czwartek, 21 czerwca 2018

Od Sylvaina - Od kciuka do śmigłowca

     Sylvain Berthier zaskoczył świat po raz kolejny. Zaskoczył tym bardziej, że absolutnie niczego nie zepsuł ani nie wysadził. Nikt nie ucierpiał w żaden sposób, znajdując się w złym miejscu i czasie. Ukryty w jego kieszeni błyskacz i zagłuszacz nie uległy detonacji i nie sparaliżowały kryjówki na kilka godzin. Właściwie to nawet nie zrobił niczego chaotycznego czy nieprzemyślanego. Delikatnie i z maksymalnie dobrymi intencjami napadł jedynie na Felixa, wyprosił od niego zdjęcia rzeczonej Igły, którą miał zdobyć, a potem zniknął bez śladu. I właśnie to było najdziwniejsze. Nad siedzibą Szczurów zawisło ciężkie widmo ciszy przed burzą. Jednak wszyscy byli zbyt pochłonięci swoimi zadaniami, by zdać sobie z tego sprawę. Może właśnie tak było lepiej – Francuz nie przeszkadzał reszcie swoją dezorganizującą obecnością, a reszta nie zauważała braku jego osoby, więc w efekcie nie przeszkadzała jemu.
     Leviathan zamknął się w swoim pokoju i dla pewności przekręcił klucz w zamku dwa razy. Nie tylko dlatego, by na pewno nikt nie przedarł się do niego szturmem i nie wyciągnął siłą na zewnątrz. Potrzebował odciąć się od reszty towarzystwa, by pracować. Rzadko to robił, być może nawet zbyt rzadko, jednak w końcu dostał poważne zadanie i bardzo odpowiedzialną funkcję. Fera wyznaczyła go na absolutnego szefa grupy, czyli  l i c z y ł a   n a    n i e g o  i na pewno zakładała, że Sylve doskonale sobie poradzi. Mało tego! Musiał samodzielnie dobrać sobie resztę drużyny i tylko od niego zależało czy misja się powiedzie czy nie. A niestety nie wszyscy byli aż tak trudni do usunięcia jak on. Wątpił, by Różyczka ucieszyła się z nadprogramowych trupów w swoich szeregach.
     Pokój, który sobie zajął w siedzibie gangu był zaskakująco pusty. Sylvain nie bywał w nim dość często, by mieć głowę i czas do spersonalizowania go i umeblowania po swojemu. Poza łóżkiem i jakąś szafką na te kilka rzeczy, których potrzebował, nie było w nim praktycznie nic. Będę musiał nad tym popracować, stwierdził wyciągając spod łóżka ściśle tajną tablicę korkową. Koniecznie z dużą liczbą plakatów i światełkami. Akurat tę starą, znalezioną w magazynie sklepu meblowego tablicę, przygotowaną do wyniesienia na śmietnik, uratował i zniósł pod ziemię już na samym początku, wiedząc, że będzie ona nieocenioną pomocą. Nie pomylił się ani odrobinę.
     Odczepił wszystkie zdjęcia i notatki, poskładał je na równą kupkę i schował pod materac. Nikt nie miał prawa choćby przypadkiem dowiedzieć się o treści tych zapisków i Sylve bezwzględnie tego pilnował. To były jego przyszłe plany gdzie podziałby się element zaskoczenia, gdyby ktoś dokładnie się z nimi zapoznał?
     Drgnął, odganiając od siebie ten mrożący krew w żyłach, najczarniejszy z czarnych scenariusz i poprzypinał na tablicę świeżo zdobyte zdjęcia Akai Hari. Każde z nich było wykonane z innej strony i pokazywało jak najwięcej okolicy. Berthier samodzielnie wybrał takie ujęcia, żeby mieć pełny obraz tego, z czym musiał wygrać. Nie potrzebował dokładnych planów budynku. Interesowały go przecież tylko najwyższe piętra, a nie łudził się nawet, że w trójkę dałoby się przebić na szczyt igły.
     – Jak cię bezboleśnie zdobyć, co? – zapytał, mówiąc bardziej do budowli na zdjęciu niż do siebie i przesuwając palcem po strzelistym kształcie igły. Fotografia jednak milczała.
     Sylvain zmrużył oczy w zamyśleniu i odłożył tablicę na podłogę, żeby widzieć ją w całości. Siedząc na łóżku, oparł łokcie na kolanach i zetknął ze sobą czubki palców obu dłoni i przycisnął palce wskazujące do ust, przyglądając się centralnemu zdjęciu na tablicy. Miało żywe kolory i tak perfekcyjne ujęcie, że na pewno pochodziło z jakiegoś katalogu dla turystów. Od sfotografowanej strony musiało tam być zawsze pełno ludzi. Zwłaszcza, że kadr wykonany przypadkiem z innego miejsca stanowczo odbiegał w swojej niesamowitości od tego frontowego.
     Dobra, Sylve... Jak. Jak chcesz to zrobić? Jak dużo czasu to zajmie? Jak się przygotujesz? Jak zdobędziesz to, czego potrzebujesz?
      Westchnął i sięgnął do szafki po zeszyt i długopis. Wyrwał kartkę ze środka, podzielił ją na mniejsze części i zapisał wszystkie swoje pytania, a potem przytwierdził je do tablicy pomiędzy zdjęciami. Oparł ją o ścianę za łóżkiem i wstał. Skrzyżował ramiona na piersi, przez chwilę patrząc gdzieś w bok, a potem pokręcił głową, odrzucając nieprawdopodobny plan i zaczął chodzić po pokoju, raz za razem zerkając w stronę tablicy. Jego mózg pracował na najwyższych obrotach, błyskawicznie analizując i odrzucając kolejne pomysły.
     Wspiąć się? W życiu. Zdejmą nas zanim dotrzemy do dziesiątego piętra. Przebrać za personel? Za dużo roboty, za mało czasu. Nie wypali. Dołem? Przecież chcę się dostać na szczyt! Po prostu podejść pod drzwi i improwizować? Mogę od razu strzelić sobie w łeb i oszczędzić czasu. Może dachem? Ech. Jak się niby sensownie opuścić po tej igle? Linka mi się nie zaczepi. Nie mogę znowu umrzeć w tak głupi sposób. Myśl... Jak? Jak to zrobić?
     Ktoś załomotał pięścią w drzwi. Sylvain poderwał głowę i zamarł w pół kroku. Błyskawicznie odwrócił się w stronę hałasu, patrząc podejrzliwie na wejście. Ktoś najwyraźniej odkrył jego nieobecność.
     Sylve?! Jesteś tam?! – usłyszał dobrze mu znany kobiecy głos. Pandora.
     Przeczesał dłonią zmierzwione włosy i w dwóch krokach znalazł się przy drzwiach. Przekręcił klucz w zamku i otworzył, od razu uśmiechając się szeroko w swoim firmowym uśmiechu.
     – Tak, ślicznotko?
     – Całe szczęście, że tu jesteś... – Erro sprawiała wrażenie, jakby rzeczywiście jej ulżyło. Zaraz jednak odwzajemniła jego uśmiech, szczerząc zęby i przecisnęła się bezpardonowo w głąb pokoju – Co robisz?
     Berthier wskazał jej ręką tablicę i potarł dłonią kark.
     – Kombinuję... – stwierdził, mocno marszcząc brwi dla zobrazowania o jaki poziom intensywnego myślenia mu chodzi. – Nad tym wszystkim. Chcę zrobić to dobrze.
     – Aha... – Pandora pokiwała głową ze zrozumieniem.
     – Coś nie tak? – Levi przechylił pytająco głowę i podszedł do niej.
     Tego, że Erro przyłoży mu do czoła dłoń z jeszcze nie do końca odrośniętym kciukiem się nie spodziewał. Dlatego spiął się lekko i z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy czekał na dalszy rozwój wypadków. To nie tak, że nie ufał Pandorze. Po prostu lekko się zdziwił.
     – Zrób sobie przerwę – poradziła z niebezpiecznie szerokim uśmiechem. – Lepiej na tym wyjdziesz.
     – Ale ja dopiero zacząłem! – zaprotestował. – Czekaj... Dlaczego mam przestać?
     – Nadmiar myślenia szkodzi – wyjaśniła mu Pandora, podnosząc do góry jeden palec dla dodania swoim słowom powagi – a nie zdziwiłabym się, gdybyś zaraz zaczął dymić z przegrzania.
     Sylvain Berthier zaśmiał się szczerze i wesoło. Pokiwał nawet głową, zgadzając się ze słowami Erro i popatrzył na nią, prezentując jej kolejny wariant ze swojego imponującego wachlarza rozbrajających i topiących serce uśmiechów. Leviathanowi niewiele rzeczy trzeba było powtarzać drugi raz. Dlatego padł w poprzek łóżka, wyciągając daleko przed siebie nogi i poklepał materac obok siebie. Założył ręce za głowę i zaczekał aż Pandora usiądzie we wskazanym miejscu i wygodnie się ułoży.
     – To jakie masz plany, mon cher? – zagadnął od niechcenia. Gdzieś nad jego głową nadal stała oparta o ścianę tablica, ale nie przejmował się nią, dopóki nie miała zamiaru spaść mu na twarz.
     Erro nie odpowiedziała zupełnie od razu. Zawiesiła wzrok na zdjęciach Akai Hari i rozsypanych dookoła pytaniach.
     – Słyszałeś przecież wyraźnie, że Fera wysyła mnie do Edenu. Słyszałeś, nie?
     – Ale to wcale nie takie oczywiste, że od razu tam pojedziesz – bronił swojego zdania Levi.
     – A co mam lepszego do roboty? – odparła Pandora.
     – No w sumie... Wygrałaś. – skrzywił się lekko jakby był obrażony, ale zaraz z powrotem przywołał na twarz swój permanentny zawadiacki uśmieszek A kiedy wracasz?
     – Jeszcze nie wiem – wzruszyła ramionami. – Pewnie jak już skończę.
     – To skończ szybko – poprosił, przeciągając się – bo będę cię tutaj potrzebował.
     Erro już otworzyła usta, żeby zapewne spytać go do czego, ale ubiegł ją. Wyciągnął rękę i postukał palcami w ramkę swojej tablicy.
     – Akai Hari. Wielka, czerwona niby-igła – wyjaśnił. – Durna, wariatoodporna wieża.
     – ,,Jak chcesz to zrobić?" – przeczytała na głos.
    – Pojęcia nie mam – przyznał z niesmakiem. – A przynajmniej  j e s z c z e  nie. Skończyłem na etapie zastanawiania się jak nie dać się zabić.
     – Najwyższe piętra, tak? – upewniła się Pandora.
     – Yhym... – mruknął Sylve, biorąc do ręki długopis. Wykręcił się w stronę zdjęcia ze środka i zakreślił mniej więcej piętra, o które mu chodziło – Tutaj.
     – Nie ma sensu wchodzić od dołu.
     – Też na to wpadłem – pochwalił się Levi. – Tylko nic z tego nie wynika. Wiem dokładnie czego  n i e  robić. Brakuje tego dobrego sposobu.
      – Twoja linka? – zasugerowała Erro.
     – Odpada – pokręcił głową – Nie przebijam się przez takie iglice. Majestatycznie rozkwasiłbym się z całym zespołem na chodniku.
     Pandora skrzywiła się, najwyraźniej wyobrażając sobie tę scenę. Sylvain podążył za jej tokiem rozumowania i na jego twarzy pojawił się jeszcze gorszy grymas.
      – Bolałoby – skwitował.
      – I zostałby ślad.
      – Ha! Pewnie tak...
      Dwaj wariaci przez chwilę milczeli, wpatrując się w Igłę. Sylve wsparty na łokciu w skupieniu nagryzał końcówkę długopisu. Pandora, mrużąc oczy i przekrzywiając głowę, bawiła się kikutem kciuka.
      – To boli? – spytał w końcu Berthier, zerkając kątem oka w stronę dłoni Erro.
     – Co? – spytała, wyrwana z zamyślenia. – A, to. Nie. Nie boli. Może gdybym wyleciała w powietrze byłoby gorzej...
      – To dobrze. Prawie poczułem się winny.
      Wylecieć w powietrze... W powietrze!
      Leviathan usiadł gwałtownie i wyszczerzył się zachwycony.
     Je l'ai!
     – Co?
     – Powietrze!
     – Powietrze, co?
    – Weźmiemy helikopter i zaatakujemy najwyższe piętra Igły. Przecież taką rakietą to na pewno się przebijemy, nie ma opcji, żeby nie wyszło.
      – Sylve, to szalone – stwierdziła Pandora. Jednak wyraz jej twarzy zupełnie przeczył temu, co powiedziała. Cieszyła się niemalże tak jak Berthier.
     – To chyba dobrze, non?
     – Pewnie, że tak! Skoro już mi obiecałeś, że będę ci potrzebna... nie wybaczyłabym ci, gdyby mnie ominęła taka akcja! Mamy w gangu jakiegoś pilota tak w ogóle?
      – Oczywiście, że mamy! – odpowiedział jej Sylve, dobitnie wskazując na siebie – Tak się składa, że mam na to legalne, powtarzam: LEGALNE, papiery!
      – To super – uśmiechnęła się i wstała – Teraz mam dobry powód, żeby się pospieszyć.
     Podekscytowany wyszczerz Francuza nieco zbladł.
     – Idziesz już, mon cher?
     – Oboje mamy swoją robotę – przypomniała mu.
     – Jasne, jasne. Różyczka wszystkich zagoniła do roboty, ale czekaj minutę!
     Zeskoczył z łóżka, szeroko rozkładając ręce i dla efektu uzupełniając to głośnym ,,Ta-dam!", na znak, że nie upadł zaplątany w narzutę leżącą na kołdrze. A potem, nadal nie opuszczając rąk, przysunął się do Erro. Zamknął dziewczynę w mocnym, przyjacielskim uścisku. Pandora zaskoczona nagłym przypływem czułości przez chwilę po prostu stała w miejscu, zanim zdecydowała się niezgrabnie objąć Francuza i równie przyjacielsko poklepać go po plecach.
     – Dzięki – rzucił prosto do jej ucha.
     Umm... Pani Erro? – usłyszeli nagle z progu.
     Sylve puścił swoją ofiarę, ale nie odsunął się od Pandory na przyzwoitą odległość. Zamiast tego zarzucił dziewczynie rękę na ramiona i leniwie uśmiechnął się, mrugając jednym okiem do czekającego w progu dzieciaka w masce. Hej! Przecież był Francuzem! Mógł sobie przytulać każdego kogo chciał i kiedy chciał.
     – Co, młody? – spytała Erro, też nie garnąc się, żeby odsunąć się od Leviego. W końcu nie zdjęła ręki z jego pleców i nadal połowicznie obejmowała go w pasie.
     Dzieciak wyciągnął przed siebie kartkę, jakby chciał się jej jak najszybciej pozbyć.
      – Pan Felix kazał przekazać współrzędne celów, którymi ma się pani zająć, pani Erro. Proszę, oto one.
      Pandora uśmiechnęła się drapieżnie, a potem spojrzała na Sylve.
     – Chętnie bym została, ale obowiązki wzywają!
     Sylvain zmrużył oczy rozbawiony i krótko cmoknął dziewczynę w policzek. Nie musiał tego robić. Jednakże po pierwsze bardzo polubił Erro, po drugie RatFace w drzwiach śmiesznie usiłował udawać, że wcale go nie ma w tym pokoju i niczego nie jest świadkiem, a po trzecie kto mu zabronił? Skoro połowa populacji Paryża całowała się na powitanie i pożegnanie on też mógł. Ba, nawet powinien jako dumny przedstawiciel swojego kraju!

     – To idź, jeśli musisz. Pamiętaj co mi obiecałaś, ma belle.
     – O to się nie martw! Będę pamiętać – obiecała i puściła go. Przechodząc obok nastolatka pogłaskała go po głowie jak posłuszne zwierzątko domowe – Dobra robota, szczurku.
     Sylvain pomachał jej na pożegnanie. Opuścił rękę dopiero kiedy zamknęły się drzwi i powoli odwrócił się do łóżka z tablicą, opierając pięści na biodrach.
      Dobra, a skąd ja wezmę helikopter?
     Wyrwał kolejną kartkę ze swojego zeszytu i usiadł na podłodze, rozkładając ją na łóżku. Znalazł porzucony długopis i po kolei odpowiedział sobie na wszystkie postawione wcześniej pytania. W końcu miał już plan. Na koniec zostało mu tylko jedno – to dotyczące właśnie posiadania helikoptera.
     Ostateczne pytanie, skup się, bo łatwiejszych nie będzie. Kto ewentualnie może ci pomóc zdobyć śmigłowiec? Uśmiechnął się do siebie niczym rasowy geniusz zła. Chyba widziałem gdzieś tego gościa, którego przyprowadził Fel. Tego, no... Dezertera czy innego żołnierza.
       Pozbierał się z podłogi najszybciej jak tylko potrafił i wypadł z własnego pokoju. Zatrzymał się dopiero w wejściu do salonu kryjówki i rozejrzał uważnie dookoła. Wnętrze było zaskakująco puste jak na oczekiwania Leviathana. Spodziewał się nerwowej krzątaniny, gwaru i wszystkiego, co mogłoby wskazywać, że ludzie przygotowują się na wojnę. Tymczasem zastał całą sekcję informatyczną zgromadzoną w okolicy warsztatu i wymieniającą między sobą ciche uwagi, ale zbyt skupioną na własnych zadaniach, by normalnie porozmawiać, jednego szykującego się do wyjścia cyborga i błękitnego robota zafascynowanego samą obecnością Hiccup.
     – Hej! A gdzie wszyscy? – spytał, wchodząc głębiej do pokoju. Przywitał się z Ćwiekiem serdecznym uściskiem ręki, skinął głową dziewczynie z turkusowymi włosami, a potem zajrzał pod biurko w poszukiwaniu Cup. Dopiero później dla własnego spokoju zajrzał za kanapy, ale tam też nikt się nie krył. Sylvain wyprostował się, nagle dochodząc do jednego, kluczowego wniosku. Na pewno nie czekało na niego bezinteresowne przyjęcie niespodzianka.
     – Wszędzie – odpowiedział mu Felix, na chwilę odchylając się od monitora. – Dosłownie wszędzie.
     Levi zerknął na mapę wyświetlającą położenie poszczególnych członków gangu w terenie. Rzeczywiście – niewielkie kolorowe kropeczki rozsiane były na terenie każdego z miast. Stanął dokładnie przed nią i w zamyśleniu zaczął przyglądać się poszczególnym kopkom. Niestety było ich więcej niż wcześniej, a on jak na złość nie zainteresował się rozpiską nowych oznaczeń. Już odwrócił się, by poprosić Dana o pomoc, ale cyborg właśnie zamykał za sobą drzwi.
     – Szukasz kogoś konkretnego? – odezwał się Fel.
     – Oui.
     – Kogo? – dopytał, kręcąc głową chyba w celu rozruszania sztywnego karku.
     – Tego faceta, którego niedawno przyprowadziłeś do domu.
     – Piaskuna? Echo? – spróbował Ćwiek, ale Sylve tylko kręcił głową.
     – Duonga? – podsunął RatFace. Sylvain podskoczył i obejrzał się przez ramię, dopiero w tym momencie zdając sobie sprawę z tego, że zamaskowany dzieciak wcisnął się w niewielką wnękę pomiędzy biurkami. Cóż, różni ludzie lubią pracować w różnych warunkach.
     – A to ten z karabinem i szczotką na głowie? – upewnił się.
     – Zdecydowanie – zgodził się Ćwiek. – Ale rozczarujesz się, Sylve, Chien wyszedł. I to chyba nawet jako pierwszy.
     – Mówił coś o tym gdzie albo kiedy go szukać?
     – Powinien niedługo wracać.
     – Świetnie. To ja usiądę i poczekam.
     – Jak wolisz – odparł Felix i znów zniknął za monitorem. Sylve dostał wyraźny znak, że powinien sam się sobą zająć. Dlatego zamiast bezpośrednio do kanapy, skierował swoje kroki do lodówki w kuchni. Otworzył ją, modląc się, by nikt nie wypił mu upatrzonej wcześniej puszki z jakimś dziwnym, opatrzonym chińskimi krzaczkami napojem gazowanym. Levi uwielbiał napoje gazowane bardziej niż cokolwiek innego i nie odmawiał żadnej okazji do otworzenia puszki. Na szczęście chociaż tym razem nikt go nie wyprzedził.
     Rozsiadł się na kanapie, wyciągnął nogi na stolik – który zwykle chyba nie służył do niczego innego, jeśli nie liczyć grania w karty albo rozkładania na nim imponującej ilości oręża – i z sykiem otworzył puszkę. Mimo wszystko jedna rzecz nie dawała mu spokoju.
     – Feeeeliiiiix...?
     – Tak, Sylve?
     – Jak się to pisze?
     – Co?
     – No... ,,Chien" – odpowiedział. – Jakie litery tam wchodzą?
     – C-H-I-E-N, a co? – spytał Ćwiek.
     Sylvain tylko wybuchnął śmiechem. I śmiałby się pewnie nadal, gdyby drzwi wyjściowe nie otworzył się na oścież, a do środka nie wmaszerował poszukiwany Azjata. Levi nie mógł przegapić okazji i nie podzielić się ze światem swoim odkryciem.
     – Cześć, PIESKU! – wyszczerzył się bezczelnie, popijając ze swojej puszki.
     Duong zmarszczył brwi i zignorował go. Na ramieniu zawieszoną miał torbę, którą zostawił przy kanapie.
     – Czemu obrażasz kolegę? – wtrącił się Echo.
     – Bo ,,Chien" to po francusku ,,pies"! – wtrąciła mimochodem Cup.
     – Dokładnie tak, mon petit! – pochwalił Leviathan – Ale też nie do końca. Chciałem po prostu zwrócić na siebie uwagę. Jestem tylko atencjonalnym wariatem, nie? No. Tak czy siak mam sprawę, wiesz Chien? – zaśmiał się cicho wbrew woli.
     – Dla ciebie Legion – odparował sztywno – Tylko Legion.
     – Przyjąłem, żołnierzu! – Sylve pokiwał głową, godząc się na wszystko – To pomożesz mi?
     – W sprawie?
     – Nie wiesz może przypadkiem, gdzie mogę dostać sprawny i uzbrojony śmigłowiec? – spytał Sylvain, siląc się na najbardziej niewinny ton głosu, na jaki tylko był w stanie się zdobyć.
      – Wiem.
     – To świetnie: gdzie?
     – W shangrilaskiej bazie wojskowej, ale i tak się tam nie dostaniesz.
     – A założymy się? – Sylve zatarł ręce, błyskając zębami w wiele obiecującym uśmiechu.
     – Chyba mogę ci pomóc, kolego. – usłyszał nad sobą.
     Spojrzał w górę, prosto w świecącą twarz Echo i wyszczerzył się jeszcze bardziej, a potem przeniósł wzrok z powrotem na Chiena, zadzierając głowę w niemym wyzwaniu. No dalej. Wypróbuj mnie!

Echo? Co powiesz na antygrawitacyjnego atencjonalnego wariata?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz