Przykładowo zwykle nikt nie chciał zawieść oczekiwań względem swojej osoby u kogoś, kto miał władzę w danym miejscu. W tym wypadku przychylność Semiry gwarantowała stałą posadę w jej imperium na względnie wysokich stanowiskach, a kto wie, może i z unikalnymi przywilejami. Szansa, którą dawała praca w Messiah Union bardzo często lubiła wymuszać na niedoszłych pracownikach pewne stałe wzorce zachowań. Ludzie przeważnie próbowali dać z siebie wszystko i pokazać się z jak najlepszej strony. Nieistotne czy chodziło o swój własny, egoistyczny sukces w drodze do kariery, czy może o chęć przypodobania się samej Isati. Obie te strategie przynosiły na tyle dużo korzyści, by trafić do stałej puli zagrywek Semiry, a jeśli ona sama była w centrum zainteresowania - tym lepiej.
     Nie tak dawno powiedziała pewnemu martwemu już człowiekowi, że kontrola jest podstawą jej zaufania. Tylko czy mogła powiedzieć, że komukolwiek naprawdę ufała? Owszem, miała Espena. Włożyła jednak wiele pracy w to, by zaskarbić sobie bezwzględną lojalność tego człowieka. Zastała go jako pomniejszego handlarza w jednej z mniej obrotnych dzielnic miejskich, gdzie nawiasem mówiąc, marnował się okrutnie. Dała mu nowy, znacznie większy dom, środki niezbędne do prowadzenia życia na poziomie adekwatnym do przeznaczonego mu stanowiska. Espen nie tylko należał do niej, bo zmuszało go do tego demoniczne działanie jej głosu. Był od niej zależny znacznie bardziej. Dawno temu zadeklarował jej bezwzględne posłuszeństwo w zamian za wszystko co mu dała i jak dotąd jego więź z Meraffe tylko się pogłębiała. Nie było jednak w Messiah Union innego człwowieka, któremu poświęciłaby tak wiele czasu. Nie mogła więc ufać żadnemu z nich. Do pozycji czy majątku Joan Martin także ręki nie przyłożyła, stąd nie mogła mieć absolutnej pewności co do jej lojalności. Tańcząca w ,,Venus" Ginewra była jej kompletnie obca i w zasadzie żyła do tej pory niezależnie od wpływu Ifryt. Niebawem ten stan rzeczy mógł ulec zmianie i dlatego odbywająca się rozmowa kwalifikacyjna była aż tak ważnym elementem tej współpracy. Isati potrzebowała realnego poglądu na osobę Joan, bo musiała dowiedzieć się z kim ma do czynienia i jak ów spotkanie rozegrać, jednocześnie nie zdradzając się z niczym, co nie było absolutnie niezbędne.
     Semira Amsalu Mekbib już od chwili, gdy Joan przekroczyła próg jej gabinetu zastawiała sidła. Wkrótce miały się one zacisnąć, lecz tylko ona zdawała sobie z tego sprawę i tylko ona wiedziała, jakie wiążą się z tym konsekwencje.
     - Przejdźmy się - zaproponowała w pewnym momencie, gdy wyczerpała swój zasób najważniejszych pytań. Przyglądała się Joan spod wdzięcznie przymkniętych powiek, opierając podbródek na wierzchu dłoni. - Messiah Union nie składa się wyłącznie z recepcji i mojego gabinetu.
     Joan natychmiast zareagowała na nagłą zmianę tematu, posyłając Etiopce uważne spojrzenie i zamrugała kilkukrotnie, zapewne zastanawiając się co było przyczyną takiego stwierdzenia. Szybko się jednak zreflektowała się, ani na moment nie tracąc swojego doskonale wypracowanego, pewnego siebie uśmiechu. Przez cały czas starała się być maksymalnie otwarta i szczera. Było to po niej widać już na pierwszy rzut oka. Isati widziała jednak coś jeszcze. Joan nie była aż tak pewna swojego jak próbowała to pokazać. Może i była odważną kobietą, która nie bała się konfrontacji z innymi ludźmi - co do tego Semira nie miała najmniejszych wątpliwości - lecz nie pozbyła się zupełnie pewnego zawahania, które wprawne oko Ifryt bez trudu wyłowiło, pomimo zręcznych i błyskawicznych prób jego zamaskowania. Wolała założyć, że przyczyną tej niepewności jest po prostu nieznane Martin otoczenie. Poza tym rozmawiała przecież właśnie z Meraffe, a ta celowo podkopywała jej odwagę, by przekonać się czy łatwo ją zniszczyć i jeśli tak, co też może kryć się pod nią.
     Etiopka podniosła się z fotela i obeszła biurko, zatrzymując się tuż obok krzesła Joan. Nie odwracając głowy w stronę niebieskiej, posłała jej uśmiech jednym kącikiem ust. Nawet wtedy nie spuszczała z niej wzroku, choć przecież widziała ją jedynie kątem oka. Położyła dłoń na ramieniu Joan. Gest ten pozornie miał dodawać otuchy, lecz dotyku Isati prawie nigdy nie dało się zinterpretować w ten sposób. Stąd Ginewra spięła mięśnie, nagle zaniepokojona takim obrotem spraw. Ludzie przeważnie nie lubili być dotykani przez demony. Tyczyło się to też kontaktów z demonami-mieszańcami, których Semira była chlubnym przykładem.
     - Zwykle nie zajmuję się oprowadzaniem nowych twarzy po swoim domu, Joan. - Ifryt celowo użyła imienia kobiety. Imię, podobnie jak wcześniejszy dotyk, miało w sobie moc. Budowało pewną zależność.
     Sidła z wolna się zaciskały.
     - Swoim domu? - podjęła Martin i również wstała, zmuszając Meraffe, by zabrała rękę.
     - Messiah Union może i nie wygląda jak prawdziwa rezydencja - przyznała Ifryt, bez cienia zakłopotania czy wstydu. Jej twierdza w żadnym wypadku nie była powodem do odczuwania zażenowania. - Aczkolwiek mam tutaj dla siebie całe piętro. Nawet jeśli niewielu potrafi uwierzyć w te pogłoski. Lepiej dla mnie, gdy nikt nie próbuje mnie nachodzić we własnym mieszkaniu.
     Celowo zdradziła Joan niemalże dokładne miejsce swojego zamieszkania. Plotki zmyśliła - wszyscy, którzy także spędzali nadmiar wolnego czasu w murach Messiah Union, wiedzieli, że cesarzowa mieszka na stałe w swojej twierdzy. Ginewra miała jednak uwierzyć, że Ifryt zdradziła jej swój sekret. Tajemnice najlepiej spajały dwóch ludzi. Lepiej nawet niż najbardziej wiążące umowy i deklaracje. Joan nie musiała wiedzieć o tym, że pozyskana przez nią informacja nie ma większej wartości - liczył się sam fakt podzielenia się sekretem. W końcu czego czy istniała bardziej przekonująca dla informatora waluta niż tajemnica?
     - Z oczywistych względów nie mam zamiaru zapraszać cię do moich pokoi. Cenię sobie prywatność - oznajmiła niby niezbyt twardym tonem.
     - Rozumiem, pani Mekbib.
     Obie kobiety ramię w ramię opuściły gabinet Isati, nie trudząc się pozdrawianiem znudzonej recepcjonistki u jego progu. Espen, doskonale świadom swojej mało zauważalnej (skoro przez cały czas trwania pierwszej części dialogu udało mu się praktycznie stać niewidzialnym), a przez to i niezmiernie ważnej roli dołączył do nich. Trzymał się jednak w stosownej odległości od kobiet. Gdyby Isati zadała sobie trud należytego przedstawienia go oficjalnie już na początku rozmowy, mógłby iść ramię w ramię z Joan i Ifryt, służąc słowem wyjaśnienia od czasu do czasu. Semira jednak pominęła jego obecność, a zatem wywnioskował, że z pewnością nie jemu przypadła rola przewodnika. Był w tym wypadku ledwie obserwatorem i notował wszystkie swoje nawet najmniej ważne spostrzeżenia. Zapisywał też każde kluczowe dane padające z ust Szwedki. Nie wierzył, by Ifryt potrzebowała później jego notatek. Semira wszystkie szczegóły działalności Messiah Union nosiła we własnej głowie i nie potrzebowała zapisków jej asystenta. Wiedziała przecież więcej niż Espen, a przecież nie było lepiej poinformowanej osoby od niego. Notował więc wyłącznie dla siebie i ze względu na fakt, że pewnym było, że jemu samemu przyjdzie nauczyć się chociaż najbardziej podstawowych informacji na temat Ginewry. Espenowi nie wypadało czegoś nie wiedzieć.
     Semira tymczasem szła swobodnie korytarzem, prowadząc z Joan luźną pogawędkę. Nie trzeba było jednak większych zdolności, by dostrzegać czujny błysk rozświetlający jej bordowe tęczówki. Uśmiech, który przywołała na twarz również nie stracił swojej charakterystycznej drapieżności, upodabniając Semirę do wspaniałej lwicy, przechadzającej się po swoim terytorium. Nie siliła się na przesadnie dbałe ukrywanie swoich prawdziwych intencji - Joan z pewnością była świadoma wszelkich prób, którym bez przerwy była poddawana, a których nie potrafiła dostrzec. Wobec tego ukrywanie prawdy było w tym wypadku daremnym wysiłkiem. Meraffe nie pozostawiała informatorce większych złudzeń.
     - Messiah Union, chociaż w całości należy do mnie - oznajmiła po drodze, gdy temat rozmowy zszedł na konieczność stosowania podwójnych wind - musiało zostać podzielone na dwie odrębne części, które nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Moje imperium, choć bez wątpienia rozległe, opiera się głownie na gęstej sieci ludzi pracujących w terenie, a więc ścisłe centrum - serce imperium - nie zajmuje aż takiej przestrzeni, by wypełnić cały ten budynek. Nie przepadam jednak za marnowaniem miejsca i potencjału, a ten wieżowiec ma dla nas wszystkich szczególne znaczenie. Stąd też górne piętra wieżowca dokładnie odcięto od tych, które zajmują moi ludzie i przeznaczono je pod wynajem. Teraz ma tam swoją siedzibę jedna z nowo rozwijających się na terenie Megalopolis firm...
    - Horne's Jewellery, jeśli nic się nie zmieniło od ostatniego przelewu - wtrąciła przechodząca obok blondynka, zapatrzona w ekran czytnika i nawet nie zwalniając kroku, skręciła w odchodzący w lewo korytarz.
     - To dobrze rokująca firma, ze znacznym kapitałem. Dochód płynący z ich czynszu wystarcza na zupełne pokrycie wszystkich potrzeb budynku. Poza tym stanowi doskonale legalną przykrywkę dla podziemnego działania Messiah Union. Tym lepiej dla nas, jeśli robią to zupełnie nieświadomie.
     - W ten sposób utrzymuje pani wszystkie podejrzenia z dala od tego miejsca - odgadła Martin, a w tonie jej głosu zadrgała pełna uznania nutka.
     - Najprostsze rozwiązania często bywają najlepsze - Semira wzruszyła ramionami, nie spuszczając z Joan wyjątkowo nieruchomego spojrzenia na które zdobyć mogła wyłącznie ta mniej ludzka strona natury Ifryt. - A zmieniając temat... Co może o mnie myśleć tak niezrównana informatorka jak ty, Joan?
     - Chodzi o plotki, które krążą na pani temat czy też o moje zdanie, pani Mekbib? - dopytała Ginewra, kupując sobie dodatkową chwilę na zastanowienie się.
     - Może o obie kwestie? - odpowiedziała pytaniem Meraffe.
      Sidła właśnie zacisnęły się do końca.

 Joan? Ja wiem... Nie dość, że nic się nie dzieje to jeszcze dziwnie urwane. Zła wena mi tak podpowiedziała > <

środa, 22 listopada 2017

Od Pandory (CD Sylvaina) - Bo było nudno

        Erro bez wahania przybiła Sylvainowi piątkę i dwójka awanturników poświęciła jeszcze minutę na spoglądanie w stronę zamieszania. Nawet jako wyszkolony żołnierz, Wendigo lubiła chaos. Dym, gruz i wycie syren stanowiło lustrzane odbicie jej załamanej, popsutej części umysłu, tej, która naprawdę cieszyła się ze swojej reputacji pozbawionej skrupułów terrorystki. Kobieta od zawsze była przekonana, że człowiek musi od czasu do czasu coś umyślnie zniszczyć: powyginać agrafkę, rozłożyć długopis na części, zmiąć kartkę, wysadzić ścianę nośną - cokolwiek, byle tylko się wyżyć. W takich chwilach miała wrażenie, że cała zebrana w ostatnim czasie frustracja i gniew spłonęły razem z budynkiem, a ona czuła jedynie czystą radość i satysfakcję... chorobliwą, nieludzką, ale hej! Zawsze to jakaś odmiana!
        W głowie Pandory dokonał się krótki, pozbawiony zbędnej matematyki bilans strat i zysków. Straty: dała się złapać (czym prawdopodobnie podkopała swoją karierę, ale o tym pogada jeszcze z cyborgiem, Niemcem i Isati) i podporządkować konkretnej organizacji. Jakkolwiek by jej to nie gryzło jeszcze przed kilkoma godzinami, teraz bez wątpienia wyszła na zero. Leviathan nie zawiódł jej oczekiwań, w co od samego początku nie wątpiła. Jeśli praca dla Szczurów oznaczała podobną rozrywkę, nie zamierzała narzekać.
        - TAK! - wydarł się nagle Francuz. Erro drgnęła i spojrzała na niego pytająco. - Podpis! - Sylve wskazał jej palcem ocalałą część sporego hallu. Faktycznie, ściana za kontuarem, pomimo uszczerbku, nadal stała, a na niej widniał staranny malunek Berthiera, dumnie głoszący kto jest odpowiedzialny za ten piękny widok: Leviathan & Erro Company.
        Brazylijka zaśmiała się głośno, jakby z tryumfem. Kilku gapiów spojrzało na nią z niepokojem i odsunęło się o krok. Sylve przejął się tym mniej - chyba już rozgryzł z kim ma do czynienia i podobne zachowanie nie robiło na nim większego wrażenia.
        - To zdecydowanie lepsze od tamtej foki - powiedziała, gdy w końcu się uspokoiła. Jej głos zachrypł od wdychanego podczas eksplozji pyłu.
        - To była foka? - Sylvain spróbował przypomnieć sobie stare logo, obecnie zakryte przez jego dzieło. - A nie delfin?
        - Delifn, foka, manat, wszystko jedno - Erro splunęła na chodnik czując zbierające się po językiem drażniące drobinki. - Było paskudne.
        - Oui - zgodził się z uśmiechem Levi. - Elizjum ma szczęście, że nie musi tego więcej oglądać.
        Po tych słowach skinął głową w stronę martwej, zakorkowanej ulicy i ruszyli przed siebie. Nie ma większej przyjemności niż obserwowanie swojego dzieła w pełnej krasie, jednak ta drobna, podzielona między dwójką wariatów cząstka zdrowego rozsądku radziła im oddalić się na bezpieczną odległość, zanim zaczną się pytania. Dym z odcieni fioletu, zieleni i innych barw wrócił do normalnego stanu ciężkiej, burej mieszaniny dymu i pyłów. Zanim skręcili za róg, do ich uszu dotarł ostatni głuchy odgłos walącej się ściany.
        - Moglibyśmy założyć spółkę renowacyjną - rzucił nagle Francuz. - Nazwę już mamy.
        - Co rozumiesz przez ,,renowację"?
        - No wiesz, odnowę wizualną. Place zabaw, parki miejskie, parkingi - mężczyzna wyliczył wszystko na palcach. - Miasto od czasu do czasu funduje odnowę takich obiektów. Ale zanim ktoś je odbuduje, ktoś je musi najpierw zburzyć. I to dokładnie, centymetr po centymetrze.
        - Poważnie chciałbyś burzyć coś na zlecenie? Z podpisem urzędu? LEGALNIE? - w zachrypnięty głos Pandory wkradało się coraz większe niedowierzanie.
        Leviathan zastanowił się chwilę, jakby dopiero teraz zwrócił na to uwagę.
        - Faktycznie. Nie chciałbym - stwierdził. - Zakazy są zabawniejsze.
        Szli przed siebie bez celu, wszak komu było coś podobnego potrzebne? Na pewno nie człowiekowi ich pokroju. Powrót do bazy odpadał, a przynajmniej nie w linii prostej - Pinheiro była zbyt nabuzowana sukcesem. Sylvain, prawdopodobnie nieumyślnie, uzbroił bombę. Destrukcja to było za mało, Pandora chciała od tego wypadu czegoś więcej. Wrażenie to potęgował fakt, że wszystko uszło im bezkarnie. Zakazy są zabawniejsze. Kobieta CHCIAŁA by ktoś ją ścigał. Ucieczka nie była tak satysfakcjonująca bez dyszących w kark psów chcących rozerwać cię na strzępy. Ale psiaki pomimo podpisu wcale nie szukały sprawców...
        W którymś momencie minęły ich dwie furgonetki policyjne, ale Szczury chyba nie zwróciły na siebie zbytniej uwagi. Erro poczuła się lekko urażona, że budynek jest bardziej ważny od niej, ograniczyła się jednak tylko do odprowadzenia drugiego pojazdu wzrokiem i splunięcia za nim. Kiedy się zorientują? Kiedy ktoś ją rozpozna? Gardło zaczynało ją drapać, gdy wzięła kilka sfrustrowanych oddechów. Zirytowana ostatecznie stwierdziła, że poradzi sobie bez tlenu aż się czegoś napije. Pozostało jej jedynie pluć tynkiem zbierającym się w ślinie. Francuz oczywiście to zauważył i szybko połączył fakty.
        - Mogłem wziąć jakąś drugą maskę zanim wyszliśmy - stwierdził.
        - Po co? - zachrypiała, ironicznie do wypowiedzi.
        - Domyślam się, że byle kurz cię nie zabije, ale to pewnie cholernie irytujące...
        - A tam - Erro machnęła niedbale ręką. - Następnym razem po prostu zapamiętam, by nie oddychać. Z głupa musiałam wziąć kilka wdechów. Pewnie przez emocje.
        - Słyszałem w życiu już sporo, ale chyba po raz pierwszy spotkałem się ze stwierdzeniem, że można wziąć oddech ,,z głupa" - Sylve uśmiechnął się lekko.
        - Nawet chodzący trup ma prawo do błędów, tak? - uderzyła go po przyjacielsku w ramię. - Po prostu konsekwencje nie są takie poważne.
        Konsekwencje. Słowo to zlało się w jedno z kolejnym radiowozem, torującym sobie powoli drogę przez zakorkowaną ulicę. Kierowcy widząc błysk świateł i słysząc syreny próbowali zgodnie z przepisami ustąpić policji miejsca, jednak szło im to topornie przez ciasnotę. Nic nie zapowiadało się na to, by policjanci mieli ich zatrzymać, bo niby za co? Ukryty pod mundurem pistolet zaciążył kusząco. Zerknęła kątem oka na Sylve. Dopiero co przekonała się, jak bardzo miał w nosie ryzyko i to chyba jej się najbardziej w nim podobało. Nie miał nic do stracenia, podobnie jak ona. Mieli ten wyjątkowo nie fair wobec reszty ludzkości immunitet co do ilości dopuszczalnych błędów, zanim zabiją się na dobre (o ile kiedykolwiek do tego dojdzie). Co im szkodzi...?
        Zanim zorientowała się co właściwie robi, wyciągnęła broń i strzeliła trzy razy w stronę tylnej szyby. Levi zamarł w bezruchu, kilku przechodniów krzyknęło, zza rogu wychyliły się drony policyjne zaalarmowane wystrzałami, z radiowozu wysiedli policjanci, od razu szukający osłony za pojazdem. A na ustach Wendigo pojawił się zbójecki uśmiech.
        - Nie wiem, czy zauważyłaś... - zwrócił jej uwagę Sylve. - Ale właśnie pociągnęłaś trzykrotnie za spust pistoletu. Celując w radiowóz.
        Roboty ruszyły biegiem, ostrzegając przed wyciągnięciem własnej broni. Erro chwyciła Francuza za rękaw i ruszyła biegiem w górę ulicy. Zgodnie z groźbami, niedługo potem drony strzeliły, pudłując dla ostatecznego ostrzeżenia.
        - Często najpierw strzelasz, a potem się tłumaczysz? - zapytał Leviathan, próbując wyciągnąć sens z zachowania towarzyszki.
        - Gdybym tego nie zrobiła, nie miałabym się z czego tłumaczyć w pierwszej kolejności - odpowiedziała Pinheiro.
        - Pewnie i tak nie zamierzasz tego robić, prawda?
        - Zgadza się, querido - kobieta gwałtownie skręciła w bok, wpychając się do jakiejś restauracji.
        Kelner sprawdzający rezerwację odruchowo chciał zaproponować gościom stolik, ale urwał w połowie zdania i zaklął po francusku, gdy Pandora przebiegła obok niego, potrącając jakąś kobietę. Sylvain przeprosił go, nie zwalniając kroku. Wolał nie zgubić w tym momencie Erro. Nagle Brazylijka odwróciła się w jego stronę niebezpiecznie unosząc pistolet. Krzyknęła jednak krótko ,,Na bok!" i mężczyzna instynktownie jej posłuchał. Strzeliła kilkakrotnie w robota policyjnego w drzwiach, który zatrzymał się, na chwilę spowalniając resztę. Szczury wpadły do kuchni, gdzie przeskoczyły dwa blaty, wystraszyły przy tym kucharzy i ostatecznie wbiegły do pierwszych drzwi na swojej drodze - chłodni.
        Berthier słysząc wchodzące do kuchni roboty od razu schował się za ścianą przy framudze, a Erro za drzwiami. Bez większego namysłu trzasnęła nimi z całej siły, słysząc szczęk zamykanego automatycznie zamka... i równocześnie poczuła przeszywający ból w dłoni. Zmięła w ustach przekleństwo. Jej kciuk utknął, zatrzaśnięty przy zawiasie ciężkich drzwi. Pomimo tego kobieta nie zamierzała próbować ich uchylić, byłoby to co najmniej głupie. Sylve syknął boleśnie i chwycił się za własną dłoń.
        - A mama mówiła: nie wpychaj... - zaczął.
        - Daruj sobie, proszę - rzuciła z niepokojącym uśmiechem Pinheiro i bez dłuższego zastanowienia wyciągnęła składany nóż. Sylvain uniósł jedną brew. - Co? - spytała rozkładając ostrze.
        - Nic, nic - stwierdził. - Poszukam jakiegoś wyjścia... już kilka razy zdarzyło mi się spędzić noc w chłodni. Nie takiej, ale i tak nie podoba mi się ten pomysł.
        - Powinna być gdzieś tutaj ukryta klapa - poinstruowała go Erro, przymierzając się do cięcia.
        - Byłaś już tutaj?
        - Może. Szukaj nierównych kafelków. Ja mam pewien problem, nad którym muszę się teraz skupić zanim gliny wyważą te drzwi i rozwiążą go za mnie.
        Francuz zasalutował i zaczął przepychać się między zwisającym z sufitu mięsem. Pandora wzięła tymczasem głęboki, drapiący w podrażnionym gardle wdech (bardziej odruchowo niż z potrzeby) i zaczęła ciąć. Oczywiście bolało. Nie tak mocno, jak normalnego człowieka - większość ludzi nie byłaby w stanie odciąć sobie samodzielnie palec i nie zemdleć. Wendigo znała co prawda zdolnych do tego twardzieli, ale oni mieli za sobą długie szkolenie, dłuższe od jej własnego. Byli przygotowani na podobne sytuacje, co nie umniejszało jednak podziwu mutantki. W przeciwieństwie do nich, jej tkanki były częściowo obumarłe, w tym i przecinające wszystko nerwy. Na dodatek ona nie żegnała się ze swoim palcem na zawsze.
        - Coś tu mam! - zawołał Leviathan. Zza przeklętego metalu tymczasem dobiegały głuche, niepokojące odgłosy. Najwyższa pora...
        Drzwi chłodni zatrzęsły się od uderzenia. Nóż zjechał przez to z kursu. Pandora zaklęła, tym razem na głos.
        - Złaź na dół! - odpowiedziała. - Zaraz cię dogonię... jeszcze tylko... chwila... - przestała się już przejmować precyzją.
        Sylvain odchylił klapę, upewnił się, że się nie zatrzaśnie za nim i zeskoczył w ciemny tunel. Wendigo tymczasem udało się już wjechać ostrzem w pękniętą kość. Nie miała czasu piłować palca, więc wykorzystała istniejące uszkodzenie. Nożem poszerzyła pęknięcie i w końcu przeszła przez połowę. Z resztą poradziła sobie dużo szybciej. W minutę, gdy drzwi zdążyły się zatrząść się jeszcze trzy razy, dobiegła do klapy i skoczyła w dół, zamykając ją za sobą. Gdy roboty wpadły do środka, zastały jedynie mrożone mięso.
        W oczy kobiety zabłysła latarka.
        - Wszystko w porządku, mon cher? - zapytał Sylve.
        Z tym samym wariackim uśmiechem uniosła do góry lewy kciuk, dopiero po chwili orientując się, że to właśnie jego połowa została na górze.
        - Odrośnie - machnęła niedbale ręką.
        - Chodziło mi raczej o powód strzelania do policji...
        - Pffft. Mi nie potrzeba powodów, by zacząć do kogoś strzelać.
        - Czyli powodem jest brak powodu?
        - Dokładnie - kobieta skinęła głową z całkowitą powagą. Po chwili zdecydowała się jednak doprecyzować: - Nudno się zrobiło.
        - Wysadziliśmy w powietrze budynek. Wpakowałem w to najwięcej fajerwerków ile się dało, a ty się ZNUDZIŁAŚ? - w głosie Francuza zabrzmiała dogłębna uraza.
        - No właśnie! Wybuchło i co dalej?
        Mężczyzna westchnął wręcz z frustracją.
        - Mam niepokojące wrażenie, że ciężko cię zabawić na dłuższą metę - stwierdził. - Ale przynajmniej miałem okazję zmierzyć nowy rekord w szybkości odcinania sobie kciuka.
        - Był już złamany, więc się nie liczy - zauważyła Erro. - Mierzyłeś już wcześniej komuś czas, gdy odcinał sobie palec?
        - Może - Francuz wzruszył ramionami, rozglądając się po dziwnym korytarzu przypominającym przejście techniczne. - Wiesz w ogóle gdzie jesteśmy?
        - W jednym z wielu przejść ewakuacyjnych - wyjaśniła Wendigo. Ruszyli przed siebie spacerem, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. - Pod każdym miastem zbudowano podobną siatkę labiryntów. Niektóre łączą się z kanałami i zwykle są przejściami dla pracowników. Ogólnie jednak mało osób o nich jeszcze pamięta.
        - A ty się o tym dowiedziałaś...?
        - Od znajomej Polki - zatrzymała się na rozdrożu, zastanawiając się czy dobrze idzie. W końcu skręciła w lewo, a Sylve za nią. - Pomogła mi się dostać do Megalopolis bez papierów. Dalej nie mam pojęcia, jak ona to wszystko pamięta... Nie pamiętam, by miała przy sobie jakąś mapę.
        - Podobno Polacy to cudotwórcy. Cholera wie, co potrafią - Levi wyciągnął telefon. - Może Kolczatka nas stąd wydostanie.
        - Potrafisz mu opisać swoje położenie? Albo sprawić, by sygnał z telefonu przebił się na powierzchnię?
        - To może ta twoja znajoma nam pomoże?
        - Próbuję właśnie rozkminić, którędy trafimy do Nory - odparła Erro. - Stamtąd już sami damy sobie radę. Ale całkiem możliwe, że na nią trafimy.
        - TEJ Nory? - Sylve uniósł powątpiewająco brew. - To nie tak, że od jakiegoś czasu nie należy do Fery i Szczurów? Że mogą nam tam wklepać za powiedzenie ,,Dzień dobry"?
        Miał rację. Nora była od kilku miesięcy neutralnym gruntem. Co do samej istoty tego miejsca, nie było to nic innego jak spory podziemny garaż, służący jako kryjówka i punkt zborny. Kryli się tam głównie przemytnicy, razem z ciężarówkami czekającymi na transport nielegalnych towarów, oraz najemnicy liczący na pracę od tych pierwszych. Pandora osobiście była tam tylko trzy razy, zawsze w poszukiwaniu UNK32-1, więc nie kojarzyła tych wizyt zbyt dobrze. Nie miała pojęcia na kogo trafią tam tym razem. Miała cichą nadzieję, że ktokolwiek to będzie, będzie na łasce Heli. A przy tym liczyła na to, że Polka kojarzyła ją na tyle dobrze, by przeprowadzić ich bez problemu.
        - Bez obaw, querido - uśmiechnęła się. - Przynajmniej nie jest nudno.

Sylve? Wybacz, że tak bez ładu i składu. Zupełna improwizacja > <

sobota, 4 listopada 2017

Od LouLou- O zasadach BHP słów kilka

  LouLou z natury przesadnie podejrzliwą personą nie jest. Byle wybrzuszenie w kieszeni, dziwny tatuaż czy choćby wyciągnięta,  wycelowana w nią broń nie budziły w niej szczególnego niepokoju, ale jeśli już komuś z góry nie ufała, to facetom z wąsami.
 Dzień zapowiadał się ogólnie całkiem nieźle. Dziewczyna zjadła solidne, wegetariańskie śniadanko popijając je świeżo wyciśniętym soczkiem pomarańczowym. Nie żeby wierzyła w świeżość owych owoców, czy kierowała troską o własne zdrowie. Ona po prostu bardzo lubiła wyciskać sok z pomarańczy. Po posiłku rozsiadła się na wąskiej kanapie i obejrzała wczorajszy, zaległy odcinek serialu. Potem jeszcze z jeden inne... Dobrze, już dobrze, przyznaję. Wstała po co najmniej pięciu kiedy niewielkie, leżące na szafce nocnej, nazywane potocznie zegarkiem, urządzenie zaczęło dygotać i drażnić jej wrażliwy słuch irytującą melodią.
 Nie miała w zwyczaju ustawiania nazw kontaktów. Rozpoznawała każdego po ustawionej piosence, a gdy dzwoniła, nuciła ją lub podawała tytuł. Melodie nawiązywały najczęściej do jej opinii, spostrzeżeń, czy po prostu zwykłych skojarzeń z daną osobą. Nie muszę więc chyba tłumaczyć, że takiej melodii nie przypisała szczególnie lubianej przez siebie osobie.
 Przykucnęła przy szafce spoglądając niechętnie na pusty, błękitny wyświetlacz. Nie wstając przestąpiła nerwowo z nogi na nogę, przekrzywiła głowę, a kiedy melodia przybrała na sile skuliła się jeszcze bardziej i zamruczała pod nosem coś niezbyt uprzejmego.  W końcu komunikator umilkł,a LouLou mogła w końcu wziąć go do ręki bez obawy, że przypadkiem odbierze i zapięła go na nadgarstku. Mogłaby również zwyczajnie odrzucić połączenie, ale wolała udawać, że znowu zostawiła urządzenie w domu, choć szczerze wątpiła by ktokolwiek się jeszcze na to nabierał.
 Tak właściwie "dom" to chyba trochę za dużo powiedziane. Wynajmowany w Elizjum magazyn był w prawdzie dość duży, daleko mu było jednak do miana prawdziwego, w pełni funkcjonalnego mieszkania. Stanowił jednak spora wygodę dla niestabilnego budżetu Bridget. Ogółem zarabiała niewiele, a bywało, że w ciągu miesiąca nie dorwała więcej jak drobniak z chodnika, więc jeden, jedyny magazynek do utrzymania plus jedna, dość szczupła osóbka do wykarmienia, wydawały się już dostatecznie dużym problemem, jednak nie na tyle poważnym by musiała się nim zbytnio przejmować. Zawsze gdy trafiał się jej większy zysk, opłacała swoje "mieszkanie" na zapas, na wypadek takich właśnie okresów jaki przeżywała w tym oto momencie. Nie miała żadnego sensownego wykształcenia, albo zwyczajnie nic z niego nie pamiętała. Posiadała za to przypadkowe, zdające się nie mieć ze sobą najmniejszego związku, zdolności manualne. Powiedzcie mi gdzie mogą jednocześnie uczyć obsługi ciężkiego sprzętu, flamenco, hydrauliki, szycia, gry na fortepianie i origami. Raczej nie na uczelni wyższej, trzeba więc założyć, że w ciągu nie pamiętanego przez siebie życia miała wiele różnych pasji. Teraz nie miała ich zbyt wielu. O ile kiedyś mogła być dość interesującą postacią, to teraz zdecydowanie nią nie była. Można by powiedzieć, że dziewczyna się stoczyła, choć najpierw wypadałoby dowiedzieć się skąd.
 Podeszła do wiszącego krzywo lustra. Po kilku nieudanych próbach zrezygnowała z układania włosów tak by zakrywały zmutowane oko. Dalej miała na głowie poranny, artystyczny nieład. Ogólnie się jej nawet podobał. Nie lubiła gdy uczesane włosy prostowały się i układały w jeden zgodny kierunek. Nie miały tendencji do zbytniego plątania więc czesała je właściwie tylko po umyciu. Wszystko byłoby więc pięknie gdyby nie fakt, że jej ukochane powykręcane we wszystkie możliwe kierunki kłaki nie zawsze wykręcały się w oczekiwany sposób, niekiedy uniemożliwiając zakrycia niepożądanego "defektu". Dziewczyna wzruszyła ramionami, tym jednym gestem sygnalizując swe pogodzenie z wizją kilkugodzinnego znoszenia ludzkich spojrzeń. Mogłaby nosić jakąś opaskę lub coś w tym stylu, doszła jednak do wniosku, że tym przyciągnęłaby jeszcze więcej uwagi.
 Przed wyjściem nie posprzątała naczyń. Nie leżało to w jej zwyczaju. W gruncie rzeczy nie była osobą leniwą, a po prostu sumiennie przestrzegającą listy czynności, które może, ale nie musi wykonywać od razu. Nałożyła, a raczej zarzuciła na siebie, przydużą, czarną koszulkę bez rękawów i szare bojówki z kamuflażem. Plecak na plecy i w drogę.

  Szczury... Jak oni właściwie rekrutują? Zadała sobie pytanie spoglądając na małego, grubego imiennika grupy. Zaskakujące, że zwierzęta te dostały się nawet tutaj. A może wcale nie rekrutują? Może oczekują, że ochotnicy sami ich znajdą? Byłby to niezły test inteligencji, którego ona, niestety, nie miała szans zdać.
 Miała dziś w planach coś zdewastować. Rzecz w tym, że Elizjum, jako jedyne spośród czterech miast, naprawdę jej się podobało, żal aż je było niszczyć. Choć może gdyby miała do tego towarzystwo... Jak to mówią w grupie raźniej, choć LouLou nie przypominała sobie zbyt wielu sytuacji mogących to potwierdzić.  W zasadzie to naprawdę niewiele mogła sobie przypomnieć. Powinna się cieszyć, że wie jak ma na imię, nawet jeśli nie można go było uznać za pewną informację, jak zresztą każdą inną, jaką idzie usłyszeć w mediach.
 Po krótkich, niekoniecznie ambitnych, przemyśleniach doszła do wniosku, że tak czy owak, niezależnie od formy rekrutacji, nie było w niej właściwie nic ciekawego. Mieszkała tu od blisko pięciu lat, demolowała miasto od niemalże czterech i nigdy nie dostała żadnego sygnału. Albo po prostu go nie odczytała... Tak, to wysoce prawdopodobne. Trochę ją ta myśl dołowała, a jako, że uczucie to się jej nie podobało, uznała, że należy jakoś sobie poprawić humor. Myślała żeby pojechać do innego miasta i tam zrobić demolkę jednak, będąc zaledwie kilometr od stacji metra, zauważyła coś co sprawiło, że momentalnie zmieniła zdanie. Oto wielki, majestatyczny, z architektonicznego i artystycznego punktu widzenia, piękny budynek wykwitł jej na skrzyżowaniu. LouLou nie miała zielonego pojęcia czym on był, ani czemu służył. Wiedziała jednak, że nie ma to najmniejszego choćby znaczenia gdy parę metrów od wejścia, na środku niewielkiego placu sterczy kilkumetrowy pomnik jakiegoś gościa. Dziewczyna skądś go chyba kojarzyła, ale nie to tu miało największe znaczenie. Jego twarz budziła podejrzenia. Ludzie z wąsami, ale bez brody nie mogą być dobrzy. A przynajmniej zdaniem Lou.
 Uwielbiała Elizjum. Nie miała pojęcia na czym właściwie polegał jego klimat i urok. Jednak tego dnia uświadomiła sobie, że to nie on sprawia, że nie robi w nim demolki.

  Większość jej "widzów" była głęboko przekonana, że to te wszystkie akrobacje stanowiły największy problem i wyzwanie. Tymczasem dla LouLou chyba najbardziej stresującą częścią roboty było znalezienie miejsca w którym mogłaby się przygotować. Wszechobecny monitoring nie pozwalał jej robić tego w magazynie czy sklepie odzieżowym. Niekiedy nawet te najgłębsze, najciemniejsze zaułki podlegały obserwacji, co nie jest raczej na rękę komuś unikającemu ukazywania twarzy. A przynajmniej na razie. Gdyby powiązano ją z podkradzioną przezeń tożsamością, momentalnie odebrano by jej kwadrat, czego zdecydowanie wolałaby uniknąć.
 W końcu dostrzegła szansę. Tłum turystów powracających do hotelu wydał się jej kuszący. Ukradkiem wmieszała się miedzy nich, spuszczając wzrok ku podłodze. Nie znosiła bliskości ludzi. Czuła wyraźnie jak jej ramiona ciasno przyciskają się do boków, mięśnie napinają, a chód sztywnieje. Ci turyści nie byli nawet znowu aż takk stłoczeni. W drodze do środka holu zetknęła się ręką lub nogą z jedynie czterema osobami, wystarczyło to jednak by po przerzedzeniu się tłumu wstrząsną nią nieprzyjemny dreszcz. W pełni zdawała sobie sprawę z tego, że dramatyzuje i popada w przesadną panikę, ale nic nie potrafiła na to poradzić. Swego czasu odwiedzała nawet psychologa, ten jednak wcale jej nie pomógł, a jedynie wyciągnął pieniądze, których w ten czas nie posiadała zbyt wiele. Nie żeby cokolwiek się u niej w tej kwestii zmieniło.
 Kilka osób zostawiło klucze do pokoju w recepcji, teraz leżały na wierzchu, a obsługa zdawała się nie zwracać większej uwagi na to, kto je bierze. Bridget zacisnęła zęby i zmusiła się do przeciśnięcia przez tłum w celu dyskretnego porwania klucza. Z jej gardła omal nie wyrwał się krzyk kiedy poczuła nacisk dwóch ciał na raz z przeciwnych stron. Na oślep porwała więc jeden cel, nie patrząc na numer i oddaliła się tak szybko jak tylko mogła bez przechodzenia do regularnego biegu. Dopiero  przy końcu korytarza spojrzała na swój łup i zadowoleniem ujrzała dość spory numer. W Elizjum budynki nie były tak wysokie jak w pozostałych miastach, jednak przy tak dużych apartamentach numer 102 wydał się jej całkiem niezłym wynikiem. Z drugiej strony znalazła numer piętra. Musiała znaleźć się przy drzwiach jak najszybciej, zanim ktoś z obsługi domyśli się co się stało. Winda wydawała się teraz jedynym wyjściem.
 "Normalni" ludzie mówią o odwadze gdy ktoś skoczy do wody z klifu, zje habanero, wykona kolejny bezsensowny challenge lub wyzna rodzicom, że jest gejem. Ludzi odważnych podziwiamy, czasem bierzemy ich sobie za przykład. Myślimy sobie niekiedy, że "skoro on może, to ja też". Cecha ta kojarzy nam się jako dobra i pożądana. Prawda jednak jest taka, że nie trzeba wcale szukać odwagi w wielkich wyczynach. Dla niektórych odwaga wyglądała po prostu inaczej. Dla LouLou było nią na przykład wejście do zapchanej windy. Przez cała drogę na jedenaste piętro miała w głowie właściwie  tylko jedno zdanie: "Nie wyjdę z domu przez miesiąc. Nie wyjdę z domu przez miesiąc. W cholerę z budżetem, nie wyjdę z domu przez miesiąc." Kiedy tylko wysiadła niemalże wpadła na drzwi apartamentu numer 102, który okazał się znajdować naprzeciwko wyjścia z windy. Przynajmniej dłonie się jej nie trzęsły i trafiła do zamka.

 Po drugiej stronie drzwi wyraźnie słychać było głosy. Bez problemu mogłaby się wsłuchać i dowiedzieć o czym dokładnie jest mowa. Nie miało to jednak teraz znaczenia. Nie mogła mieć pewności, że i w tych pokojach nie znajdują się ukryte kamery, z pewnością jednak było to mniej prawdopodobne niż na chodniku.  Była już niemalże gotowa. Naciągnęła jeszcze pasy na nogach zanim założyła resztę uprzęży na tors. Potem pozapinała i wyciągnęła ręce przed siebie czym automatycznie zacisnęła znajdujący się na plecach pas. Założyła ciężki plecak i podpięła go do reszty osprzętu. Wolałaby jednak uniknąć incydentu sprzed roku, kiedy to niefortunnie spadł on jej w możliwie najmniej odpowiednim momencie i zsunął po linie prosto na jej twarz. Omal jej tego dnia nie aresztowano. Po tym wydarzeniu skontaktowała się z właściwą osobą i dodała do swego osprzętu kilka dodatkowych części, które w prawdzie wydłużały nieco przygotowania, ale pozwalały uniknąć powtórki. Upewniła się jeszcze raz, że wszystko dobrze leży, po czym sięgnęła po leżącą na stole maskę. Dzisiaj był to różowy Spider-Man. Tak właściwie to maskę samą w sobie nosiła ciągle te samą, zmieniała tylko wizerunki na zewnątrz. W jej środku znajdował się niewielki mechanizm i wizjery modyfikujące widok.
 Po wyregulowaniu obu urządzeń, tak by lewe oko nie dostrzegało kolorów, podeszła do okna. Otworzyła je i spojrzała na ulicę w dole. Skoczyła.
 Opadanie takie mogłoby być naprawdę przyjemne. Czuła się lekka, mała (a raczej jeszcze mniejsza), a przede wszystkim, wolna. Budynki zamieniły się w stojące gdzieś w pustce bryły, ludzie w maleńkie zbitki chaotycznie skaczących linii, a chodnik... Był zdecydowanie za blisko.
 Z gardła z Bree wyrwał się krótki, zdławiony okrzyk. Dziewczyna szarpnęła ramionami odwracając się plecami do ziemi, z urządzeń znajdujących się w okolicach jej bioder wystrzeliły podłużne, połączone z metalowymi linami al'a strzały, harpuny, haki, jak zwał ta zwał. Jak dokładnie to działało opowiem wam kiedy indziej. Dosyć już się nagadałam o Louowej rutynie.

 Dziewczyna pomasowała się po krzyżu. Nie zdążyła uruchomić, jak to ona ironicznie nazywała "jetpack'a", choć (jej zdaniem) określenie "buchające niebieskim, gorącym czymś cholerstwo" było o wiele dokładniejszą i adekwatną definicją. Gdyby nie była mutantem, pewnie zawisłaby tam, parę metrów nad ziemią, z ciałem wygiętym pod nienaturalnym kątem, a tak skończyło się tylko na bólu pleców.
 Po spojrzeniu w dół powinna sobie uświadomić, że popełniła błąd, że tutejsze budynki są zdecydowanie za niskie, że powinna się wycofać puki nikt jej nie zauważył czy nie wezwał ochrony. I w sumie to zauważyła, ale uznała, że po tylu traumatycznych przejściach w windzie nie odpuści sobie  (i facetowi w wąsach bez brody) z powodu jednej "drobnej" niedogodności. Na jej niewidocznej teraz twarzy wykwitła mina osoby pewnej siebie, odważnej i wcale nie bojącej się zderzenia z chodnikiem. Tymczasem nieco głębsza, rozsądniejsza część jej świadomości wrzeszczała histerycznie i trzęsła się ze strachu tłukąc pięściami w pustce.
 Podczas bujania się na linach przy przeskakiwaniu z budynku na budynek, "jetpack" regulował nieco szarpnięcia, dzięki czemu nie rzucało nią zbytnio. Nie zmieniało to jednak faktu, że gdy dotarła do celu, jej lądowanie na ścianie lekkie nie było. Po raz kolejny podziękować musiała tej, nie do końca pożądanej, mutacji. O dziwo po drodze nie narobiła zbyt wiele szumu. Może i zniszczyła kilka ścian i przestraszyła parę staruszek, ale nie zwróciła na siebie uwagi żadnego drona, a przynajmniej tak sądziła. Robienie tego typu rzeczy w biały dzień z pewnością nie było rozsądne. Zwróćmy jednak uwagę na to, że nie był to przecież pomysł osoby rozsądnej.
 Nie miała zbyt wiele czasu, ani weny. Nie była w żaden sposób przygotowana, ale nie było to dla niej nowością. Spuściła się na dół i podbiegła do posągu. Obejrzała go dokładnie z każdej strony, oceniając... Sama nie wiem. Co może oceniać osoba nie znająca nawet przeliczenia centymetrów na metry, podstawowych zasad w fizyce czy nawet własnego wykształcenia? Wszystko robiła na czuja. Podskoczyła chwytając się wspartej na biodrze,lewej ręki mężczyzny. Tak swoją drogą, to raczej mało męska poza. Lepiej wyglądałby nawijając na palec ten kretyński wąs. Pomyślała podciągając się i odpychając nogą wyżej, aż sięgnęła jego barku, na który, odrobinę niezdarnie, się wgramoliła. Rozsiadła się wygodnie na ramieniu wąsacza, po czym rozpięła jeden rzemyk na boku, co spowodowało, że plecak przekrzywił się na drugą stronę i mogła do niego sięgnąć. Zaczęła po kolei wyciągać z niego niewielkie przedmioty. Jedne z idealnym wyczuciem równowagi układała na głowie mężczyzny, inne na swojej, a jeden z ładunków wybuchowych (wbrew wszelkim zasadom BHP) przytrzymała w zębach.
 Minęło dobre dwadzieścia minut zanim ktokolwiek lub cokolwiek przybyło wymierzyć jej sprawiedliwość. Była na niemalże 100% przekonana, że już dawno ktoś z tłumu gapiów zadzwonił po odpowiednie służby. A jednak piątka humanoidalnych robotów pojawiła się dopiero teraz.
 Dziewczyna przykucnęła na czubku głowy posągu przyglądając się nadchodzącym stróżom prawa z przekrzywioną głową.
 - Co tak długo?- spytała marszcząc brwi pod maską.
 - Proszę nie stawiać oporu i powoli zejść na ziemię...- Zaczęła bezbarwnym głosem pierwsza z maszyn, ale Lou jej przerwała.
-.. Z rękami w górze.
Robot zerknął na towarzyszy, jakby szukając potwierdzenia dla tezy którą miał za raz wygłosić.
- Obawiam się, że to niemożliwe. Możesz je unieść przy aresztowaniu.
- Czyli jeszcze nie jestem aresztowana?- Bridget wychyliła się do przodu, tak, że prawie wywinęła kozła.
Maszyna na chwilę zamilkła jakby szukała właściwej kwestii w programie.
- Opór jest bezcelowy.
 Dziewczyna wyprostowała się i pogładziła po brodzie różowego Spider-Mana, rozglądając się dookoła. Trochę się na nich zawiodła. Tyle ostatnio słyszała o aktualizacjach w systemie mechanicznej policji i liczyła, że obejmie ona również sekcję dialogu przy zdejmowaniu ludzi z głów wąsatych posągów. Z rezygnacją sięgnęła po zwisający z plecaka pas w celu ponownego go przypięcia.
- Stać! Ręce do góry!
Bree zastygła w bezruchu. Bynajmniej nie z powodu usłyszanej właśnie komendy, a raczej tego znajomego odgłosu jej towarzyszącemu. Powoli zwróciła głowę ku maszynom, jednocześnie nieśpiesznie poruszając rękoma i zapinając pas. Czy oni właśnie...? Wycelowali w nią broń. Dość szybko. To co zrobiła z posągiem z pewnością nie świadczyło najlepiej o jej manierach i zasługiwało na potępienie czy naganę, jednak z pewnością nie egzekucję.
 - He-ejjj.... Hej, panowie...- na twarzy LouLou wykwitł ten typowy dla niej szeroki, nerwowy i niezręczny wyszczerz osoby, która nawet po zdaniu sobie sprawy z tego w jak głębokie gówno wdepnęła, dalej stara się myśleć o słodkich szczeniaczkach i  stokrotkach- Po co ta agresja?
 W odpowiedzi otrzymała jedynie cichy zgrzyt poruszających się stalowych kończyn.
 Przez chwilę z rozdziawionymi ustami i szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w wycelowane w nią lufy. Zacisnęła wargi w sposób jakiego mogłyby jej pozazdrościć memy z Obamą.
 Well... shit.
- No to cześć.-rzuciła, momentalnie znikając z głowy wąsatego jegomościa.
  Cholerstwo pociągnęło ją zdecydowanie za mocno, ale przynajmniej skutecznie. Przykucnęła na ścianie budynku, po czym uwolniła jeden z haków i wystrzeliła go w okolice płaskiego dachu, by po chwili przebierać nogami po ścianie. Z daleka niewątpliwie wyglądało to dość widowiskowo. Z bliska jak typowa scena z kreskówki, w której bohater potyka się i podskakuje w zupełnie nieskoordynowany sposób próbując uniknąć śmigających mu pod nogami pocisków. Z tym, że teraz scena ta odbywała się na pionowej ścianie, a sympatyczną, animowaną postać zastępował skarłowaciały, różowy człowiek pająk.
 Jeśli któremukolwiek z was, wytrwałych (lub naprawdę znudzonych życiem) internautów przez myśl przeszło, że po dotarciu na dach sytuacja się zmieniła, to trzeba wam wiedzieć iż byliście w błędzie. Już w chwili usłyszenia pierwszego strzału, Lou przeszła w tryb panicznej walki o przetrwanie. Nie sposób zliczyć ile razy w miarę celnie do niej wystrzelono, a jednak nie została draśnięta ani razu. Jeśli to nie jest szczęście na miarę protagonisty filmu akcji, to ja nie wiem co nim  jest.  Nie myślcie jednak, że taki stan rzeczy dodawał jej jakiejkolwiek formy odwagi czy pewności siebie. Nie była nietykalnym bohaterem kinowego hitu. Groźba śmierci jej nie podniecała, a raczej ściskała gardło i zakłócała oddech do tego stopnia, że jedynym odgłosem jaki była w stanie z siebie wydobyć był zduszony pisk, a w chwili gdy haki wbiły się ścianę oszklonego budynku, kilka dachów od posągu, nieokresślony, przepełniony histerią, stłumiony krzyk. Zanim uderzyła w szybę zdążyła zrobić jedynie dwie rzeczy. Pierwszą z nich było naduszenie małego  przycisku na pasie aktywującego ładunek wybuchowy na posągu, drugą, zadanie sobie pytania: "Czy to nie jest czasem hartowane szkło?". 




niedziela, 1 października 2017

Kiedy ludzie są tego samego zdania co ja, zawsze mam wrażenie, że jednak się pomyliłam

Anakin Lee

Imię: Helena. Spotkała już sporo zachodnich Europejczyków, którzy żartobliwie zwracają uwagę, że jak na polskie imię to całkiem łatwo się je wymawia. Pomimo tej prostoty, kobieta w przyjacielskim gronie nie lubi być nazywana cały czas per ,,Heleno” (spróbuj wypowiedzieć to kilka razy i nie odczuć zbędnie poważnego wydźwięku). Zdecydowanie lepsze są zdrobnienia Hela lub Lena. Ważna uwaga: ,,Helenką” mogła ją nazywać jej babcia, nie znajomi po fachu.
Nazwisko: Pamiętacie tą wspominkę o łatwości w czytaniu imienia Leny dla obcokrajowców? Zdarza się, że pytają później o nazwisko. Słysząc ,,Sobieszczańska” nieco rzedną im miny. Nie wspominając o tych, którzy jedynie widzieli zapis, i muszą kombinować jak się to cholerstwo czyta.
Pseudonim: Zawodowo, z reguły nie przedstawia się imieniem. Z resztą i tak mało kto o to pyta, bo wielu ludzi, których miała okazję spotkać, widziało ją tylko raz w życiu i prawdopodobnie niedługo potem zapomniało. Czemu się dziwić? Kobieta imigrantom próbującym się dostać do Megalopolis przedstawia się krótko jako Charon lub Hel, nie dodając nic więcej. Wyjaśnienie ich pochodzenia jest dosyć proste. W mitologii greckiej, Charon był przewoźnikiem, który za drobną opłatą bezpiecznie przeprawiał dusze na drugą stronę Styksu... bardzo podobnie wyglądają interesy Heleny. Idąc tym tropem, Hel jest imieniem nordyckiej bogini śmierci, strażniczki wrót do Helheimu, oraz równocześnie - jakby nie patrzeć - zdrobnieniem pełnego imienia Sobieszczańskiej. Dodatkowo, ,,Hel” niegdyś było jej pseudonimem operacyjnym, wymyślonym przez kolegów z oddziału.
Płeć: Kobieta
Wiek: 32 lata
Rasa: Człowiek. Posiada co prawda JEDEN mechaniczny implant, ale podobno jeszcze to z niej cyborga nie czyni. I całe szczęście - nie znosi być traktowana inaczej niż reszta. Wcale nie czuje się lepsza od zwykłego żołnierza.
Narodowość: Polska. Chociaż obecnie rzadko ma okazję powiedzieć coś po polsku (poza słynnymi na całą Europę przekleństwami), nadal nie pozbyła się charakterystycznego akcentu z twardo wymawianym ,,r”. I nie ma na co narzekać. To tylko kolejna z jej niepowtarzalnych cech.
Obywatelstwo: Eden. Mieszka w Wyraju.
Rodzina: Rodzice zmarli dosyć wcześnie, jak na obecną średnią życia obywatela pierwszego świata, jeszcze zanim w ogóle myślała o wybraniu się do Megalopolis. Wujostwo nie utrzymuje z nią kontaktu (dalsi krewni chyba nigdy jej za bardzo nie lubili), a rodzeństwa nie ma. Tak więc jedynym, co ją trzymało w domu była jej córka, Emilia... nie za bardzo lubi wracać do tego tematu.
Miłość: Stwierdzając fakty, jest wdową już ponad pięć lat. Nie umie się zebrać do rozpoczynania nowego związku, tłumacząc się swoim nowym życiowym celem i oklepanym brakiem czasu na podobne brednie. Jednak w głębi serca Charon nigdy nie uznawała uczuć za bzdury. Jakby nie było, z własnego doświadczenia wie co to znaczy kochać kogoś ponad wszystko. Przynajmniej następnym razem - jeśli takowy nadejdzie - już nie będzie mieć wątpliwości co do pochodzenia tej dziwnej, konfundującej reakcji na jakąś konkretną osobę.
Aparycja: Nie zdziwi was, że Sobieszczańska raczej nie rzuca się w oczy. Nie czuje żadnej potrzeby zwracania na siebie zbytniej uwagi. Jest po prostu zwyczajna. Ma może metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i raczej krępą sylwetkę osoby przyzwyczajonej do wysiłku fizycznego. Nie ma ani wyraźnie wciętej talii, ani, modnego obecnie, płaskiego brzucha, ale czego można wymagać od kobiety po już jednej ciąży? Nie czuje do siebie wstrętu, bo naprawdę nie ma czego tu się wstydzić. Za to na basenie przy każdej młodej lalce Barbie krzywiącej się na widok rozciągniętej skóry, może z satysfakcją poprawiać biust i szczerzyć zadbane zęby. Posiada typową dla słowianek urodę, z szerszym nosem, wąskimi brwiami i lekko zaokrągloną twarzą pozbawioną wydatnych kości. Patrząc na oczy za pierwszym razem raczej nie zauważysz drobnej różnicy między kolorem zielono-niebieskich tęczówek - prawe po dłuższej obserwacji może wydać się jakby bardziej... sztuczne? I to całkowita prawda: to implant. Swoje prawdziwe prawe oko straciła w dosyć paskudnym wypadku przeszło dziesięć lat temu. Zapytana o szczegóły opisuje całe wydarzenie jako ,,błąd żółtodzioba” i kończy temat. Gdyby to zależało tylko od niej, wybrałaby zamiast mechanicznego ustrojstwa najzwyklejszą opaskę, ale wtedy jej rozwijająca się kariera stanęłaby pod znakiem zapytania. Tym sposobem jest posiadaczką Echo-Eye+, jednej z najbardziej zaawansowanych protez tego stulecia (a przynajmniej tak się reklamuje). Po wypadku i operacji pozostały jej jednak wąskie blizny na dolnej powiece, z czego jedna jest bardziej wyraźna i kończy się dopiero na policzku. Nawet tego nie ukrywa, a pozostałe zwykle stają się niezauważalne przez najzwyklejszy tusz do rzęs. Znakiem szczególnym Heleny zdecydowanie są krótkie, ścięte na skos włosy. Z natury mają kolor ciemnego blondu, ale kobieta przyzwyczaiła się do farbowania ich na zielono. Powodu nie umie wyjaśnić. Po prostu lubi ten kolor... i być może dlatego, że czasem jednak czuje się zbyt ,,blada” w porównaniu do reszty Szczurów. Jakby nie było, towarzystwo wybrała sobie niesamowicie barwne i niepowtarzalne. Czas w jakim zaczęła się farbować sugerowałby także wejście w ,,nowe życie”, ale nie ma co się tutaj zagłębiać. Ubiór dobiera bardziej pod funkcjonalność niż wygląd. Stąd królują u niej wytarte jeansy, proste podkoszulki i cienkie swetry. Buty to już najmniej pasjonujący temat - preferuje obuwie sportowe i każda para wygląda, jakby była starsza od jej mieszkania. Do roboty zabiera kurtkę moro, tak jakby ,,bez pytania” porwaną jeszcze z GROMu. Na lewym ramieniu ma naszyte godło i flagę krajową, na prawym natomiast białą na czarnym kotwicę Polski Walczącej - obecny symbol oddziału GROM, który rozpozna każdy lepiej zapoznany z historią Europy, ale może co dwudziesty rozpozna w tym insygnia służb specjalnych. Hela ma nieco ochrypły głos, przywykły do przekrzykiwania strzelaniny i wydawania rozkazów. Dodatkowo ma ten swój unikalny akcent, który stanowcza większość błędnie uznaje za rosyjski. W sumie nie ma czemu tu się dziwić - Sobieszczańska nie pamięta, kiedy ostatnio spotkała w Megalopolis jakiegoś Polaka.
Charakter: Co o Helenie jest pewne? Przy opisywaniu jej, pierwszym, co przychodzi na myśl jest - całkiem słuszne - ,,Twarda baba”. Charon należy do osób, które przeszły w życiu tyle, że obecnie nic nie jest w stanie ich złamać. Nie jest nieczuła, raczej odporna na wszelkie obciążenia psychiczne. W życiu nie przyznałaby się nikomu ile jej leży na sercu, bo większość z tego uznaje za głupoty. Głowę pozwala sobie zaprzątać prawdziwymi zmartwieniami, z czego część, do których zalicza własne problemy, jest wręcz chorobliwie mała w porównaniu do troski o cudze potrzeby. Dosyć często niepotrzebnie na kolację zamiast porządnego posiłku zżera własne nerwy, martwiąc się o rzeczy, które nie powinny ją obchodzić. Łatwo poznać, gdy jest poddenerwowana: chwali się światu wyjątkowo rozległym wachlarzem polskich przekleństw, czego później cholernie się wstydzi. Ostatecznie jednak stwierdza, że przynajmniej ma na tyle przyzwoitości, by nie tłumaczyć ich na angielski (chociaż, prawdę powiedziawszy, pewnych słów i przy ich mnogości synonimów dosyć trudno znaleźć jedno odpowiednie tłumaczenie). Doskonale zdaje sobie sprawę ze wszystkich swoich wad i błędów, więc oskarżanie jej o cokolwiek mija się z celem. Kobieta hardo odpowie, że jedynie marnujesz czas wymieniając oczywiste fakty, po czym zagoni cię z powrotem do roboty (,,Mam już własne sumienie, nie potrzebuję sekretarki, która będzie mi to wszystko wyliczać!”). Co za tym idzie, zranienie jej uczuć graniczy z cudem, zwłaszcza pod tak głupim pretekstem jak wygląd czy zachowanie. Jest dumna ze swojej nie-idealności i otwarcie pluje na wydumane ,,standardy kobiecości”. W jej rodzinie kobieta była nie szyją, a twardym karkiem trzymającym głowę domu w ryzach. Sama udowodniła to będąc równocześnie żoną, matką i członkinią oddziałów specjalnych. Obecnie trudno jej stwierdzić, którą z tych ról wykonuje się najtrudniej. Stąd wynika jej dogłębne przekonanie, że w pewnych sprawach nie wystarczy tylko męska, ale i żeńska ,,twarda dłoń”. Hela może czasem brzmieć pod tym względem jak feministka, jednak równie często udowadnia, że ma całkowitą rację. Jakby nie było, nawet nauka przyznaje, iż kobiety są bardziej spostrzegawcze i łatwiej radzą sobie z wieloma zadaniami naraz. To by mogło wyjaśniać skłonności przywódcze Sobieszczańskiej. Jeśli zatrudnisz ją do roboty, może w pewnym momencie zacząć zachowywać się jak organizatorka całego przedsięwzięcia. Nie ma czego się tutaj obawiać - Lena nie lubi, gdy ktoś zmienia jej plany, więc nie zrobiłaby tego nikomu innemu. Co najwyżej zwróciła uwagę na poważniejsze niedociągnięcia, ale poza tym postąpi wedle poleceń. Po prostu będzie się przy tym zachowywać, jakby to ona je wydawała. I przy tym wszystkim, co niektórzy znajdują zaskakującym, pozostaje naprawdę wesołą i pozytywną osobą. Może chodzić między swoimi ludźmi i wykrzykiwać komendy, ale równocześnie klepie każdego pokrzepiająco w plecy, rzucając co jakiś czas żartobliwymi docinkami. Zawsze stara się utrzymywać w towarzystwie dobrą atmosferę i usuwać jakiekolwiek zgrzyty pomiędzy innymi. Z doświadczenia wie, że kluczem do sukcesu jest odpowiednie nastawienie i współpraca. Można się lubić, można i nienawidzić, ale dopóki nie przestaniesz podkładać towarzyszowi nogę, w efekcie zawsze znajdą się jakieś straty. Podobnie nic nie osiągniesz, jeśli z miejsca nastawisz się na porażkę. Owszem, trzeba brać pod uwagę każdy scenariusz, ale czy zabrania to równocześnie wierzyć w sukces? Charon jest raczej otwartą osobą, nie przepadającą za samotnością. Nigdy nie gardzi dobrym towarzystwem, więc trudno jej odmawiać na zaproszenia. Czy to na obiad, kolację, kawę, herbatę, czy piwo w barze - odnajdzie się wszędzie. Wspólnie się pośmieje i posłucha chętnie o wszystkim. Boi się udzielać rad, ale równocześnie zawsze chce pomagać jeśli tylko może. Czegokolwiek byś nie pragnął, masz jej wsparcie, a jeśli ona równocześnie chce tego samego... możesz uznać wszystko za załatwione.
Zarys przeszłości: Helena jest raczej rozmowną osobą, ale nie da się nie zauważyć, że unika większości tematów dotyczących jej historii. Owszem, bez problemu opowie ci o służbie w GROMie, swojej nauce, czy nawet dzieciństwie spędzonym na podwórku babci (a tak będąc w temacie: strzelanie do kur z pistoletu na plastikowe przyssawki to dla siedmiolatki idealny wstęp do nauki obchodzenia się z bronią palną). Największym plusem jej obecnego towarzystwa jest to jak mało z nich interesuje się cudzymi sprawami rodzinnymi. Nie pamięta, kiedy ostatnio ktoś pytał ją, czy zostawiła w Polsce kogoś dla siebie ważnego, bo na co komu taka wiedza? Szczury formalnie mogą interesować się jej sprzętem, umiejętnościami, a poza pracą najbardziej może ich interesować to, jakim człowiekiem Lena JEST teraz, nie jakim BYŁA.
  Ale jeśli już musi opowiedzieć co nieco, zawsze zaczyna od śmierci Rafała.
  Pogrzeb męża dopiero od niedawna rozpoznaje jako punkt zapalny dla późniejszych wydarzeń. Emilia miała wtedy trzy lata i Helena nigdy nie była pewna, czy jej córka kiedykolwiek zrozumie co się właściwie stało. Tłumaczenie, że ,,Tatuś poszedł do lepszego miejsca” wydawało jej się głupie i takie... płytkie. Nie da się wyjaśnić tak małemu dziecku przez co wtedy przechodziła. Wiedziała tylko, że Emilka zapamięta jak płakała, jak dziadkowie od strony taty często je wtedy odwiedzali i rozmawiali z mamą. I że tatuś nie wrócił do domu. Ale nie zrozumie dlaczego tak się stało jeszcze przez najbliższe dziewięć lat. Helenie pozostało się pocieszać, że dziewczynka nie rozumiała. Wtedy załamałyby się obie.
  Rafał walczył z czerniakiem rok. Lekarz sucho stwierdził, że paskudny nowotwór wykryto za późno. Dwudziestosiedmioletnia wdowa, mająca za sobą jeszcze świeży przeszczep sztucznego oka, miała ochotę wygarnąć mu sporo, ale ostatecznie nie powiedziała nic. Starała się wrócić do normalnego życia.
  Jakoś się to udało. Wróciła do służby po kilku miesiącach rehabilitacji, a i przez ten czas nie umiała pogodzić się z bezczynnością. Zajmowała się Emilką, uczęszczała do różnych ośrodków zdrowia i widywała się z przyjaciółmi z oddziału, często złośliwie pytając, czy już znaleźli zastępstwo dla ,,zrzędliwego cyklopa”. Nie znaleźli i chyba nawet nie zamierzali szukać. Z pomocą teściów była w stanie pogodzić opiekę nad córką ze służbą, chociaż jej własna rodzina często robiła jej z tego powodu długie wywody o byciu wyrodną matką. Patrząc na to z perspektywy czasu, Charon obecnie bije się w pierś za to, że ich wtedy nie słuchała. Nie miała pojęcia, jak mało czasu spędzała z własną córką.
  Przyszło się jej o tym dowiedzieć w najgorszym tego przypadku. Nieszczęście musiało ją prześladować niczym bohatera greckiej tragedii. Fatum, popularniej nazywane ,,rakiem skóry”, pojawiło się w jej życiu ponownie, na Bogu ducha winnej Emilii. Żeby było jeszcze gorzej, nie istniał sposób wyleczenia go u dziecka, bo żaden lekarz nie spodziewałby się wykryć czerniaka u tak młodej osoby. Emilce Sobieszczańskiej próbowały pomóc w sumie dwie fundacje charytatywne, ale - tak jak w przypadku jej ojca - nie wystarczyło im czasu.
  Kilka dni po tym, jak mała trumienka sześciolatki zniknęła pod ziemią, Helena w końcu dała zmartwionym teściom i przyjaciołom znaki życia. Powiedziała dużo. Za dużo. Wielu z tych słów żałuje. Dała się ponieść emocjom, ostatecznie zrażając do siebie wszelkie wujostwo i rozstając się z teściami w złości. Niedługo później dobrowolnie opuściła GROM i na dobre zniknęła z radaru.
  Chociaż nigdy nie lubiła dużych miast, w Megalopolis Hela odnalazła niejaki spokój. Cztery Miasta dały jej konkretne zadania, a tego właśnie wtedy potrzebowała: odciągnąć myśli od rodzinnych stron. Ostatecznie zrozumiała, że nie jest w stanie funkcjonować w wiecznej żałobie. Tym sposobem powróciła stara Charon, twardsza o bagaż doświadczeń, ale równie pozytywna. Liczy się tu i teraz, a przeszłości, pogrzebanej obok męża i córki, nie zamierza odkopywać.
Oficjalnie: Tak CAŁKOWICIE oficjalnie, jest po prostu kolejną obywatelką Edenu i ,,emerytowaną” członkinią GROMu (szkoda, że z tego miana pozostaje jej jedynie mundur). Pomaga sąsiadom, płaci normalne podatki i ogółem nie sprawia żadnych problemów pod czujnym okiem systemu... za to tam, gdzie nie patrzy, działa jako niezawodny współczesny ,,przewoźnik”. Mówiąc krótko, Charon jest nieuchwytnym wyjaśnieniem zawodności rejestru przyjezdnych. Sporo ludzi chciałoby rozpocząć tutaj nowe życie, ale powstrzymuje ich przed tym prawo lub pieniądze. Kobieta jest w stanie załatwić wszystko: dokumenty, bilety, pracę. Nie pytaj jak - i tak ci nie powie. Ciężko zliczyć, ilu imigrantów zdołało się dostać do Megalopolis nielegalnie dzięki jej pomocy.
Rola w gangu: Jak było wspomniane, potrafi sprowadzić do Czterech Miast każdego, nieważne skąd i na kiedy. Chętnie pomaga pozostałym członkom gangu w kwestii ich warunków życia. Może znaleźć ci tanie mieszkanie, jakąś pracę, ogółem przekonać Megalopolis, że jesteś kolejnym cywilem. Jest najlepszą osobą, do której możesz się zgłosić po pomoc. Helena to jednak przede wszystkim wyszkolona specjalistka w infiltrowaniu i zabezpieczaniu budynków. Ma także doświadczenie w rozbrajaniu i zakładaniu ładunków wybuchowych, nie wspominając już o tym, że zawsze posłuży jako kolejna para rąk umiejąca się posługiwać bronią palną.
Umiejętności: Charon przeszła pełne szkolenie wojskowe, zarówno taktyczne jak i sprawnościowe. Jako jedna z niewielu kobiet niemal perfekcyjnie zdała egzaminy rekrutacyjne, w wyjątkowo młodym wieku. Ma za sobą prawie dziesięć lat praktyki zawodowej, nie wliczając w to kilku lat w szkole oficerskiej i niezliczonej ilości godzin spędzonych na poligonie. Upór się opłacił - dzisiaj Sobieszczańska wyrobiła sobie opinię niezawodnej najemniczki. Nie muszę chyba tu wymieniać obeznania z wszelaką bronią palną, zarówno w sprawie teorii jak i zastosowania. Helena utrzymuje, że poradzi sobie ze wszystkim, poza karabinami snajperskimi. Z reguły pozostaje jednak przy swoim dobrze służącym Skorpionie EVO III, ze względu na precyzję, rozmiar (jest o wiele poręczniejszy od zwykłych karabinów) i szybkostrzelność. Niejeden raz przyszło jej pracować z materiałami wybuchowymi, jednak przyznaje, że jej pojęcie ogranicza się jedynie do ,,nie stracenia kończyn” (,,Oko to był wypadek, nawet profesjonalista ma do nich prawo”, tłumaczy się, gdy ktoś złośliwe pokazuje na cienką bliznę). Skład mieszanin i rozplanowanie wszystkiego zostawia lepszym od siebie. Mówiąc w skrócie, można zatrudnić ją do właściwie każdej poważniejszej akcji. Najlepiej jednak sprawdza się w roli przewodniczki - Lena zna każde miasto na wylot, jakby miała wyrytą w głowie mapę pięter, ulic i podziemi. Każdego na tyle ciekawego by zapytać utrzymuje w przekonaniu, że po prostu spędziła tu masę czasu i jej pamięć zgrabnie układa w wyobraźni wszelkie możliwe ścieżki. I nie kłamie. A przynajmniej w pierwszej kwestii. Faktycznie, ludzki umysł łatwo zaznajamia się z terenem, który często odwiedza, ale w przypadku Heleny owa wizualizacja możliwej drogi pojawia się jej po prostu przed oczami. Sztuczna gałka oczna nie służy tylko jak implant zastępujący organ oraz swego rodzaju ,,łatka” po paskudnym w skutkach błędzie. To nic innego, jak kolejne użyteczne narzędzie. Charon potrafi dostrzegać przez ściany słabe zarysy poszukiwanych obiektów. Jest w stanie śledzić wzrokiem aktywne i nieaktywne przewody elektryczne oraz żywe organizmy. Na tej bazie potrafi na bieżąco wytyczać bezpieczne przejścia, przekradać się poza widokiem kamer i zasięgiem jakichkolwiek ochroniarzy. Przez większość czasu wyłącza tą funkcję - jej drugie, jak najbardziej żywe oko sprawia, że wręcz schematyczny, konturowy widok nakłada się na ten rzeczywisty i przy normalnych codziennych czynnościach takie nakładanie na siebie ciągle mieszających się warstw doprowadzałoby ją do szału. Jeśli więc zobaczysz, jak przy robocie zamyka lewe (prawdziwe) oko lub intensywnie mruga oboma naraz, teraz już będziesz wiedział dlaczego.
Przyjaciele: Kobieta bez wątpienia pomogła więcej niż połowie obecnym (i być może przyszłym) członkom Szczurów dostać się nielegalnie na wyspę. Przez upływ czasu mogli o niej zapomnieć, sama zresztą się o to stara. Ale z reguły, gdy ponownie widzi się z nimi już jako Szczur ze Szczurem, ludziom w głowie zapala się zielona lampka i rozpoznają ją jako ,,tę zielonowłosą przemytniczkę”, która im kiedyś pomogła. Sama uznaje się więc za przyjaciela każdego z osobna, chociaż mogłaby tu wyróżnić parę osób, choćby Jägera (znajomego po fachu).
Wrogowie: Ponieważ z każdym ze swojego fachu stara się trzymać dobre kontakty, raczej nieprędko ktokolwiek tu trafi. Nienawiść nie przynosi odpowiedzi ani rozwiązań, a jedynie jeszcze więcej problemów.
Autor: Red Riding Hood

sobota, 30 września 2017

Od Sylvaina - Leviathan & Erro Company

     Sylvain Berthier miał problem natury egzystencjalnej. W każdym razie on sam był przekonany, że ważą się losy jego egzystencji. Zgodnie z tym co zakomunikował Różyczce miał plan i nawet nie bardzo planował zwlekać z jego realizacją. Wyznaczył sobie teren pod swoje dzieło i już czekało na to, by się nim zająć. Wiedział czego chce i jak to osiągnąć. Nikt nie próbował go zatrzymywać, a mimo to Sylve nie ruszył się z miejsca. Pochylił się do przodu i oparł łokcie na udach, a potem schował twarz w dłoniach, żeby nic go nie rozpraszało. Nie lubił, gdy brakowało mu wszystkich niezbędnych środków - czasem naprawdę ciężko było je zdobyć. Nie wspominając już nawet o tym ile problemów mógł mu sprawić brak dodatkowych rąk. Sylvain nie posiadł jeszcze zdolności hodowania sobie dodatkowych kończyn i szczerze nad tym ubolewał.
     Kombinował jeszcze przez chwilę, nieświadom tego, że lekko przerażająca kobieta nadal przygląda mu się z nieludzką wręcz fascynacją. Owszem, czuł na sobie jej wzrok, ale prawdę powiedziawszy obserwowała go już od momentu w którym odkryła kim jest. A to znaczyło, że wiedziała o nim dość, żeby kojarzyć chociaż kilka jego najgłośniejszych akcji.
     - Oui! - wyprostował się, wpadając na doskonały pomysł i poderwał się na równe nogi. Rozłożył szeroko ręce i uśmiechnął się szczęśliwy. Chwycił Pandorę za rękę i zmusił do wstania z kanapy. - Ty mi pomożesz, mon cher!
     - Co? Ale w czym? - spytała Erro, marszcząc przy tym brwi.
     - Zaczyna się... - mruknął Daniel i przeciął salon w drodze do wyjścia. - Wrócę za jakiś czas.
     - Nie ma czasu na wyjaśnienia! - oznajmił Leviathan - Wszystkiego dowiesz się na miejscu.
     - Ale...? Gdzie to będzie? - dziwiła się nadal, co swoją drogą było zupełnie właściwe i logiczne.
    - Właśnie, Sylve, gdzie tym razem? - Felix złapał przebiegającego obok Francuza i zmusił go do zatrzymania się.
     - Kolczatko, wiesz, że cię lubię. Bardzo cię lubię, ale teraz mi przeszkadzasz. Mówię, że nie mam czasu. - oznajmił Berthier aż nazbyt poważnie. Przez chwilę mierzył wzrokiem wizjery w masce i westchnął, na oślep machając wolną ręką w stronę powierzchni i Pól Elizejskich - Gdzieś w tamtą stronę będę.
     Ćwiek najwyraźniej usatysfakcjonowany odpowiedzią nie chciał już dłużej zatrzymywać Leviego i pozwolił mu wrócić do przygotowań. Nie musiał zadawać sobie trudu o dokładny adres - Sylve najprawdopodobniej go nie znał, co ani odrobinę mu nie przeszkadzało.
    - Zobaczycie, że dzisiaj będę w telewizji. - zapowiedział, grzebiąc pomiędzy częściami rozłożonymi na stole w części warsztatowej salonu. - A ta ślicznotka razem ze mną - wskazał na Pandorę podobnym do drążka joysticka urządzeniem z pojedynczym czerwonym przyciskiem i rzucił jej je - Łap! I nie zgub!
     Erro w ostatniej chwili chwyciła ustrojstwo i przyjrzała mu się podejrzliwie. Obróciła je w dłoniach, wyraźnie się nad czymś zastanawiając i Sylvain był prawie pewnym, że winą powinien obarczyć właśnie czerwony guzik. Kto wie do czego zdolny był pojedynczy synonim zagłady rzucony dodatkowo przez inny jeszcze bardziej przerażający symbol absolutnej zagłady i destrukcji? Na chwilę obecną nawet Berthier nie do końca był pewien, ale wiedział, że mu się przyda. Wielki czerwony przycisk prawie zawsze był niezbędny. Zwłaszcza ten jeden konkretny, należący do stałego wyposażenia Leviathana, gdy już się go odpowiednio użyło.
     Dziewczyna w końcu wzruszyła ramionami w myśl zasady ,,I tak nie mam nic do stracenia" i schowała urządzenie do kieszeni. Sylvain w tym czasie zdążył zgromadzić całą resztę potrzebnego sprzętu. Wreszcie miał okazję przetestować najnowszy rodzaj swoich zabawek i nie mógł się już doczekać.
     Upychając ostatnie gadżety po kieszeniach i w dużej przewieszonej przez ramię torbie, wesołym krokiem przekroczył próg kryjówki, oglądając się za siebie czy Erro aby na pewno za nim idzie. Tak po prawdzie dziewczyna zdawała się być niemal oczarowana tą odrobiną typowego dla Berthiera kontrolowanego chaosu. A może to półmrok kanału sprawiał, że jej dziwny tatuaż z czaszki zacierał prawdziwy wyraz twarzy. Sylve miał to gdzieś tak długo jak długo przerażająca kobieta nie próbowała go zatrzymać. Coś mu mówiło, że nie pożałuje tego, iż w ogóle wyciągnął Pandorę na kolejną ze swoich dosłownie karkołomnych akcji.
     - A tak w ogóle - zaczął już po kilku krótkich chwilach cichego spaceru. Szedł szybko, może nawet za szybko, biorąc pod uwagę okoliczności, ale nie zdawał sobie z tego sprawy - Pandora to twoje prawdziwe, najprawdziwsze imię?
     - Jak najbardziej - potwierdziła. Utrzymywała idealne do leviathanowego tempo i zdawała się robić to bez większego trudu.
     Francuz powtórzył sobie jej imię jeszcze kilka razy po cichu, upewniając się, że jest w stanie wymówić je w miarę zrozumiale i poprawnie.
     - Pandora. - stwierdził w końcu, lekko krzywiąc się, gdy słowo znowu zadźwięczało mu nazbyt francusko - Jeszcze mi kiedyś wyjdzie!
     - Jaki mamy plan? - spytała, decydując się pozostawić potyczkę Berthiera z własnym akcentem bez komentarza.
     Sylvain zrobił najbardziej zdziwioną minę na jaką był w stanie się zdobyć.
     - Co to znaczy ,,plan"?
     Pandora uśmiechnęła się niebezpiecznie.
     - Podoba mi się.
     W ten sposób dwójka ludzi z misją dotarła na powierzchnię. Sylvain odwrócił się wokół własnej osi, namierzając odpowiedni kierunek. Zawsze miał wątpliwości w którym miejscu opuści plątaninę uliczek, a nadkładanie drogi było mu w tym momencie wyjątkowo nie na rękę. W końcu podjął decyzję i głęboko wierzył, że tym razem naprawdę podjął tą dobrą. Jego wahanie musiało być dość widoczne, by jego towarzyszka zwróciła na nie uwagę, ponieważ spytała:
     - Wiesz gdzie idziemy?
     - Mniej więcej...
     - To mniej czy więcej?
     - Wcale, ale to bez znaczenia. Najwyżej zwiedzisz miasto.

     Z bliska budynek był w znacznie lepszym stanie niż Sylvain go zapamiętał. Przede wszystkim drzwi nadal broniły dostępu do wnętrza i żadne okno nie było wybite. Jednak przez szybę bez trudu dało się wypatrzeć, że wnętrze jest praktycznie zupełnie puste.
     - I co myślisz? - spytał Sylve, cofając się od drzwi i raz jeszcze ogarniając wzrokiem kilkanaście pięter budynku. Erro w tym czasie sama zajrzała do wnętrza.
     - Jak duży plac zabaw. - skomentowała, po czym bezceremonialnie wybiła szybę i weszła do środka.
     Sylvain oczywiście nie mógł sobie odmówić natychmiastowego dołączenia do niej. Już wewnątrz wyłuskał skądś niewielkie, błyszczące jajko wielkości kciuka i staranie umieścił je tuż pod wybitą szybą.
     - Czujnik ruchu - wyjaśnił, nawet nie patrząc na Pandorę - Zacznie drzeć się jakby ktoś wyżymał bandę kaczek od razu gdy ktoś przekroczy próg. Nie cierpię, kiedy ktoś przeszkadza mi przy robocie.
     Leviathan odszedł kilka kroków od drzwi i z westchnieniem ulgi zrzucił przewieszoną przez ramię sportową torbę na ziemię. Przeciągnął się i strzelił kostkami, równocześnie analizując co dokładnie go otacza. Wnętrze naprawdę było opustoszałe, jeśli nie liczyć murowanego kontuaru przy wejściu. Duże pomieszczenie wysokie na dwa piętra i zwieńczone spiralną klatką schodową na końcu musiało być niegdyś recepcją jakiejś firmy. Sylve nie potrafił powiedzieć co dokładnie kryje się pod wymalowanym niebieską farbą na brzydkiej, żółtej ścianie logo ,,Nameda Corporation", ale jednego był zupełnie pewien. Firma ta z całą pewnością nie produkowała materiałów wybuchowych ani innych jakże wspaniałych zabawek francuskiej zmory każdego z miast. Wtedy musiałby chociaż raz usłyszeć o tej najwyraźniej nieprzypadkowo anonimowej mu firmie.
    - To co robimy? - zagadnęła Pandora, której najwyraźniej przyglądanie się krzywemu malunkowi już się znudziło. Nie była artystką jak Berthier. Była żołnierzem i Sylve głęboko jej z tego powodu współczuł, bo życie w dyscyplinie po prostu musiało być potwornie nudne.
     - Wiesz... Nie podoba mi się ten bohomaz. - poskarżył się. Już sekundę później jego wzrok spoczął na stercie skrzynek po drugiej stronie hallu. Każdy, kto spędził dość czasu w towarzystwie Leviego zapewne bez trudu zinterpretowałby błysk w oczach Francuza jako wyjątkowo niebezpieczne ostrzeżenie, że ten wpadł na pomysł. Taki z rodzaju tych nie do wybicia z głowy. Pandora jednak takowego doświadczenia nie miała, więc mogła jedynie unieść brew, gdy Sylvain bez słowa wyjaśnienia zaczął przepychać skrzynie pod ścianę z logiem. - Pomożesz mi, mon cher, czy nadal masz zamiar robić tylko dobre wrażenie?
     Ledwo kilkanaście minut później chybotliwa i pełna zdradliwych drzazg konstrukcja czekała na kogoś, kto odważnie zaryzykuje swoje życie w imię prawdziwej sztuki ulicznej. Tym kimś miał być nie kto inny jak właśnie sam Leviathan, który chociaż tym razem miał plan, ale nie planował się nim dzielić z Erro. Dla niej zaplanował coś innego.
     - Powiedz mi, mon cher, czego ty właściwie oczekujesz od tego miejsca, hm? - zagadnął, gdy uzbrojony w kolorowe spreje wspiął się już na stertę skrzynek i wybadał w którym miejscu najłatwiej mu będzie utrzymać równowagę. Wstrząsnął puszką spreju i otworzył go, a potem zaczął bazgrać po ścianie.
     - Bo ja wiem...? Czegoś specjalnego. - odparła Pandora ze wzruszeniem ramion.
     - Wszystko co robię jest specjalne. To będzie jeszcze specjalniejsze niż kiedykolwiek - zapowiedział jej. Sylvain Berthier przy pracy tracił nieco swoich nieprzebranych pokładów energii. Prawdę powiedziawszy energia zostawała z nim zawsze, choć w momencie, gdy ukierunkowywał ją na konkretne działanie tracił nieco na swoim firmowym chaosie. Sylvain potrafił się skupić, kiedy tego potrzebował. Ba! Potrafił nawet przestać bez przerwy mówić na rzecz równego poprowadzenia kreski farby. Było to jednak tak dla niego nienaturalne, że czuł się nieswojo i dlatego też zwykle przy robocie nucił pod nosem jakiś stary, chwytliwy przebój. Tym razem miał się do kogo odezwać, więc to robił. Co ani trochę nie przeszkadzało muzyce, która mimochodem grała w sylvainowej głowie i za nic nie chciała dać się wyciszyć.
     - Bardziej specjalne niż tamto dzieło na środku skrzyżowania w Shangri-La? - dopytała, z pewnej odległości kontrolując pracę Francuza - Po prawej zrobiłeś nierówno.
      - Na pewno bardziej - odpowiedział jej - Tamto nie było nawet w połowie tak super jak to co planuję teraz.
     - A teraz planujesz...? - zachęciła go do wyjaśnienia Erro. Nadal nie powiedział jej dlaczego właściwie zaciągnął ją do tego budynku.
     - Coś bardzo super. - odparł ze złośliwym uśmieszkiem.
     ,,LEVIATHAN & ERRO COMPANY" - tak głosił stworzony przez Sylvaina napis. Schludne i wyjątkowo eleganckie pismo Francuza prezentowało się na ścianie znacznie lepiej niż poprzednie odrapane logo przedstawiające jakiś bliżej nieokreślony obiekt, który równie dobrze mógłby być delfinem co zmutowaną marchewką czy czymś jeszcze ciekawszym. Fioletowe bazgroły obwiedzione czarnym konturem prezentowały się znacznie bardziej profesjonalnie.
     - Merveilleusement - stwierdził, gdy już zeskoczył ze skrzyni i przyjrzał się krytycznie swojemu dziełu. Wrzucił spreje do torby i zabrał ją z podłogi. - Teraz czas na właściwą część całej zabawy.

    Przygotowanie całego budynku tak jak Sylvain sobie tego życzył okazało się być znacznie mniej czasochłonne niż zakładał z początku. Pewnie dlatego, że w swoich obliczeniach raczej nie uwzględniał dodatkowych rąk do pomocy, a Erro niewątpliwie była pomocnikiem na medal. Zwłaszcza, gdy już zrozumiała mniej więcej styl działania Leviego i całe przygotowanie zupełnie niespodziewanie przerodziło się w walkę na wszystko co nie było zbyt ciężkie żeby to unieść. W końcu jeden żywy trup drugiemu żywemu trupowi nie był w stanie wyrządzić trwałej krzywdy, więc po co było się ograniczać? Zwłaszcza, że ich własna, osobista potyczka odbywała się głownie na znalezione na jednym z pięter kartony i papiery, a nawet Berthier nie był tak zdolny, by przypadkiem od tego umrzeć. Zabawy było jeszcze więcej, gdy odkryli stary telewizor w jednej z komórek blisko szczytu konstrukcji. Przestarzały sprzęt, śnieżąc ekranem i wydając z siebie niepokojące trzaski, nieco za bardzo prosił się o to, aby jakoś się go pozbyć... i dlatego wyleciał na spotkanie z chodnikiem z wysokości dwunastego pięta. Tak właśnie chodzące zniszczenie pracujące póki co pod tymczasową nazwą ,,Leviathan & Erro Company" przewinęło się przez cały budynek, demolując wszystko co dało się zdemolować.
     - Destrukcja - pouczył Erro Sylvain, gdy otwierał drzwi prowadzące na płaski dach wieżowca - najwięcej zabawy daje wtedy, gdy znajdziesz kogoś, kto ma ten sam cel co ty.
      - Przykładowo zniszczenie wszystkiego w zasięgu wzroku?
     - Albo wszystkiego co jest za wolne, żeby ci uciec. - Francuz wzruszył ramionami i pchnął drzwi. - Voilà!
     Z dachu rozciągała się naprawdę zachwycająca panorama miasta pełnego świateł. Sylvain naprawdę lubił nowoczesne miasta Megalopolis. Nijak one się miały do w gruncie rzeczy brudnego i stanowczo zbyt przereklamowanego Paryża, który pamiętał z dzieciństwa. Przytulone do swojego znanego na cały świat większego brata Levallois-Perret tym bardziej nie miało szansy nawet mierzyć się z chociażby Edenem czy Elizjum. Megalopolis było inne i miało swój specyficzny do szaleństwa modernistyczny klimat.
     - Wszystko gotowe? - spytała Erro, kiedy Sylvain usiadł na krawędzi dachu i opuścił nogi po zewnętrznej stronie murka, za nic mając to, że pod nim rozciąga się potencjalnie śmiertelna wyrwa tak niepodobna do stereotypowego tunelu. W tym wypadku na końcu nie czekało światełko, mające zabrać człowieka w jakieś inne, lepsze bądź gorsze miejsce; w tej rzeczywistości na końcu czekał tylko twardy beton chodnikowych płyt lub metal jednego z podwieszonych wyżej mostów.
     - Gotowe. - potwierdził, wyciągając z kieszeni swój własny pomysł - wielozadaniowy pilocik z masą różnych nieoznaczonych w żaden sposób przycisków. Większość stałego wyposażenia Leviathana poza oczywistym działaniem natychmiastowym mogło też zostać aktywowane w bardziej dogodnym momencie o ile wcześniej odpowiednio połączyło się ze sobą wszystkie urządzenia. A przygotowując cały budynek Sylve miał wystarczająco wiele czasu, by wszystko ze sobą sparować.
     Erro przysiadła się do Leviathana i przez chwilę tak samo jak on doceniała chwilę spokoju. Już niedługo miało rozpętać się piekło na ziemi i trudno było przewidzieć, który z nich bardziej się cieszył na myśl o tym co ma nastąpić.
     - Zaraz przeleci tędy helikopter elizejskiej telewizji - zakomunikował Francuz, przelotnie zerkając na zegarek w komórce.
     - Damy im materiał na nocne wiadomości - dopowiedziała Erro i zaśmiała się.
     Sylvain wzdrygnął się nieco, słysząc ten nagły, niepasujący do spokojnego oglądania miasta dźwięk, ale też zaczął się śmiać.
     - Pewnie aż do rana nie będą mieć niczego lepszego - zgodził się i nałożył na twarz swoją maskę. Słychać już było nadlatujący helikopter. - Do dzieła.
     Dwójka Szczurów wstała i odwróciła się w stronę z której nadchodził dźwięk. Sylvain uniósł w górę swój pilocik i przesadnie ostentacyjnie wcisnął kilka przycisków. Przez dokładnie dwie i pół sekundy (efekt naprawdę wielu prób, obliczeń i poszarpanych nerwów) nie działo się absolutnie nic. A potem budynek eksplodował feerią barw, gdy z każdego możliwego okna zaczął wypluwać z siebie najprawdziwsze fajerwerki w stylu Leviathana. Buchnęły płomienie, a cały budynek zachwiał się od serii wybuchów zaczynających się od trzeciego piętra wzwyż. Ten ostatni, mający swoje epicentrum mniej więcej na środku zaledwie kilkanaście centymetrów pod stopami Sylve i Pandory sprawił, że sufit runął do wnętrza wprost ku szalejącemu wśród ruin kolorowemu ogniowi. Maska Leviathana przygasła nieco, a potem rozświetliła się mocniej niż poprzednio, gdy zaczęły działać filtry chłodzące powietrze i odsiewające z niego drobinki gruzu.
     Panorama miejska jednak nijak nie umywała się do piękna płomieni, zwłaszcza tych, które zostały zabarwione. Sylvain widział tańczące języki zieleni, błękitu, fioletu, żółci, czerwieni i pomarańczu i wpatrywał się w nie oczarowany. Erro tuż obok niego także chłonęła widowisko. Płomienie sięgały coraz wyżej i zaczynało się jednak robić odrobinę zbyt gorąco jak dla żywego organizmu, a Sylvain wbrew wszystkiemu nadal przejawiał cechy człowieka żyjącego i nie chciał tego statusu tracić po raz drugi w tak krótkim czasie.
     Na dwójkę patrzących w płomienie ludzi padł reflektor śmigłowca, więc Sylvain założył, że właśnie w tym momencie spełniło się to co obiecał wychodząc z kryjówki - I on i ślicznotka trafili do telewizji. Jednak stanie i podziwianie ogromu swojego dokonania było nudne. Sylve nie chciał takiego powrotu na języki ludzi.
     - Nie gap się za długo - rzucił w stronę Erro - Nie odpowiadam za straty w brwiach.
     Cofnął się o krok i balansując na krawędzi murka znalazł wzrokiem miejsce, o które mógłby zaczepić swoją linkę. Wybór padł na najbliższy most, więc Berthier, ze wzrokiem utkwionym w celu, po prostu skoczył. Nigdy nie bał się wysokości, bo upadek i tak nie mógł go zabić. Tym bardziej, że zwykle miał pewność, że nie dane mu będzie znowu zmiażdżyć twarzy na betonowym bloku.
     I tym razem linka zadziałała jak zwykle i zaczepiła się o krawędź mostu, a potem siłą rozpędu zawinęła pod most prosto ku niższemu piętru ulic. Sylvain puścił linkę i przetoczył się po chodniku, przewracając kilku ludzi i co najmniej dwa drony policyjne. Turlał się tak dopóki nie wytracił całej prędkości i nie zatrzymał się na plecach z szeroko rozrzuconymi rękami i nogami. Przez chwilę leżał tak, odliczając w myślach ostatnie sekundy aż w końcu usłyszał okropne dudnienie. Echo ostatecznej eksplozji, która zrównała wszystkie piętra poza trzema najniższymi - aby podpis miał nikły cień szansy na przetrwanie - przetoczyło się po mieście niemal, zagłuszając kakofonię alarmów i syren. Na miejsce wybuchu musiało zjechał co najmniej pół miasta straży pożarnych oddelegowanych do walki z pożarem. Z oddali słychać było kolejne służby zmierzające ku zniszczonemu wieżowcowi. Nic dziwnego, bo okolica Pól Elizejskich była jedną z ruchliwszych w mieście.
     Sylvain zaczął się śmiać, nadal leżąc na wznak na chodniku. Potrąceni przez niego ludzie już w miarę pozbierali się na nogi i zdezorientowani wodzili wzorkiem pomiędzy płonącym dziełem zniszczenia, a zamaskowanym mężczyzną, zastanawiając się co u licha może się dziać. Drony policyjne też już powstawały, a ich programy nakazały im odszukać sprawcę zamieszania.
     - Nie za wygodnie ci? - Sylve usłyszał nad sobą znajomy głos i podniósł głowę z chodnika. Zobaczył nad sobą całą i zdrową Erro, opartą o balustradę mostu. Uśmiechała się szeroko, a Sylve mimowolnie uznał, że jej tatuaż w tym wydaniu prezentuje się mniej przerażająco. Wyglądało na to, że nie tylko jemu do twarzy z uśmiechem.
     - Zaraz zrobi się tu gorąco - oznajmił, podnosząc się na nogi i otrzepując ubranie. A potem oparł się o tą samą barierkę co Pandora, zsunął z twarzy maskę i zerknął na unoszący się nad miastem dym. - To twoja pierwsza, oficjalna i niemożliwa do podrobienia akcja ku chwale i w ofierze wszelkim bogom zamieszania, zniszczenia i chaosu, których nie znam. Witaj wśród Szczurów, mon cher - Sylvain uśmiechnął się i podniósł rękę, czekając aż Erro przybije mu piątkę.

Paaaandoooraaa?