wtorek, 10 stycznia 2017

Od Sylvaina (CD. Christiny) - Pola Elizejskie

        Sylvain rozsądnie wstrzymał na chwilę oddech. Sam nie palił, a choć nie miał nic przeciwko temu, by ktoś robił to w jego towarzystwie, uznał, że nie najlepiej będzie jeśli zacznie się dławić kaszlem.
- No nie wiem... Zwykle uważałem się za niezależną osobę... A powinienem ci się kłaniać? – spytał, szczerząc się przy tym typowym dla siebie bezczelnym uśmiechem.
- Oczywiście, że tak! 
        Więc mężczyzna ukłonił się nisko. Jego gest był jednak tak przesycony teatralnie ironiczną drwiną, że tylko skończony idiota wziąłby to na poważnie. Kobieta jednak w zupełności zadowoliła się tą upośledzoną imitacją i rąbnęła go w plecy zaciśniętą w pięść dłonią. Stracił równowagę i wymachując rękami tylko czystym fartem utrzymał się na nogach. Oczywiście wywołując tym kolejną falę niepohamowanego, nad wyraz zachrypniętego śmiechu. Wyprostował się, przekrzywił głowę i też wybuchnął śmiechem.
- Już cię lubię wirusku... – oznajmił, kiedy już mu przeszło.
- Ja ciebie dalej nie. – chmura dymu znowu przysłoniła mu widok, więc pomachał ręką, by ją rozgonić.
- No to lubię cię jeszcze bardziej. Od teraz lubienie nielubiących mnie osobników jest moim pośrednim hobby.
        Teraz to kobieta zmierzyła go uważnym spojrzeniem.
- Jesteś normalny?
- Na takie pytania zawsze odpowiada się stanowczym BYĆ MOŻE. – znów się wyszczerzył.
- Żebyś jeszcze miał cycki... – mruknęła Virus.
        Leviathan oczywiście usłyszawszy to chwycił się za klatkę piersiową tam, gdzie powinny znajdować się kobiece atuty i zrobił urażoną minę. Zaraz jednak uświadomił sobie coś.
- Cycków to może i nie mam. Aleee... Mam niesamowity tyłek. I sarnie nogi. Wiesz, takie długie i kudłate.
        Z miny kobiety wywnioskował, że wyobraziła to sobie o czym powiedział i chyba nie spodobała jej się ta wizja. Parsknął śmiechem i odwrócił się, żeby odejść. Rozpoznał już z kim ma do czynienia. Zrozumiał też jak podejść niejaką Virus do tego, żeby mu towarzyszyła przez pewien czas. W jego mózgu zaszła jakaś dziwna reakcja, której owocem było przekonanie, że z tą kobietą nie będzie mógł narzekać na nudę. A co ważniejsze nie pośle go ona do psychiatryka przy najbliższej okazji. Mógł się oczywiście mylić, ale nie dbał o to. Intuicja mówiła mu inaczej, intuicji zawsze słuchał i jak dotąd to zabiło go tylko raz. I to nawet nie ten pierwszy, więc wcale nie było tak źle.
- Gdzie leziesz? – kobieta odezwała się już do jego pleców. Berthier odwrócił głowę, by kobieta widziała tylko jego profil i zerknął na nią przez ramię.
- Whisky i kobiety.
        Magiczne zaklęcie, które sprawiło, że kobieta dogoniła go i chwyciła za ramię, odwracając z powrotem w swoją stronę.
- A czysta wóda? – w jej oczach błysnęło coś, czego Leviathan nie zidentyfikował.
- Pewnie też tam jest. I sporo „mięska” dla ciebie o ile znam szefa lokalu. – mrugnął do niej znacząco – Ale przecież i tak nie masz zamiaru tam ze mną iść, prawda? Co będziesz łazić za kimś kogo nie lubisz?
        Podszedł ją. Wykorzystał przeciw niej jej własne słowa. Dobrze o tym wiedział i miał z tego powodu niemałą satysfakcję.
- Może wtedy cię polubię, co? – nieświadomie poprawiła włosy, choć nie miało to na celu niczego konkretnego, a nawet jeśli, Sylvain był całkowicie odporny na kobiece wdzięki.
- A może wcale nie i co wtedy? Będę stratny. Wydaje mi się, że tam, gdzie mam zamiar pójść, znajdę sobie kogoś kto mnie polubi.
        Wyszarpnął się z jej chwytu i skierował się do klatki schodowej. 29 pięter... Co to dla ciebie? Mimo wszystko westchnął, szykując się do drogi. Virus oczywiście szła za nim, chociaż nie sprawiała wrażenia żebrzącego o zmiłowanie szczeniaczka, a na to liczył Sylvain. Wydawała się raczej iść za nim z czystego kaprysu. Być może skuszona wizją wspomnianego lokalu.
- Nie szybciej by było windą?
- Nie ufam żadnym windom. Za bardzo kojarzy mi się to z moją trzecią śmiercią.
        Virus chyba nie uwierzyła w to drugie zdanie, ale Leviathan nie dbał o to, ani trochę. Nie musiała mu wierzyć, a on i tak postanowił pójść schodami.
Co dziwne, kobieta czekała na niego na dole. Co prawda oparta o ścianę, z założonymi rękami i prezentująca największy poziom absolutnego znudzenia jaki Leviathan kiedykolwiek widział, ale jednak zaczekała aż przyjdzie.
- Dłużej już nie mogłeś iść, co nie?
Mężczyzna pokręcił przecząco głową.
- Cofać bym się musiał. A co?
- Prowadź no tam, gdzie chciałeś, a nie pierdol mi tu bez sensu.
- Ta jest wirusku…
        Zaledwie pół godziny później oczy mężczyzny prześlizgnęły się po błyszczącej wszelkimi możliwymi neonami budowli. Ogromny, święcący na błękitno szyld głosił „Pola Elizejskie”, nazwa znacząca biorąc pod uwagę, że sam lokal znajdował się w Elizjum i prezentował się niezwykle okazale nawet jak na standardy tego miasta. No i niejako w środku można było znaleźć znacznie więcej szczęścia niż na ulicach.
- Co? Ciągasz mnie przez pół miasta do klubu dla turystów?
- Wcale nie musiałaś za mną iść wirusku. Zresztą... To dobre miejsce. Zawsze jest tu dużo ludzi i nie sposób wszystkich sprawdzić. Bardzo idą na rękę, jeśli nie ma cię w żadnym ze spisów ludności. – wzruszył ramionami i wszedł do środka.
        Mimo wczesnej pory, bo w końcu słońce nawet jeszcze nie zbliżało się do zachodu, lokal już był pełen. Całe pomieszczenie było zadymione tak, by liczne lasery i całe setki kolorowych światełek prezentowały się jak najlepiej, tworząc niepodrabialny klimat tak charakterystyczny dla Pól Elizejskich. Na parkiecie w rytm hipnotyzującej muzyki tańczyli albo bardzo młodzi albo już dojrzali ludzie. Grupa, która powinna jakoś łagodzić ten przeskok zwykła pojawiać się już po zachodzie słońca. Dookoła na wysokości półtora piętra nad ziemią pomieszczenie obiegała szeroka galeria z przeszkloną balustradą, zajmowały ją poustawiane w stosownych odstępach stalowe stoły otoczone białymi fotelami. Sylvain pokusił się nawet o spostrzeżenie, że całe wnętrze składa się głównie ze szkła, metalu, czerni i bieli, lecz zdążył przywyknąć do modernistycznej wizji świata. Nowoczesność nadeszła szybciej niż zakładał, choć całkiem podobał mu się ten klimat. Jednak jego uwagę w pierwszej kolejności zwrócił bar. Długa, szeroka lada wykonana została w całości w zatopionych w tworzywie sztucznym złotych monet. Padające na nią światło sprawiało, że kontuar zdawał się być żywą, pulsującą materią, wręcz rzeką złota wypływającą z czarnego otworu w murze, a pokonawszy zakręt, na powrót niknącą w sąsiedniej ścianie.
        Leviathan ściągnął kurtkę, podchodząc do baru i zawiesił ją na niewielkim oparciu wysokiego stołka, a potem zajął tam miejsce. Oparł przedramiona na ladzie i przesunął wzrokiem po wszystkich zgromadzonych z wyjątkiem Virus. Ona nie bardzo go interesowała, szukał ludzi, którzy go nie lubią na tyle, by móc chcieć mu zrobić krzywdę. Nie zauważył takowych, więc zamówił sobie dobrego, czerwonego wina.
- Oj Leviathan... Słabiutko. – Virus pokręciła głową z politowaniem, a jej twarz ozdobił złośliwy uśmieszek.
- Szanuj mój delikatny, francuski łeb, okej? – odpowiedział jej Sylvain. Nie miał weny na to, by godnie odpowiedzieć na zaczepkę dziewczyny, więc od razu przeszedł do realizowania planu, który wpadł mu do głowy gdzieś między drzwiami, a barem. – Chcesz czegoś? Zapłacę za ciebie, jeśli spełnisz jeden warunek. – w jego oczach błysnęła iskierka ostrzeżenia.
- O co chodzi?
- Zapłacę za wszystko co tu wypijesz, jeśli poderwiesz laskę, którą ci pokażę. Prościzna, nie?
        Leviathan uśmiechnął się uśmiechem godnym samego sługi zła i upił niewielki łyk ze swojego kieliszka.

Chris? Podejmiesz wyzwanie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz