- ,,Kasumi Orochi" - przeczytał Ćwiek. - Lat 29, zameldowana w Shangri-La. Ale to zdjęcie zdecydowanie nie jest aktualne.
- Faktycznie - zgodził się Sylve patrząc na podobiznę.
Dziewczynie ze zdjęcia można było przypisać najwyżej 18 lat. Nie wyróżniała się zbytnio od stereotypowego wyglądu młodej azjatki: ciemne tęczówki, delikatne rysy twarzy i kruczoczarne włosy upięte w kucyk. Nie było tu nawet wspomnianego wcześniej przez Leviathana morderczego błysku w oku. Ot, zwyczajna młoda dama, może tylko bogatsza niż rówieśniczki wnioskując po eleganckim, tradycyjnym kimono widocznym na fotografii.
- Cholera - skwitował Berthier, rozglądając się po spacerowiczach przyglądających się jachtom wycieczkowym, jakby liczył, że wbrew logice dostrzeże wśród nich poszukiwaną. - Myślisz, że te stereotypy o azjatkach są prawdziwe?
- Które dokładnie?
- Te o wieku. Raz spotkałem jedną laskę po czterdziestce, która nadal wyglądała na dwadzieścia - mężczyzna uśmiechnął się lekko. - To było w sumie całkiem zabawne. Może panna Orochi też wiele się nie zmieniła?
- To by nam zaokrągliło zakres poszukiwań do jednej trzeciej Shangri-La. Wiesz ile to jedna trzecia z czterech milionów mieszkańców? > < - w głosie Felixa rozbrzmiało zniechęcenie.
- Eeej, z tego co się domyślam to ty jesteś tym najweselszym z dotychczasowej ekipy. Szukaj pozytywów! - mężczyzna klepnął go w ramię z pewnym siebie uśmiechem. - Lepsze niecałe półtora miliona niż cztery. Poza tym nie wszystkie azjatki są takie same, a my na dodatek szukamy potencjalnej mutantki. Z doświadczenia wiem, że za takimi jak ja przeważnie ciągnie się sznur gapiów.
- Przynajmniej pozwiedzamy - stwierdził w końcu haker wzruszając ramionami.
- Widzisz? Same plusy!
Zdecydowali się w pierwszej kolejności kierować wskazaniami komputera. Namierzony sygnał znajdował się gdzieś na wybrzeżu, czyli - na ich szczęście - jednym z najpopularniejszych miejsc w Shangri-La. Azjatyckie miasto pełne wymyślnych budynków wydawało się czasem ciasne i zbyt głośne. Dlatego też wyizolowano od metropolii wąski, biegnący wzdłuż wody i portów azyl. Wybrzeże wyglądało niemal jak inne, pozbawione huku miasteczko, przywodząc na myśl przedmieścia Tokio albo słynne amerykańskie dzielnice Chinatown. Szeroki chodnik, co kilka metrów obsadzony kwadratowymi donicami i równo obstrzyżonymi drzewkami, w nocy oświetlały latarnie stylizowane na tradycyjne lampiony. Gdzieniegdzie rozstawione były stragany z pamiątkami, a z wody trąbiły mniejsze i większe jachty oraz masywniejsze łodzie transportowe. Ludzi było tu multum, w większości miejscowych z całkiem sporą domieszką przyjezdnych. Wszystko wydawało się być zarówno niepukładane jak i dokładnie przemyślane. Jeśli Ćwiek dobre pamiętał, największy wkład w tworzenie wybrzeża mieli Japończycy, których niebezpodstawnie zwykł nazywać ,,Mistrzami Chaosu Kontrolowanego".
- W porównaniu do centrum to tutaj faktycznie jest przyjemnie - przyznał na głos, z przyzwyczajenia orientując się w rozkładzie monitoringu. Kamer jednak było tu zaskakująco mało.
- Tia... - mruknął nieprzekonany Sylvain. - Zdecydowanie wolę pozostałe miasta.
- A to czemu? O o - zaciekawił się Felix.
- Eden i Elizjum są wręcz okropnie idealnie poukładane: prawie każdy zakręt pod kątem prostym, siatkowy układ ulic, każdy budynek właściwie niczym nie różni się od poprzedniego. Dżannach jest gorsze. Żadna nadziemna ulica nie jest stricte prosta, pełno tam łukowatych i kopułowatych kształtów, ale nawet araby jednak znają się na porządku. A tutaj? - machnął ręką na ślepo w stronę centrum, prawie uderzając w twarz jakiegoś gościa rozmawiającego przez telefon. - Mieszanina wszystkiego! Nie widziałem tu dwóch takich samych wieżowców ani ulic. Jak z odciskami palców!
- To nie lepsze? Wiesz, masz przynajmniej jakieś punkty odniesienia.
- To CHAOS. Zbyt długie funkcjonowanie w takich warunkach chyba zaczyna mi szkodzić...
Chłopak powstrzymał się od komentarza, chociaż bardzo mocno cisnęła mu się na usta uwaga na temat porównywania osobowości Leviego do Shangri-La. Wtedy jednak francuz dostrzegł coś ciekawego. Chwycił hakera za czubek głowy i obrócił w stronę zbiegowiska gapiów kilkanaście metrów przed nimi. Bez dłuższego namysłu podbiegli zobaczyć o co chodzi.
Nie był to jednak znany obojgu mężczyznom tłum ściągnięty dziwnym wydarzeniem. Zebrani patrzyli nieco do góry, niektórzy robili zdjęcia. Wszyscy byli równo pod wrażeniem...ściany. Ćwiek zrozumiał ten zachwyt dopiero gdy dobiegł na miejsce. Ktoś pokrył budynek neonowymi wzorami. Białe, różowe, niebieskie i zielone linie układały się w harmonijne wzory kwiatów i egzotycznych ptaków. Felix widział już prace różnych artystów bawiących się neonem i wiedział jak wiele cierpliwości wymagało ich tworzenie. Jednak to co było przed nim nie mogło wyjść spod zwykłej, ludzkiej ręki. Faktura piór i płatków była zbyt szczegółowa nawet dla fabrycznej maszyny, a co jeszcze bardziej niezwykłe - dzieło istniało samoistnie. Nie było tu kabli, drucianych ram, akumulatora...wszystko po prostu wisiało w powietrzu, tuż przy ścianie. Jakieś dziecko z przodu podeszło próbując dotknąć zielonego kolibra, ale jego rączka przeniknęła przez światło, jakby nie istniało. Wzór pozostał jednak nienaruszony.
Berthier gwizdnął przeciągle z podziwu.
- Widziałeś kiedyś coś takiego? - zapytał.
- W życiu - wydusił haker. - To nie ma sensu. Zero okablowania, prądu...To nawet nie są modelowane świetlówki! Kto mógłby coś takiego zrobić?
- Fu-ktośtam - odpowiedział mężczyzna i wskazał w stronę napisu w rogu.
Przepchnęli się trochę bliżej, chcąc przyjrzeć się, jak zakładali, podpisowi autora. Nachodziło ich niejasne przeczucie, że poszukiwana mutantka i niecodzienny artysta to jedna i ta sama osoba.
- ,,Fu-chi-cho" - przeczytał powoli młodszy, nie chcąc przekręcić słowa.
- Ładny charakter pisma. Wygląda bardziej na żeńską rękę - stwierdził fachowym tonem Sylve. - To imię, czy jakieś słowo?
- Po prostu zapytajmy - zaproponował Felix i rozejrzał się za pierwszą lepszą osobą wyglądającą na miejscowego.
Metr dalej stała odrobinę wyższa od niego kobieta w spodniach kończących się nieco poniżej kolan i luźnej, zielonej kurtce. Na czole miała złotawą opaskę. Spięte w kucyk czarne włosy miały mylący siwy kolor po bokach głowy. Normalnie zaczęłoby to chłopaka zastanawiać, ale teraz miał co innego na głowie czując, że w końcu trafili na jakiś konkretny trop.
- Przepraszam! - zwrócił uwagę nieznajomej. - Znasz angielski?
Kiwnęła potakująco głową. W kąciku ust zatańczył lekki uśmiech.
- Ten podpis w rogu...to znaczy coś konkretnego? - spytał chłopak.
- ,,Fuchicho" to z japońskiego ,,Feniks" - wyjaśniła.
Coś tu było nie tak. Nawet nie spojrzała w stronę ściany, jakby dokładnie wiedziała o co mu chodziło. Mało możliwe, by ktoś wcześniej zadawał jej to samo pytanie biorąc pod uwagę ile podziwiających dzieło ludzi musiało znać japoński.
- Podoba wam się? - zapytała nagle.
Sylvain wzruszył ramionami.
- Nigdy czegoś podobnego nie widziałem - przyznał. - Chyba po prostu brakuje mi porównania. Dam znać jeśli zobaczę piękniejszy street art.
- Dziękuję - kobieta uśmiechnęła się niepokojąco. - Kolibry zajęły mi najwięcej czasu.
Zanim pojęli sens ostatniej wypowiedzi, nieznajoma dosłownie rozmyła się w świetlistą smugę, która po chwili wspięła się błyskawicznie po ścianie budynku i zniknęła za rogiem. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że tylko najbliżej stojący gapie to zauważyli i cofnęli się z okrzykami zaskoczenia. Reszta popatrzyła tylko na nich niezrozumiale i po chwili wróciła do robienia zdjęć. Dwaj członkowie Szczurów stali minutę jak zamurowani. W końcu Felix wskazał palcem w stronę rozmywającej się wolno mgiełki.
- Myślisz, że... - zaczął.
- Chyba nawet jestem tego pewien - odpowiedział od razu Leviathan i ruszyli biegiem.
Sylvain? Kasumi? Wybaczcie czas :<
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz