Ciało młodej kobiety z nieprzyjemnym mlaśnięciem zsunęło się z chopesza na ziemię. Jej twarz zastygła w wyraźnie przerażenia i zaskoczenia – z lekko uchylonymi ustami i wytrzeszczonymi oczami. Wyglądała jak ktoś, kto zobaczył śmierć na ułamki sekund przed ostatecznym ciosem. Musiała doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że jest już za późno. Echo jej urwanego krzyku jeszcze przez chwilę odbijało się od ścian magazynu zanim ucichło na zawsze. Jej krótkie włosy rozsypały się dookoła głowy na wzór czarnego nimbu. Pod ciałem zaczęła zbierać się kałuża krwi, niszcząc doszczętnie niebieską koszulkę. Na jej brzuchu wykwitł krwawy kwiat, a leniwie spływające z niego po obu stronach ciała strużki mieszały się z kurzem.
Śmierć była majestatyczna.
Piaskun otarł swój oręż o spodnie truchła i wyprostował się. Jego wzrok jeszcze przez chwilę błądził obojętnie po ciele kobiety, jak gdyby Pierwszy próbował dobrze zapamiętać ten moment. W rzeczywistości szukał delikatnego wybrzuszenia materiału, które oznaczałoby, że kobieta miała coś, czego potrzebował. Zauważył je w końcu w kieszeni dżinsów i opuścił chopesz. Dokładnie naostrzone z okazji polowania na członków yakuzy ostrze z łatwością rozcięło materiał spodni. Piaskun zaczepił czubkiem klingi o łańcuszek i wydostał go. Poczerniała na krawędziach blaszka zalśniła w świetle lampy.
Drzwi na kładce pod sufitem otworzyły się gwałtownie i wylało się z nich kilku uzbrojonych ludzi.
– Risa?! – zawołał jeden z nich, łapiąc za barierkę i wychylając się przez nią. W dole zobaczył wyłącznie trupa. Po Piaskunie nie został żaden, nawet najmniejszy ślad. – Tutaj! Na dole!
Magazyn wypełnił się dudniącym odgłosem ludzi zbiegających po chybotliwych schodkach, a echo zwielokrotniło dźwięk. Można było odnieść wrażenie, że cały oddział ruszył na płytę magazynu, by przyjrzeć się ciału Risy.
– Cholera jasna! – zaklął jeden, rozglądając się szybko dookoła. – Nie jesteśmy tu sami.
Jak na komendę wyłączyły się wszystkie światła.
Nie. Nie jesteście...
Kilkoro ludzi drgnęło, słysząc w głowach ten sam beznamiętny głos.
– Co jest...?! Chiaki, włącz światło!
– Robi się! – odpowiedział żeński głos. Po chwili w ciemności rozbrzmiał dźwięk wspinania się po schodach i trzaśnięcie drzwiami.
Niektórzy zaczęli nerwowo się odwracać, próbując znaleźć intruza. Inni sięgnęli po broń. Magazyn wypełniły szczęknięcia odbezpieczanych pistoletów. Grupa bez słowa podzieliła się na pary. Każda dwójka ruszyła w inną stronę, przyświecając sobie latarkami w telefonach. I to był ich ostatni błąd.
W ciemności błysnęły pomarańczowe oczy Pierwszego. Zmaterializował się dokładnie za plecami najbardziej oddalonej pary i bezszelestnie ruszył ich śladem. Nawet nie podejrzewali jego obecności, gdy zamachnął się chopeszem. Jednym oszczędnym cięciem pozbawił mężczyznę po lewej głowy, a potem nie tracąc rozpędu ciął drugiego od dołu. Ostrze miękko weszło w ciało, niemalże odrywając rękę Japończyka. Nie zabiło go to. Dlatego Piaskun wyrwał swoją broń i pchnął nią w plecy przeciwnika, a potem szarpnął z powrotem do siebie, czując wyraźnie jak hak na końcu klingi zaczepia się o kręgosłup. To wystarczyło, by dobić, ale zaalarmowało resztę. Światła latarek jak na komendę zwróciły się w stronę domniemanego zamieszania. Ktoś nerwowo wypalił w ciemność. Piaskun błyskawicznie odwrócił głowę, żeby nie zdradzić swojego położenia i rozmył się w powietrzu.
– Masashi...? – spytał jeden niepewnie.
– Tutaj! – odpowiedział mu ktoś z przeciwnego końca pomieszczenia. –Widział ktoś Haruto?
Nastała grobowa cisza. Jeszcze kilku ludzi spróbowało wywołać rzeczonego Haruto, ale nikt im nie odpowiedział. Po chwili w promień światła jednej z latarek powoli wtoczyła się czerwona od krwi piłka. Łysa głowa odcięta od korpusu jednym, precyzyjnym cięciem.
Ktoś zaklął paskudnie. Inny ktoś podbiegł do głowy, by upewnić się czy jest prawdziwa. Po chwili rozległ się charakterystyczny odgłos z trudem powstrzymanego ataku torsji.
– Wynośmy się stąd – zarządził jeden.
A potem zobaczył przed sobą świecące na pomarańczowo oczy. Zdążył tylko nabrać powietrza, by wrzasnąć nim ostrze chopesza zagłębiło się w jego twarzy pomiędzy szczęką i żuchwą. Pierwszy nacisnął broń w dół, zrywając wszystkie mięśnie i ścięgna. Mężczyzna zachwiał się i z głuchym łomotem zwalił na ziemię.
– Noriaki!
Piaskun nie ruszył się z miejsca, gdy padło na niego światło. Strzepnął krew z chopesza jakby zupełnie nie zauważył, że jeszcze nie został sam w magazynie. Powoli odwrócił się w stronę ludzi w samą porę, by zobaczyć błysk w lufie pistoletu. Na huk wystrzału zareagował odruchowo i zbladł, natychmiast tracąc materialność. Kilka kul przeszło przez niego na wylot, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy.
Wrócił do w pełni materialnej formy z przerażająco długim i ciężkim westchnięciem dorosłego, którego znudziła zabawa z dziećmi. Zrobił tylko dwa kroki w stronę Japończyków, a już w następnej chwili podrzynał gardło jednego z nich. Dokładnie pośrodku pozostałej trójki żywych. Jego szata załopotała, gdy zwinnym piruetem dla utrudnienia celowania przeszedł do kolejnego. Zbladł po raz kolejny pozwalając, by pocisk przeszedł mu przez pierś i trafił człowieka za nim. Zaraz potem rozpłatał dealera przed sobą od krocza aż po obojczyk i zniknął, zanim wylewające się wnętrzności zdążyły pobrudzić mu ubranie. Został tylko jeden, w dodatku postrzelony mężczyzna oraz kobieta, która pobiegła naprawić oświetlenie.
Szybko poszło...
Piaskun nie spieszył się zbytnio, podchodząc do skulonego Japończyka, który przyciskał dłoń do brzucha. Spomiędzy jego palców sączyła się krew. Pierwszy zatrzymał się tuż przed nim i przekrzywił głowę, przyglądając się swojej ofierze. Zabić człowieka dało się na tak wiele sposobów... Tyle możliwości. Piaskun nie był jednak zwierzęciem. Nie zależało mu na finezyjnym wykończeniu przeciwnika, bo niby przed kim miałby się popisywać? Nie zamierzał zostawić przy życiu nikogo. Liczyła się tylko piękna śmierć.
Chwycił chopesz oburącz i uniósł go nad głowę. Stał tak przez króciutką chwilę, żeby upewnić się, że nie spudłuje, potem opuścił broń, celując pomiędzy żebra – w serce. Ostrze przeszło na wylot, a mężczyzna padł na ziemię martwy. Pierwszy musiał przytrzymać jego ciało stopą, żeby wydostać swój oręż.
Światła rozbłysły ponownie, ukazując scenę rzezi w pełnej okazałości. Piaskun wiedział co to oznacza. Szybkim krokiem ruszył w stronę schodków – chciał spotkać się kobietą imieniem Chiaki w połowie drogi. Drzwi po raz kolejny otworzyły się.
– Przepraszam, że tyle to trw... – urwała, dostrzegając zaszlachtowanych kolegów. – Nie. Nie, nie, nie, nie... – wycofała się i sięgnęła do klamki, ale Pierwszy już czekał. Chiaki trafiła palcami w materiał jego szaty i podskoczyła z piskiem, błyskawicznie odwracając się w jego stronę. Sięgnęła ręką do kabury i wyciągnęła pistolet. Nie utrzymała go w dłoni na tyle długo, by zrobić z niego użytek. Oszczędny cios rękojeścią chopesza posłał jej jedyną sensowną w takiej sytuacji broń na kładkę. Zaraz potem pistolet zsunął się z krawędzi i spadł w dół. Kobieta odprowadziła go bezradnym wzrokiem.
Mściwy nie zamierzał się spieszyć. Wyciągnął wolną dłoń i ujął nią brodę kobiety. Chiaki była w szoku. Musiała być, bo inaczej z pewnością by mu się wyrwała i zrobiła cokolwiek. Jednak ona tylko stała, oddychając szybko. I bardzo mocno zaciskała powieki. Była młoda i podobnie do swojej koleżanki po fachu nie nosiła długich włosów.
Palce Piaskuna zsunęły się w dół po jej szyi i odnalazły łańcuszek. Szarpnął, zrywając go i podniósł do światła, przyglądając się mu jak długo oczekiwanemu trofeum. Dopiero wtedy zabił i wrócił po pozostałe identyfikatory reszty martwych. Każdy interesujący go w Dżannah handlarz przynajmniej powinien mieć taką blaszkę. W końcu byli na obcym terenie, a pokazywanie swoich tatuaży i próby udowadniania kim są mogły być czasochłonne. Wbrew pozorom sensownie oszczędzali sobie problemów.
A Pierwszy znalazł w sobie wewnętrznego kolekcjonera. I zamierzał wysypać przed Ferą cały worek podobnych blaszek tylko po to, by pokazać jej jak bezwzględnie skuteczny jest. Szczurzyca jeszcze nie spodziewała się, że Pierwszy zamierzał ją ostrzec. Nie mogła zapomnieć, że gdyby zechciał, mógłby po nią przyjść i niewiele byłoby w stanie go powstrzymać. Był zbyt dumny, by uznać nad sobą zwierzchnictwo mutanta. Nie był też mistrzem pracy grupowej. Nie zaprotestował tylko dlatego, że wiedział z czym wiąże się jego zadanie. Nie mógł odmówić sobie wycięcia określonej grupy ludzi – im mniej ich żywych tym lepiej dla Ziemi.
Pospinał ze sobą wszystkie identyfikatory i po chwili namysłu założył je na szyję. Nie miał kieszeni, w której mógłby je bezpiecznie przechować. Musiał zawiesić na sobie zakrwawione blaszki i schować je pod szatą. Tyle dobrego, że nie brzydził się cudzej krwi. Miał już osiem różnych blaszek, a dopiero zaczynał swoją robotę. Potrzebował kolejnego celu, więc wsunął chopesz do pochwy przy biodrze, otarł ręce o ubranie i luźnym krokiem opuścił magazyn. Cała ta rzeźnia została za nim, bo przecież nie była jego zmartwieniem. Wcześniej czy później ktoś i tak miał ją znaleźć i sprzątnąć. Ile czasu mogło minąć nim smród rozkładu przyciągnąłby czyjąś uwagę? Nie dłużej niż półtora tygodnia, sugerując się klimatem miast.
Namierzenie mieszkania przypisanego mu do współpracy poety było większym wyzwaniem niż Mściwy pierwotnie sądził. Piaskun aż do tej pory naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, że ignorowanie nazw ulic kiedyś go zgubi. Orientował Dżannah i nie gubił się w nim zbyt często, ale jedna prosta linijka tekstu z dokładnym adresem uświadomiła mu, że tak naprawdę wcale tak dobrze miasta nie znał. Starym zwyczajem drogi w interesujące go punkty uczył się na pamięć, zwracając przy tym uwagę wyłącznie na punkty charakterystyczne po drodze. Na co komu były nazwy ulic?
Poirytowany zerknął na karteczkę, gdzie zapisany miał adres i porównał go z tablicą przedstawiającą plan miasta. Zmrużył oczy, próbując jakoś odnaleźć się w przytłaczającej plątaninie wielu dziwnych nazw. Czuł się jak turysta i ani odrobinę mu się to nie podobało. Poza tym w życiu nie zniżyłby się do spytania kogoś o drogę. Zwłaszcza, gdy ludzie obchodzili go szerokim łukiem, sprawiając, że rzucał się w oczy jeszcze bardziej niż zwykle. Wiedział, że jednak pobrudził się krwią; czuł jej zapach, ilekroć tylko się poruszył. Zdawał sobie sprawę, że krzepnąca na chopeszu też od czasu do czasu skapywała na chodnik, znacząc jego trasę. Ludzie nielogicznie stronili od krwi, a przecież każdy z nich miał ją w sobie. Wtedy wszystko było w porządku, ale jeśli tylko przyszło zobaczyć ją na oczy...
Niech szlag trafi Ferę i jej genialne plany, rzucił w myślach, wodząc wzrokiem od prawej do lewej planu. W połowie czytania nie pamiętał już nazw ulic z początku, ale interesującej go ulicy jak na złość nie było nigdzie widać. Zgodził się na współpracę z Jaskrem, bo powiedziano mu, że tak będzie szybciej i prościej. Nikt nie uświadomił go jednak, że cały zaoszczędzony czas zmarnuje na szukaniu dobrego mieszkania.
– Wreszcie... – westchnął, zupełnie nie przejmując się tym, że jego głos usłyszeli w swoich głowach wszyscy okoliczni przechodnie. Sprawdził jak wygląda droga pomiędzy jego aktualną pozycją a celem, zapamiętał ją i szybkim krokiem poszedł w swoją stronę. Nie zamierzał tkwić w jednym miejscu dłużej niż to konieczne i sprawdzać, który z przypadkowych przechodniów zdecyduje się wezwać jakieś służby, żeby wyjaśnić skąd ta cała krew u dziwacznego przebierańca. Na szczęście nie było przesadnie daleko, a Piaskun lubił chodzić. W każdym razie nigdy nie skorzystał z komunikacji miejskiej w Megalopolis, więc w gruncie rzeczy nie miał porównania. Ale i tak bardziej lubił chodzić niż jeździć.
Dotrzeć na dobrą ulicę było zdecydowanie łatwiej niż ją namierzyć. Z tym Pierwszy radził sobie doskonale, więc nie miał żadnych problemów z odszukaniem dobrych drzwi. Okolica wydawała się być spokojna nawet jak na standardy Dżannah. Piaskun nie zamierzał pukać i grzecznie czekać aż go wpuszczą. Dlaczego miałby, skoro przez wzgląd na współpracę miał pełne prawo wejść? Za nic miał zasady grzeczności, które sugerowały, że lepiej poczekać na zaproszenie. Co prawda z zasady nie przenosił się do miejsc, których nie widział, bo było to niebezpieczne, ale przecież drzwi nie były nieznaną przeszkodą. Wystarczyło przeskoczyć o kilkanaście centymetrów i już. Nic trudnego... Tylko kiedy ja ostatni raz kogoś odwiedzałem? Nie przypominał sobie czegoś podobnego w ciągu ostatnich kilkuset lat, a to bardzo źle wróżyło. Chyba dlatego spiął się bardziej niż zwykle i nieco zwlekał z przeniesieniem. Już nie czuł się jak turysta – teraz czuł się jak ostatni idiota.
Zastał poetę nad biurkiem oświetlonym pojedynczą lampką. Jaskier siedział, podkulając jedną nogę na krześle i przyciskając pięść do ust. Wpatrywał się w jakąś kartkę papieru i w zamyśleniu stukał długopisem o blat. Obok leżał niedbale rzucony telefon komórkowy, jakby mężczyzna czekał na czyjąś wiadomość. Po drugiej stronie stał kubek z na wpół wypitą herbatą. Piaskun wykorzystał fakt, że po raz kolejny pozostał niezauważony i zerknął mu przez ramię. Liczył, że była to kartka z następnymi celami, a on dzięki temu mógłby sobie oszczędzić zdradzania się ze swoją obecnością. Pierwszy raz był sam na sam z Jaskrem, a wcześniej widział go tylko raz w życiu. W normalnych warunkach nigdy nawet by się do siebie nie zbliżyli, ale atak grupki ludzi na japońską mafię z pewnością normalny nie był.
– Śmieszny wierszyk – skomentował krótko, kiedy Jaskier niemalże spadł z krzesła wystraszony nagłą obecnością Pierwszego. Piaskun sięgnął po identyfikatory i zawiesił je z powrotem na sobie. Zaczynała się ta mniej przyjemna część współpracy. Trzeba było porozmawiać z człowiekiem i w miarę możliwości nie straszyć go bardziej. Piaskunowi pozostało tylko jedno zasadnicze pytanie: Czy poeta zechce go przesłuchać, by potem napisać kolejną rymowankę? Nie, raczej nie... Chyba.
– Cholera jasna! – zaklął jeden, rozglądając się szybko dookoła. – Nie jesteśmy tu sami.
Jak na komendę wyłączyły się wszystkie światła.
Nie. Nie jesteście...
Kilkoro ludzi drgnęło, słysząc w głowach ten sam beznamiętny głos.
– Co jest...?! Chiaki, włącz światło!
– Robi się! – odpowiedział żeński głos. Po chwili w ciemności rozbrzmiał dźwięk wspinania się po schodach i trzaśnięcie drzwiami.
Niektórzy zaczęli nerwowo się odwracać, próbując znaleźć intruza. Inni sięgnęli po broń. Magazyn wypełniły szczęknięcia odbezpieczanych pistoletów. Grupa bez słowa podzieliła się na pary. Każda dwójka ruszyła w inną stronę, przyświecając sobie latarkami w telefonach. I to był ich ostatni błąd.
W ciemności błysnęły pomarańczowe oczy Pierwszego. Zmaterializował się dokładnie za plecami najbardziej oddalonej pary i bezszelestnie ruszył ich śladem. Nawet nie podejrzewali jego obecności, gdy zamachnął się chopeszem. Jednym oszczędnym cięciem pozbawił mężczyznę po lewej głowy, a potem nie tracąc rozpędu ciął drugiego od dołu. Ostrze miękko weszło w ciało, niemalże odrywając rękę Japończyka. Nie zabiło go to. Dlatego Piaskun wyrwał swoją broń i pchnął nią w plecy przeciwnika, a potem szarpnął z powrotem do siebie, czując wyraźnie jak hak na końcu klingi zaczepia się o kręgosłup. To wystarczyło, by dobić, ale zaalarmowało resztę. Światła latarek jak na komendę zwróciły się w stronę domniemanego zamieszania. Ktoś nerwowo wypalił w ciemność. Piaskun błyskawicznie odwrócił głowę, żeby nie zdradzić swojego położenia i rozmył się w powietrzu.
– Masashi...? – spytał jeden niepewnie.
– Tutaj! – odpowiedział mu ktoś z przeciwnego końca pomieszczenia. –Widział ktoś Haruto?
Nastała grobowa cisza. Jeszcze kilku ludzi spróbowało wywołać rzeczonego Haruto, ale nikt im nie odpowiedział. Po chwili w promień światła jednej z latarek powoli wtoczyła się czerwona od krwi piłka. Łysa głowa odcięta od korpusu jednym, precyzyjnym cięciem.
Ktoś zaklął paskudnie. Inny ktoś podbiegł do głowy, by upewnić się czy jest prawdziwa. Po chwili rozległ się charakterystyczny odgłos z trudem powstrzymanego ataku torsji.
– Wynośmy się stąd – zarządził jeden.
A potem zobaczył przed sobą świecące na pomarańczowo oczy. Zdążył tylko nabrać powietrza, by wrzasnąć nim ostrze chopesza zagłębiło się w jego twarzy pomiędzy szczęką i żuchwą. Pierwszy nacisnął broń w dół, zrywając wszystkie mięśnie i ścięgna. Mężczyzna zachwiał się i z głuchym łomotem zwalił na ziemię.
– Noriaki!
Piaskun nie ruszył się z miejsca, gdy padło na niego światło. Strzepnął krew z chopesza jakby zupełnie nie zauważył, że jeszcze nie został sam w magazynie. Powoli odwrócił się w stronę ludzi w samą porę, by zobaczyć błysk w lufie pistoletu. Na huk wystrzału zareagował odruchowo i zbladł, natychmiast tracąc materialność. Kilka kul przeszło przez niego na wylot, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy.
Wrócił do w pełni materialnej formy z przerażająco długim i ciężkim westchnięciem dorosłego, którego znudziła zabawa z dziećmi. Zrobił tylko dwa kroki w stronę Japończyków, a już w następnej chwili podrzynał gardło jednego z nich. Dokładnie pośrodku pozostałej trójki żywych. Jego szata załopotała, gdy zwinnym piruetem dla utrudnienia celowania przeszedł do kolejnego. Zbladł po raz kolejny pozwalając, by pocisk przeszedł mu przez pierś i trafił człowieka za nim. Zaraz potem rozpłatał dealera przed sobą od krocza aż po obojczyk i zniknął, zanim wylewające się wnętrzności zdążyły pobrudzić mu ubranie. Został tylko jeden, w dodatku postrzelony mężczyzna oraz kobieta, która pobiegła naprawić oświetlenie.
Szybko poszło...
Piaskun nie spieszył się zbytnio, podchodząc do skulonego Japończyka, który przyciskał dłoń do brzucha. Spomiędzy jego palców sączyła się krew. Pierwszy zatrzymał się tuż przed nim i przekrzywił głowę, przyglądając się swojej ofierze. Zabić człowieka dało się na tak wiele sposobów... Tyle możliwości. Piaskun nie był jednak zwierzęciem. Nie zależało mu na finezyjnym wykończeniu przeciwnika, bo niby przed kim miałby się popisywać? Nie zamierzał zostawić przy życiu nikogo. Liczyła się tylko piękna śmierć.
Chwycił chopesz oburącz i uniósł go nad głowę. Stał tak przez króciutką chwilę, żeby upewnić się, że nie spudłuje, potem opuścił broń, celując pomiędzy żebra – w serce. Ostrze przeszło na wylot, a mężczyzna padł na ziemię martwy. Pierwszy musiał przytrzymać jego ciało stopą, żeby wydostać swój oręż.
Światła rozbłysły ponownie, ukazując scenę rzezi w pełnej okazałości. Piaskun wiedział co to oznacza. Szybkim krokiem ruszył w stronę schodków – chciał spotkać się kobietą imieniem Chiaki w połowie drogi. Drzwi po raz kolejny otworzyły się.
– Przepraszam, że tyle to trw... – urwała, dostrzegając zaszlachtowanych kolegów. – Nie. Nie, nie, nie, nie... – wycofała się i sięgnęła do klamki, ale Pierwszy już czekał. Chiaki trafiła palcami w materiał jego szaty i podskoczyła z piskiem, błyskawicznie odwracając się w jego stronę. Sięgnęła ręką do kabury i wyciągnęła pistolet. Nie utrzymała go w dłoni na tyle długo, by zrobić z niego użytek. Oszczędny cios rękojeścią chopesza posłał jej jedyną sensowną w takiej sytuacji broń na kładkę. Zaraz potem pistolet zsunął się z krawędzi i spadł w dół. Kobieta odprowadziła go bezradnym wzrokiem.
Mściwy nie zamierzał się spieszyć. Wyciągnął wolną dłoń i ujął nią brodę kobiety. Chiaki była w szoku. Musiała być, bo inaczej z pewnością by mu się wyrwała i zrobiła cokolwiek. Jednak ona tylko stała, oddychając szybko. I bardzo mocno zaciskała powieki. Była młoda i podobnie do swojej koleżanki po fachu nie nosiła długich włosów.
Palce Piaskuna zsunęły się w dół po jej szyi i odnalazły łańcuszek. Szarpnął, zrywając go i podniósł do światła, przyglądając się mu jak długo oczekiwanemu trofeum. Dopiero wtedy zabił i wrócił po pozostałe identyfikatory reszty martwych. Każdy interesujący go w Dżannah handlarz przynajmniej powinien mieć taką blaszkę. W końcu byli na obcym terenie, a pokazywanie swoich tatuaży i próby udowadniania kim są mogły być czasochłonne. Wbrew pozorom sensownie oszczędzali sobie problemów.
A Pierwszy znalazł w sobie wewnętrznego kolekcjonera. I zamierzał wysypać przed Ferą cały worek podobnych blaszek tylko po to, by pokazać jej jak bezwzględnie skuteczny jest. Szczurzyca jeszcze nie spodziewała się, że Pierwszy zamierzał ją ostrzec. Nie mogła zapomnieć, że gdyby zechciał, mógłby po nią przyjść i niewiele byłoby w stanie go powstrzymać. Był zbyt dumny, by uznać nad sobą zwierzchnictwo mutanta. Nie był też mistrzem pracy grupowej. Nie zaprotestował tylko dlatego, że wiedział z czym wiąże się jego zadanie. Nie mógł odmówić sobie wycięcia określonej grupy ludzi – im mniej ich żywych tym lepiej dla Ziemi.
Pospinał ze sobą wszystkie identyfikatory i po chwili namysłu założył je na szyję. Nie miał kieszeni, w której mógłby je bezpiecznie przechować. Musiał zawiesić na sobie zakrwawione blaszki i schować je pod szatą. Tyle dobrego, że nie brzydził się cudzej krwi. Miał już osiem różnych blaszek, a dopiero zaczynał swoją robotę. Potrzebował kolejnego celu, więc wsunął chopesz do pochwy przy biodrze, otarł ręce o ubranie i luźnym krokiem opuścił magazyn. Cała ta rzeźnia została za nim, bo przecież nie była jego zmartwieniem. Wcześniej czy później ktoś i tak miał ją znaleźć i sprzątnąć. Ile czasu mogło minąć nim smród rozkładu przyciągnąłby czyjąś uwagę? Nie dłużej niż półtora tygodnia, sugerując się klimatem miast.
Namierzenie mieszkania przypisanego mu do współpracy poety było większym wyzwaniem niż Mściwy pierwotnie sądził. Piaskun aż do tej pory naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, że ignorowanie nazw ulic kiedyś go zgubi. Orientował Dżannah i nie gubił się w nim zbyt często, ale jedna prosta linijka tekstu z dokładnym adresem uświadomiła mu, że tak naprawdę wcale tak dobrze miasta nie znał. Starym zwyczajem drogi w interesujące go punkty uczył się na pamięć, zwracając przy tym uwagę wyłącznie na punkty charakterystyczne po drodze. Na co komu były nazwy ulic?
Poirytowany zerknął na karteczkę, gdzie zapisany miał adres i porównał go z tablicą przedstawiającą plan miasta. Zmrużył oczy, próbując jakoś odnaleźć się w przytłaczającej plątaninie wielu dziwnych nazw. Czuł się jak turysta i ani odrobinę mu się to nie podobało. Poza tym w życiu nie zniżyłby się do spytania kogoś o drogę. Zwłaszcza, gdy ludzie obchodzili go szerokim łukiem, sprawiając, że rzucał się w oczy jeszcze bardziej niż zwykle. Wiedział, że jednak pobrudził się krwią; czuł jej zapach, ilekroć tylko się poruszył. Zdawał sobie sprawę, że krzepnąca na chopeszu też od czasu do czasu skapywała na chodnik, znacząc jego trasę. Ludzie nielogicznie stronili od krwi, a przecież każdy z nich miał ją w sobie. Wtedy wszystko było w porządku, ale jeśli tylko przyszło zobaczyć ją na oczy...
Niech szlag trafi Ferę i jej genialne plany, rzucił w myślach, wodząc wzrokiem od prawej do lewej planu. W połowie czytania nie pamiętał już nazw ulic z początku, ale interesującej go ulicy jak na złość nie było nigdzie widać. Zgodził się na współpracę z Jaskrem, bo powiedziano mu, że tak będzie szybciej i prościej. Nikt nie uświadomił go jednak, że cały zaoszczędzony czas zmarnuje na szukaniu dobrego mieszkania.
– Wreszcie... – westchnął, zupełnie nie przejmując się tym, że jego głos usłyszeli w swoich głowach wszyscy okoliczni przechodnie. Sprawdził jak wygląda droga pomiędzy jego aktualną pozycją a celem, zapamiętał ją i szybkim krokiem poszedł w swoją stronę. Nie zamierzał tkwić w jednym miejscu dłużej niż to konieczne i sprawdzać, który z przypadkowych przechodniów zdecyduje się wezwać jakieś służby, żeby wyjaśnić skąd ta cała krew u dziwacznego przebierańca. Na szczęście nie było przesadnie daleko, a Piaskun lubił chodzić. W każdym razie nigdy nie skorzystał z komunikacji miejskiej w Megalopolis, więc w gruncie rzeczy nie miał porównania. Ale i tak bardziej lubił chodzić niż jeździć.
Dotrzeć na dobrą ulicę było zdecydowanie łatwiej niż ją namierzyć. Z tym Pierwszy radził sobie doskonale, więc nie miał żadnych problemów z odszukaniem dobrych drzwi. Okolica wydawała się być spokojna nawet jak na standardy Dżannah. Piaskun nie zamierzał pukać i grzecznie czekać aż go wpuszczą. Dlaczego miałby, skoro przez wzgląd na współpracę miał pełne prawo wejść? Za nic miał zasady grzeczności, które sugerowały, że lepiej poczekać na zaproszenie. Co prawda z zasady nie przenosił się do miejsc, których nie widział, bo było to niebezpieczne, ale przecież drzwi nie były nieznaną przeszkodą. Wystarczyło przeskoczyć o kilkanaście centymetrów i już. Nic trudnego... Tylko kiedy ja ostatni raz kogoś odwiedzałem? Nie przypominał sobie czegoś podobnego w ciągu ostatnich kilkuset lat, a to bardzo źle wróżyło. Chyba dlatego spiął się bardziej niż zwykle i nieco zwlekał z przeniesieniem. Już nie czuł się jak turysta – teraz czuł się jak ostatni idiota.
Zastał poetę nad biurkiem oświetlonym pojedynczą lampką. Jaskier siedział, podkulając jedną nogę na krześle i przyciskając pięść do ust. Wpatrywał się w jakąś kartkę papieru i w zamyśleniu stukał długopisem o blat. Obok leżał niedbale rzucony telefon komórkowy, jakby mężczyzna czekał na czyjąś wiadomość. Po drugiej stronie stał kubek z na wpół wypitą herbatą. Piaskun wykorzystał fakt, że po raz kolejny pozostał niezauważony i zerknął mu przez ramię. Liczył, że była to kartka z następnymi celami, a on dzięki temu mógłby sobie oszczędzić zdradzania się ze swoją obecnością. Pierwszy raz był sam na sam z Jaskrem, a wcześniej widział go tylko raz w życiu. W normalnych warunkach nigdy nawet by się do siebie nie zbliżyli, ale atak grupki ludzi na japońską mafię z pewnością normalny nie był.
Trzy szare szczury
Zamknięte w szklanej klitce
Trzy szare szczury
Trzy, ale nie wszystkie...
Przestał czytać. Nie obchodziły go cudze bazgroły, kiedy chciał i potrzebował informacji. Nigdy nie interesował się sztuką. Zwłaszcza od kiedy odpuścił sobie próby pokochania ludzkości. Nie sądził, by Jaskier był wybitniejszy niż reszta populacji. Nawet jeśli miał talent, kim był Piaskun, żeby to oceniać? Dla niego wiersze i poeci w zasadzie nie musieli istnieć, bo szczególnej różnicy by nie zauważył. W końcu nadszedł czas, by zdradzić swoją obecność. Wydostał zawieszone na szyi, pospinane ze sobą blaszki – garść trofeów – i upuścił je prosto na kartkę przed twarzą poety.– Śmieszny wierszyk – skomentował krótko, kiedy Jaskier niemalże spadł z krzesła wystraszony nagłą obecnością Pierwszego. Piaskun sięgnął po identyfikatory i zawiesił je z powrotem na sobie. Zaczynała się ta mniej przyjemna część współpracy. Trzeba było porozmawiać z człowiekiem i w miarę możliwości nie straszyć go bardziej. Piaskunowi pozostało tylko jedno zasadnicze pytanie: Czy poeta zechce go przesłuchać, by potem napisać kolejną rymowankę? Nie, raczej nie... Chyba.
Jaskrze? Bądź łaskaw i łącznikuj chociaż raz, proszę > <
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz