wtorek, 7 grudnia 2021

[Sylvain] Lęk przed śmiercią, czyli nocne rozmowy przy czekoladzie

    Winda drgnęła niepokojąco. Zamigotała pojedyncza żarówka nad drzwiami, zwiastując nieuniknione. Chwilę później w całym budynku wysiadł prąd, a jej wnętrze pogrążyło się w ciemności. Jedynie cyfry na staromodnym panelu przy drzwiach jarzyły się słabo białym światłem, sprawiając wrażenie, jakby unosiły się w ciemności. A trzeba im przyznać, że odbijając się w szybie po przeciwnej stronie sprawiały naprawdę upiorne wrażenie. Winda zatrzymała się gwałtownie między czwartym, a piątym piętrem w akompaniamencie zgrzytów i pisków hamulców awaryjnych. Wnętrze rozbłysło mdłym, zielonkawym światłem. Takim, które zamiast dodać człowiekowi otuchy, dusiło go jakby bardziej i wprost krzyczało, że nie dzieje się nic dobrego. Czy tak miało wyglądać oświetlenie awaryjne?
    Sylvain Berthier urwał w połowie właśnie wygwizdywaną melodię i zmarszczył brwi, zaciskając usta w wąską kreskę. Tego w jego planie nie było. Na pewno nie było. Postał tak chwilę, przestępując niepewnie z nogi na nogę. Czekał na dalszy rozwój wypadków. Gdy winda nie wykazała żadnej chęci do współpracy i nie ruszyła się ani o milimetr w dół, zdecydował się zachęcić ją do tego i wcisnąć przycisk z 0. Bez żadnego skutku. Wcisnął go jeszcze kilka razy zanim dotarło do niego, że to bez sensu. Zaatakował więc przycisk służący do otwierania drzwi na życzenie. Nie był pewien czego oczekiwał. Zbiegu okoliczności? Cudu? Czystej magii? Interwencji dowolnej siły wyższej? Nic z tych rzeczy się nie stało. Winda nie ożyła w żaden nieprawdopodobny sposób. Drzwi pozostawały zamknięte.
    Merde.
    Cofnął się pod najdalszą od wejścia ścianę winy aż oparł się plecami o naklejone na nią lustro. Spojrzał w górę, szukając klapy w suficie, która pozwoliłaby mu się wydostać. Tak jak na filmach. Tyle, że to nie był film, a prawdziwe życie. Sylve miał też jak najbardziej prawdziwe kłopoty i jeden z nich właśnie śmiał mu się w twarz. W suficie nie było żadnych klap. Gładkie metalowe drzwi, brzydkie, zmatowiałe lustra na ścianach i wyświetlacz z przyciskami zdradzały, że był to prawdopodobnie jeden ze starszych w mieście budynków. Może nawet najstarszy w okolicy, pamiętający jeszcze początki Megalopolis. Francuz zaczął przeszukiwać kieszenie, licząc na to, że plan sam wpadnie mu do głowy.
    Telefon? Przecież i tak nie mam do kogo zadzwonić. Straż pożarna nie odbiera telefonów zza grobu. A policja to dopiero by się zdziwiła. Latarka? Tsa, to dam znać Batmanowi, że tu jestem. Zapalniczka? Trochę za wcześnie na ognisko na środku. Cholera i tak nie miałbym czego podpalić. Chyba że kalendarz… Śrubokręt? A gdyby tak odkręcić panel…? Tylko co by mi to dało, w budynku i tak nie ma prądu. Myśl, Sylve, myśl. Poradzisz sobie. Tylko spokojnie… Pamiętaj, że nikt cię tu szukał nie będzie. Długopis? To chyba nie najlepszy czas na szkolne graffiti. Drobne? Hmm… Stary paragon? Chyba czas zrobić porządek w kieszeniach. Taśma klejąca…? Po jaką cholerę mi taśma klejąca? Guma do żucia? To chyba nie pomoże w tej sytuacji. A sznurek…?
    Budynkiem zatrzęsło, jakby budził się na nowo do życia po kilkunastu latach uśpienia. Drgający blok gwałtownie osunął się na lewo, ciskając uwięzionym w windzie mężczyzną o ścianę obok. Powietrze eleganckim łukiem przecięły trzymane właśnie w rękach śrubokręt, taśma klejąca i sznurek. Sylvain usłyszał bardzo wyraźnie jęk konstrukcji. Zgrzyt metalu ocierającego się o metal, głuchy odgłos walących się gdzieś niżej ścian i brzęk tłuczonych szyb. A potem wszystko osiadło i powoli, acz nieubłaganie zaczęło zsuwać się w tył. Sylvain przetoczył się z powrotem na tylną ścianę windy, próbując przypomnieć sobie, co właściwie powinno znajdować się za jego plecami. Gdy zrozumiał co się dzieje, zaklął paskudnie, panicznie próbując pozbierać swoje rozrzucone rzeczy.
    Sześciopiętrowa rudera do wynajęcia właśnie osuwała się do shangrilaskiej zatoki.
    Tej nocy ocean był wyjątkowo wzburzony. Czarne, groźne fale rozbijały się o brzeg i przelewały przez falochrony, by ostatecznie zniknąć w kanałach nabrzeża. Tylko że Sylvain Berthier o tym nie wiedział. Zresztą nawet nie mógł wiedzieć. Gdy wsuwał koniec swojej prowizorycznej kotwiczki z linki i śrubokręta sklejonych razem taśmą pomiędzy skrzydła drzwi było już za późno. Przez lekko uchylone blachy zobaczył tylko walące się na windę resztki klatki schodowej. Spadł na niego grad potłuczonych szyb, zostawiając mu twarzy i rękach drobne skaleczenia. Kurz pełen większych i mniejszych odłamków zasypał mu oczy, zmuszając go do osłonięcia ich dłonią. Do środka wpadł też pod skosem długi, gruby jak jego kciuk stalowy pręt, który minął o włos jego stopę i oparł o dno windy tuż obok. Nie uszkodził uwięzionego mężczyzny tak od razu. Metalowy pręt zaplanował dla Francuza o wiele lepszą atrakcję. Zaczął od tego, że zablokował lekko uchylone drzwi windy, kiedy te stały się już sufitem pułapki.
    A potem do środka wdarła się woda. Tej nocy ocean był też cholernie zimny.
    Sylvain Berthier miał niecałe trzy sekundy, by nabrać w płuca tyle powietrza, by wystarczyło do końca jego życia i zacisnąć oczy najbardziej jak tylko mógł. Z czego uderzenie lodowatej wody wydusiło z niego niemalże połowę tego zapasu. Otworzył szeroko oczy. Słona oceaniczna woda szczypała jak diabli. Kopnął w pręt, licząc na cuda. Albo że drzwi staną otworem, a on się wydostanie. Te jednak ani drgnęły. Kopnął więc drugi raz i kolejny. Drzwi windy rozsunęły się odrobinę. Na głowę Francuza spadł kamień wielkości jego pięści. A przynajmniej tak mu się wydawało. Nie widział zbyt wiele w otaczającej go mętnej ciemności. Uderzenie natomiast autentycznie zabolało.
    Spojrzał do góry, ignorując pieczenie drażnionych solą oczu i kolekcji skaleczeń. W stronę – jak mu się wydawało – powierzchni. Sytuacji nie poprawiał fakt, że Megalopolis pogrążyło się w ciemnościach dobre kilka godzin wcześniej. Z dna zatoki i z windy pośrodku gruzowiska nie było widać jego świateł. Czy powierzchnia w ogóle tam jest? Na ten moment nie był tak do końca przekonany.
    Spróbował przecisnąć się przez wąską szparę. Wiedział – czuł – że kończy mu się czas. Niczego nie pragnął w tym momencie tak, jak powietrza. Żeby tylko móc się wynurzyć… Żeby tylko… Ponad taflą wody cierpliwie czekało bezpieczeństwo. Jednak w szparze drzwi mieściła się tylko jego ręka. A i to z najwyższym trudem, bo po drugiej stronie czekały na niego betonowe kamienie i złowieszczo powyginane druty zbrojenia. Nie było powierzchni, do której miałby płynąć resztką sił. Cały świat skurczył się do rozmiarów malutkiej, metalowej klitki na dnie zatoki.
    Co nie oznaczało bynajmniej, że nie chciał chociaż spróbować. Płuca paliły go żywym ogniem, gdy z ręką wciąż wyciągniętą ku górze próbował znaleźć cokolwiek, co go uwolni. Gdy w końcu znalazł skrawek przestrzeni przełożył przez szparę drugą rękę i siłą spróbował poszerzyć otwór. Winda walczyła z nim o to, by został w niej na zawsze.
    Boże, to trwa całą wieczność…
    Ale Sylvain był równie uparty, co ona i w dodatku udało mu się przecisnąć głowę na drugą stronę. Złapał się jedną dłonią za nos i usta, by zwalczyć potrzebę zaczerpnięcia oddechu. Powoli, centymetr po centymetrze przeciskał się dalej. Wydawało mu się to całą wiecznością, chociaż spieszył się jak mógł, mając tylko jedną wolną rękę. Kręciło mu się w głowie. Widział setki kolorowych plam wirujących mu przed oczami w tej cholernej, całkowitej ciemności.
    Gdy uwolnił się już niemal całkowicie gruzy poruszyły się znowu. Fragment ściany spadł na windę, wyginając drzwi. Zabolało, gdy otwór skurczył się znowu, ściskając go tuż nad biodrami. Zaskoczony okrzyk przybrał jednak tylko formę cennych bąbelków powietrza uciekających ku górze. Sylvain utknął, szamocząc się bezsilnie, żeby uwolnić nogi. Zaklinował się, kiedy już naprawdę niewiele zostało, by to przeżył.
    Ale w końcu po prostu przestał walczyć. Zanim wciągnął w płuca haust lodowatej wody jego ostatnią myślą było: Chciałbym się już nie obudzić. A potem pozwolił swojemu ciału kołysać się bezwładne w lodowatym, mrocznym świecie shangrilaskiej zatoki. Z pustym wzrokiem skierowanym ku górze, do której nie udało mu się dotrzeć.
    Obudził się szybciej niż mu się wydawało.
    Sylvain otworzył szeroko oczy i poderwał się z łóżka, jednocześnie biorąc oddech tak głęboki, że zaczął dusić się kaszlem. Wziął kilka kontrolnych wdechów, delektując się każdym z nich. Lekko stęchłe mimo dobrej wentylacji powietrze kryjówki w kanałach smakowało mu jak nigdy przedtem. O tym, by zacząć oddychać normalnie podjął decyzję dopiero wtedy, gdy zakręciło mu się w głowie. Przesunął się pod ścianę i oparł o nią głowę, próbując opanować zbyt szybko bijące serce. Przeczesał dłonią włosy i przymknął oczy, przekonując sam siebie, że to wszystko to był tylko bardzo realistyczny sen. Dookoła było zbyt ciemno i zimno, by był w stanie uspokoić się tak od razu. Zbyt podobnie do tamtych wydarzeń.
    – Co za zdrada… – mruknął do siebie, nie siląc się nawet na precyzowanie, czy chodziło mu o sen, temperaturę powietrza czy fakt, że w kryjówce w podziemiach nie było okien, przez które mógłby popatrzeć na suchy świat.
    Drżącymi dłońmi włączył latarkę w telefonie i rzucił nim na łóżko obok siebie. Telefon podskoczył kilka razy na materacu, niebezpiecznie zbliżając się do krawędzi. Sylvain wbił ostrzegawczy wzrok w urządzenie, zupełnie nie zwracając uwagi na fakt, że skierowana ku górze latarka razi go w oczy. To wystarczyło, by ten litościwie zdecydował się nie spadać na podłogę. Białe światło zalewające niewielki pokój dodało mężczyźnie otuchy. Ale tylko odrobinę i stanowczo nie był to akceptowalny poziom komfortu. Wciąż było piekielnie zimno.
    Owinął się kołdrą i siedział tak przez chwilę w absolutnej ciszy i bezruchu, próbując przestać myśleć o swoim koszmarze. Bezskutecznie zresztą, bo za każdym razem, gdy zamykał oczy widział moment, w którym niebo runęło mu na głowę i wdarło się do jego więzienia lodowatym strumieniem. A była to naprawdę paskudna, mrożąca krew w żyłach wizja. Zwłaszcza, że wcale nie miała dobrego zakończenia. No i nie była tylko wizją chorego umysłu szaleńca. Po plecach Sylve przebiegł dreszcz, gdy przypomniał sobie wszystko, co działo się tamtej nocy. I następnej. I jeszcze jednej.
    Ciekawe czy Fel już śpi, zastanawiał się, zbierając się do wyjścia. W tym przypadku oznaczało to jedynie wygrzebanie się spod ściany na podłogę i ubranie pierwszych znalezionych spodni. Koszulkę na szczęście już na sobie miał, a kołdry nie zdecydował się porzucać. Szczelnie opatulony, boso i uzbrojony w telefon z latarką wyruszył w długą na kilkanaście kroków podróż ku części wspólnej kryjówki. Cóż, na pewno nie zaszkodzi tego sprawdzić.
    Czasami, zwłaszcza w chwilach takich jak ta, nawet nieśmiertelny mutant zwyczajnie nie chciał być sam. Nie chodziło nawet o to, by faktycznie robić coś konkretnego. Sylvain nie potrzebował w tym momencie ani rozrywki, ani fikołków mentalnych na temat jakiejś niesamowitej rozprawy filozoficznej, ani nawet takiej zwykłej, codziennej rozmowy. Ba, nie potrzebował nawet przytulenia! Chociaż co do tego nie był akurat taki pewny. Chciał po prostu zobaczyć kogoś – kogokolwiek – żywego i względnie będącego człowiekiem. A jeżeli przy tym miało paść na Ćwieka, tym lepiej się składało. Świat był dla Sylvaina w tym momencie odrobinę zbyt samotny.
    Na szczęście nie pomylił się ani trochę. Felix w zasadzie leżał na swoim ulubionym krześle bokiem do biurka. Skrzyżowane w kostkach nogi położył na blacie obok monitorów, a na udach oparł klawiaturę. Z jedną dłonią na myszce, a drugą uniesioną wyczekująco nad spacją sprawiał wrażenie co najmniej jakiegoś informatycznego bóstwa w klimatach hindi. Sylvain nie śmiał zakwestionować niewątpliwej wygody tej pozycji.
    Z pewnością tak było o wiele lepiej niż w łóżku. Z łóżek korzystali tylko zwykli ludzie, wariaci jego pokroju czy istoty, które czerpały jakiekolwiek profity ze snu. Felix w życiu nie mógłby sobie pozwolić na coś tak przyziemnego jak życie szarego śmiertelnika. Nie w kryjówce gangu, gdzie zawsze było coś do zrobienia, zaktualizowania czy skoordynowania. Teraz jednak, słysząc kroki Francuza wychodzącego z korytarza podniósł wzrok i zmarszczył brwi.
    – Sylve? Co ty tu robisz?
    – Mieszkam, mon ami – mruknął, przecinając salon w linii prostej do kanap. Opadł na najbliższą z nich i poprawił swoją kołdrę.
    Ćwiek ściągnął nogi z blatu i usiadł tak, żeby widzieć swojego kolegę pomiędzy dwoma monitorami.
    – Tyle to wiem… Pytam raczej co ty tu robisz o… – urwał, by spojrzeć na telefon – o prawie trzeciej w nocy.
    Sylvain potarł dłońmi zmęczone gwałtowną pobudką oczy. Wciąż cholernie go szczypały i ciężko było mu powiedzieć czy winę za to ponosiła faktyczna pobudka, czy raczej poprzedzający ją sen. Podkulił nogi i oparł brodę na kolanach, szczelniej otulając się kołdrą.
    – Sylve…? – zaniepokoił się Ćwiek. – Coś się stało…?
    Sylvain nie zaczął mówić tak od razu, czując na sobie zmartwiony wzrok Fela. Przez chwilę nawet bił się z myślami o to czy w ogóle powinien powiedzieć cokolwiek. To nie tak, że nie chciał się zwierzać Felixowi ze swoich głęboko – wyjątkowo głęboko – skrywanych sekretów. Felix był najlepszym przyjacielem jakiego Berthier kiedykolwiek w życiu miał. Nawet jeśli nie wiedzieli o sobie wszystkiego i nigdy mieli się nie dowiedzieć całej prawdy. Co, swoją drogą, obu wychodziło na dobre.
    Po prostu temat był dość delikatny i raczej drażliwy. Sylvain Berthier znany był ze swojego wyjątkowego poczucia humoru w kwestii śmierci. Zwłaszcza swojej własnej, bo o tej żartobliwie wspominał nader często i chętnie. Jednak nawet i w takim przypadku zawsze istniało jakieś ale. Bo każdy kto spędził z Leviathanem dość czasu i poświęcił temu uwagę z pewnością zauważyłby, że Sylvain bardzo nie lubił opowiadać historii swoich zgonów i unikał pytań o konkrety, stanowczo zmieniając temat. Owszem, wspominał czasem o jednej czy drugiej. Żartował z nich przy każdej okazji. Czasami nawet przytoczył kilka słów kontekstu – jak w przypadku ostatniej śmierci w martwych rosyjskich ramionach, o której słyszeli już chyba wszyscy w gangu. Ale nigdy nie podawał szczegółów.
    Westchnął boleśnie i podjął ostateczną decyzję, by jednak porozmawiać o tym, dlaczego byle zły sen wygonił go z łóżka w środku nocy jak zagubionego dziewięciolatka. Problem polegał na tym, że Sylvain nie twierdził, że był to byle zły sen. Po prostu było mu głupio, że przyszedł z czymś takim.
    – Ewwwww… Miałem po prostu naprawdę paskudny koszmar – stwierdził w końcu, wybierając najbardziej ogólny wariant odpowiedzi.
    Ćwiek pokiwał ze zrozumieniem głową, nie oceniając Berthiera aż tak krytycznie jak zakładał jego najczarniejszy z czarnych scenariuszy. A potem zrobił coś, na co zdobyć mógł się tylko prawdziwy przyjaciel: wstał, przeciągnął się z ziewnięciem i dosiadł do Sylve na kanapie.
    – Opowiadaj – rzucił lekko, przypatrując się Francuzowi z dziwną mieszaniną zaniepokojenia i uwagi.
    Sylvain podniósł głowę, wzruszył ramionami z wyraźnym ociąganiem i ciaśniej objął kolana rękami. Jeśli naprawdę muszę…
    – No więc… Śniło mi się, że umarłem.
    Urwał niezgrabnie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć dalej. Czy musiał cokolwiek dodawać? Zwykle na tym poprzestawał i nikt nigdy nie dopytywał o więcej. Pewnie nikt nawet nie czuł takiej potrzeby. Co swoją drogą wcale go nie dziwiło.
    Szczury były miejscem dla każdego właśnie z tego powodu. Fery nie bardzo obchodziła przeszłość, jeżeli nie było w niej czegoś, czym warto było się pochwalić. Doświadczenie wojskowe? Owszem. Ex-członkowie yakuzy? Proszę bardzo. Informatyczne czary odcinające prąd w całej dzielnicy? Pewnie. Ale seria przypadkowych zgonów? Fera wiedziała o serii przypadkowych zgonów i tyle zupełnie jej wystarczało. Nie musiała znać wszystkich szczegółów, bo wystarczyła jej sama świadomość ich istnienia. A poza nią nikt w gangu raczej nie pytał, dlaczego tak konkretnie się przydajesz w całym przedsięwzięciu. Wszyscy mieli jakieś swoje mniej lub bardziej chronione tajemnice.
    Natomiast Ćwiek miał tej nocy inne plany. Chłopak zmarszczył brwi, pochylił się do przodu i oparł łokcie na udach, nie przestając obserwować Sylve ani na moment. W przedłużającej się ciszy wsparł skroń na wierzchu dłoni i zerknął na Francuza z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
    – Sylve, przysięgam… To do ciebie nie podobne, żeby trzeba było ciągnąć cię za język.
    – Kiedy ja nawet nie wiem, czy naprawdę chcesz o tym słuchać – bronił się Berthier, robiąc przy tym odrobinę naburmuszoną minę. – Zresztą nie ma za bardzo o czym gadać…
    – I to nie ma o czym gadać wyciągnęło cię z łóżka w środku nocy?
    Felix parsknął cicho i lekko szturchnął Francuza w ramię. Sylvain zmierzył go oburzonym spojrzeniem dziecka, które zostało przyłapane na ściemnianiu. I które musiało przyznać, że słowa dorosłego mają jakiś sens.
    – No już – kontynuował Fel – wiem, że chcesz mi powiedzieć.
    Sylvain wziął głębszy oddech i westchnął krótko. Wcale nie chciał, ale skoro Felix sam się prosił, nie mógł mu odmówić. Zresztą dąsał się tylko na pokaz, bo patrząc prawdzie w oczy i tak nie był w tym momencie w stanie myśleć o czymkolwiek innym. Więc równie dobrze mógł opowiedzieć Felixowi historię, pomijając to czy tamto i może uwolnić się od natrętnych myśli.
    – Chcę gorącej czekolady, jeśli mam ci wszystko opowiedzieć.
    – Gorącej czekolady? – powtórzył Ćwiek zaskoczony. – Okeeeeej, skoro to ma pomóc…
    Wstał z kanapy i skierował się do kuchni, rzucając przez ramię krótkie: Siedź tu, zaraz wracam. Sylvain Berthier oczywiście ani myślał posłuchać. Dlatego wstał i podreptał za przyjacielem.
    Kuchnia o 3 w nocy sprawiała wrażenie jeszcze bardziej martwej niż zwykle. Znaczy nie żeby ktoś często w niej przebywał o innych porach. Szczury w przeważającej większości nie wykazywały talentów kulinarnych. Sylvain na ten przykład ograniczał się do pobierania z lodówki wyłącznie zasobów w postaci puszek wszelakich słodkich napojów, bo jadać wolał na powierzchni, gdzie wybór był aż zbyt duży. Prawdą było jednak, że tak często jak otwierał lodówkę (czyli w zasadzie dość często), tak rzadko widywał w niej coś więcej niż gotowe dania z mikrofalówki.
    Felix nie miał natomiast problemów ze znalezieniem zwykłego kubka w paskudnym brudno niebieskim odcieniu i puszki pełnej kakao, z której odsypał dwie łyżeczki. A potem nastawił czajnik elektryczny. Odwrócił się plecami do blatu i oparł na nim łokcie.
    – Nie wiedziałem, że mamy kakao – zauważył Sylve.
    Ćwiek zaśmiał się krótko.
    – Ja do niedawna też nie.
    – Ooooh… – mruknął Sylve. – Teraz do rana będę się zastanawiał co my jeszcze tu trzymamy. I czemu jeszcze nie wyszło z szafek. Samoświadome i gotowe do przejęcia władzy nad światem.
    – Może dopiero odkrywa pismo i mamy jeszcze solidne dwa tygodnie zanim przejdzie do fazy rewolucji przemysłowej? – zasugerował Felix, kierując podejrzliwy wzrok na jedną z dalszych szafek.
    Sylvain zamyślił się na ten temat i również wbił wzrok w te same drzwiczki. Jednak cokolwiek w nich siedziało chyba nie podsłuchiwało zbyt dokładnie i przegapiło szansę na pojawienie się w wielkim stylu.
    – Wiesz co? Jakkolwiek cholernie by mi się ta wizja podobała, tak samo cholernie nie mam ochoty tego sprawdzać – stwierdził w końcu z lekkim uśmiechem.
    Czajnik pstryknął głośno, obwieszczając światu, że spełnił swoją misję i zagotował wodę.
    – A ty nie chcesz? – spytał Sylve, obserwując jak Fel zalewa wrzątkiem tylko jeden kubek.
    – Nope, ja tym razem podziękuję – wzruszył ramionami.
    Ćwiek odsunął się o pół kroku i zachęcająco kiwnął na Sylvaina. Francuz podszedł do blatu i ostrożnie zabrał swoją czekoladę, dziękując przy tym za fatygę kolegi i zapewniając, że będzie to najlepsza gorąca czekolada jego życia pod warunkiem, że nie oparzy sobie języka pierwszym łykiem. Co – nawiasem mówiąc – i tak uczynił, zanim w ogóle obaj wrócili na kanapy. Z powrotem rozsiedli się wygodnie, a Berthier bogatszy o gorącą ceramiczną skorupę w paskudnym kolorze i tak narzucił na ramiona swoją kołdrę.
    – Spróbujmy w takim razie jeszcze raz – zaczął Ćwiek tonem, który sugerował, że kolejny zastępczy temat i dolewka kolejnej porcji czekolady tym razem nie przejdą. – Śniło ci się, że umarłeś.
    – Tak – zgodził się Sylve, grzejąc dłonie o kubek i upił ostrożnego łyka. – Z grubsza by się to zgadzało. Ale to nie był sobie taki zwykły sen. Nie zrozum mnie źle, nie będziemy sobie tu urządzać kanapowej terapii przy czekoladzie. To po prostu była paskudna śmierć. Naprawdę paskudna.
    – To po tej akt zgonu znalazłem na początku? – upewnił się Ćwiek.
    Sylvain pokręcił głową.
    – To była druga. Widziałem swoją kartotekę i załączniki podpięte do niej, co swoją drogą jest świetną robotą, aaaale… nawiasem mówiąc pozwoliłem sobie dopisać tam coś od siebie. Nie musisz mi dziękować – uśmiechnął się i mrugnął do hakera. – Generalnie ta moja druga śmierć to nie było nic bardzo drastycznego. Ot, trochę strachu, parę godzin poza światem i można wracać do życia, spacerując malowniczo w okolicach edeńskiej kostnicy, zastanawiając się przy tym jakby tu urządzić swój pogrzeb z gracją, stylem i gestem. Dzień jak co dzień w tym pięknym miejscu.
    – A śniła ci się dzisiaj jakaś inna, tak? – odgadł Fel, rozsądne ignorując wzmiankę o sylvainowym ataku na kartoteki.
    – A-ha – zgodził się.
    Do licha, Fel naprawdę wpatrywał się w niego z mieszanką uwagi i troski. A przy tym wyglądał na śmiertelnie zmęczonego. Tak… Fizycznie i psychicznie śmiertelnie zmęczonego, a Sylve nie miał pojęcia czy chciał mu jeszcze dokładać swoim marudzeniem.
    – To która?
    – Następna… Jak mówiłem: była paskudna. Chyba najgorsza ze wszystkich do tej pory. Znaczy, nie żeby reszta była przyjemna! Co to, to nie! Ale ta trzecia to chyba trwała najdłużej ze wszystkich i cholera, już zawsze będzie śniła mi się po nocach.
    Urwał, by upić kolejny łyk gorącej czekolady, smakującej jak słodko-gorzkie przekraczanie granicy, której nie przekraczał nigdy wcześniej. Najwyraźniej do tego sprowadzały się lekko surrealistyczne rozmowy dwójki niewyspanych nad ranem ludzi. Dlatego Sylve, tym razem nie czekając na specjalną zachętę, kontynuował:
    – Bo nie wiem, czy kojarzysz coś takiego… Dziewięć lat temu w Shangri-La ktoś zawalił stary opuszczony blok. Taki wiesz… Jeszcze w stylu kontynentu. Miał tylko sześć pięter i chyba był jednym z pierwszych na wybrzeżu zanim to całe miasto obrosło dookoła. No, w każdym razie, rudera była i zawaliła się prosto do zatoki.
    – Czy ten ktoś od zawalania ruder przypadkiem nie miał ksywki Leviathan? – spytał Ćwiek z przekąsem.
    – Ha! Wtedy jeszcze nie!
    – I co było dalej?
    – No więc… Jeśli pamiętasz akcję ze sprzątaniem zatoki po tym bałaganie, pewnie wiesz, że znaleźli tylko jedno ciało. Jakby… Wiesz, że nie przepadam za zabijaniem ludzi. Jak coś zawalam to tak, żeby na pewno nikogo w środku nie było. Nie bawią mnie przypadkowe straty w trupach. Zwłaszcza, że spora większość ma tylko jedno życie i plany na nie.
    – Zabiłeś kogoś wtedy? – próbował zgadnąć Ćwiek.
    – Co? Nie! Znaczy tak, ale nie – urwał i fuknął z niesmakiem. – Jedyną osobą, która tam wtedy zginęła byłem ja sam.
    Ćwiek syknął przez zaciśnięte zęby, krzywiąc się przy tym. Sylvain skrzywił się z nim, chociaż ze zgoła innych powodów. Znowu przed oczami miał tamtą windę. I znów poczuł krótki, gwałtowny ból, towarzyszący ściśnięciu przez dwie grube blachy, które go wtedy utopiły.
    – Dokładnie tak, mon ami. Pewnie zrobiłem wtedy coś źle. Bo kiedy skończyłem przygotowywać ruderę do zawalenia i już zjeżdżałem windą na dół, żeby zwiać i podziwiać dzieło zniszczenia w pełnej okazałości z bezpiecznego dystansu w całym budynku wysiadł prąd… – wziął łyka czekolady i oblizał wargi – co uruchomiło detonatory na parterze z jakiegoś cholernie niezrozumiałego dla mnie w tym momencie powodu. Teraz zrobiłbym to pewnie inaczej. Wiesz, miałem 23 lata i raczej nie za dużo doświadczenia z wysadzaniem czegokolwiek większego od petardy. No i nikogo do pomocy. Ale nie zmienia to faktu, że byłem w windzie, kiedy wszystko się zawaliło do wody. I to w windzie bez klapy w suficie – dodał na koniec.
    Tak jakby to był niesamowicie ważny szczegół całej historii. Bądź co bądź, pewnie był, bo gdyby klapa istniała, wszystko potoczyłoby się inaczej. Może nawet by to przeżył? Albo skończył przysypany i martwy zanim wszystko wpadło do oceanu.
    – Czy ty…? – Felix machnął ręką w jakimś niezrozumiałym geście, nie do końca wiedząc jak ubrać w słowa to, o co chciał spytać.
    Sylvain na szczęście się domyślił i skinął głową ze śmiertelną powagą.
    – Winda okazała się całkiem mocna i wytrzymała zawalenie. Pewnie jakbym nie otworzył jej drzwi, próbując stamtąd wyleźć miałbym więcej szczęścia. Generalnie niewiele brakło, żebym się wydostał. Miałbym trochę powietrza i pewnie zdążyłbym coś wykombinować.
    Tak blisko, a jednak tak daleko, co? – rzucił Felix w iście wisielczym tonie.
    – Dokładnie… A tak kiedy tylko uchyliłem sobie drzwi wnętrze zalał ocean i trzeba było się spieszyć. A jak już prawie wylazłem z tej cholernej windy spadł na nią kawał betonu, co powykrzywiało drzwi tak, że cudem nie odcięło mi nóg. I utknąłem. Tak na amen, bo utopiłem się dosłownie chwilę później. A potem wróciłem. I utopiłem się znowu. I znowu…
    Sylvain przymknął oczy i zacisnął dłonie na kubku, próbując odgonić wspomnienie tego. Nie była to miła rzecz do wspominania w środku nocy. I właśnie dla takich chwil jak ta im tego nie opowiadam… Felix rozsądnie nie pytał o nic więcej. W geście wsparcia położył tylko dłoń na ramieniu kolegi.
    – Znaleźli mnie dopiero po trzech dniach, jeśli dobrze sprawdziłem policyjne rejestry – przyznał w końcu niechętnie Sylvain, czując, że musiał to dodać, żeby historia była kompletna.
    – I ty tak przez trzy dni…? – oczy Felixa otworzyły się szerzej. Potrząsnął głową w niedowierzaniu.
    Sylve zaśmiał się w odpowiedzi bardzo niewesołym, złowrogim śmiechem osoby na skraju szaleństwa.
    – Powiedzmy. Szybko zorientowałem się, że regeneracja zajmuje dłużej, jeśli obrażenia są poważniejsze. Samo utopienie się wystarczało na śmiesznie krótko. Nie wiem, może kilkanaście minut? Kilkadziesiąt? Trudno było tam ocenić jak szybko leci czas. Co innego, gdy dochodziły do tego rany cięte czy złamania…
    Ćwiek skrzywił się naprawdę paskudnie, zapewne wyobrażając sobie to wszystko do czego Francuz zmierzał, więc Sylvain zdecydował się oszczędzić mu szczegółów. Nie było sensu opowiadać aż tak dokładnie. Zwłaszcza, że on sam starał się o tym nie pamiętać więcej niż było trzeba.
    – Wystarczy powiedzieć, że robiłem wszystko, żeby pozostać martwym jak najdłużej się dało, bo każda sekunda życia ciągnęła się tam latami. W końcu mnie wyciągnęli. Tylko wtedy byłem już oficjalnie martwy i zakopany w Agarcie od roku, więc mieli problem co zrobić z ciałem, które teoretycznie nie powinno tam w ogóle być. No bo i skąd? Przecież nie wstałem z grobu, żeby się utopić. Na szczęście niewygodne ciało samo się posprzątało zanim zdążyli zadecydować co dalej. Chyba nawet nie wspominali o mnie za bardzo po fakcie. Wiesz, „nieznane zwłoki”, „nielegalny imigrant” i te sprawy – Sylvain wzruszył ramionami. – Od tego czasu nie przepadam za jeżdżeniem samemu windami i nigdy nie wsiadam do nich przy robocie.
    – Toooo… To całkiem zrozumiałe – stwierdził w końcu Ćwiek. – Ale cholera, Sylve, to co mówisz, to by się nadawało na jakiś horror!
    Sylvain skrzywił się kwaśno i dopił resztę czekolady. Odstawił pusty kubek na stolik. A nawet nie wiesz, co przeszedłem, kiedy umierałem na inne sposoby, pomyślał tylko. Zdecydował się jednak powiedzieć coś innego. Coś, co można było okrasić firmowym uśmiechem Leviathana, nawet jeśli była to tylko słabsza wersja jego zwyczajowego szerokiego wyszczerzu:
    – No co ty nie powiesz, Kolczatko?
    Obaj – najpierw Sylve, potem Ćwiek – oparli głowy o kanapę i przez dłuższą chwilę po prostu wpatrywali się w sufit w całkowitym milczeniu. Tym razem minuty ciągnęły się przyjemnie, bo to, co powinno, zostało już powiedziane i nie trzeba było dodawać niczego więcej. Zostało tylko przemyśleć wszystko i ułożyć sobie w głowie na nowo. Było naprawdę komfortowo i tak spokojnie, jak może być o trzeciej w nocy w kryjówce najgorszego gangu w mieście. Gdzieś tam za ścianami spali ludzie i nieludzie. Jedni spokojnie, inni nieco mniej, ale w gruncie rzeczy nikt o tej porze nie zdecydował się chodzić po kryjówce. Nikt poza Sylvainem i Felixem, który chyba nigdy nie sypiał.
    – Już mi lepiej – stwierdził Sylvain w końcu, nie odrywając wzroku od betonu nad głową. Poświata bijąca od monitorów w warsztacie układała na nim fantazyjne wzory – To co teraz?
    Nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi zerknął w stronę Felixa. Chłopak miał zamknięte oczy i najprawdopodobniej drzemał. Sylvain uniósł brwi szczerze takim stanem rzeczy zaskoczony. Owszem, było ciemno i spokojnie, a to sprzyjało zasypianiu. Ale żeby Ćwiek? Chyba nigdy wcześniej nie widział go tak naprawdę śpiącego. I na pewno nigdy nie zdarzyło mu się to na kanapie w salonie, zwłaszcza nie na siedząco. A co, jeśli to był jego pierwszy raz od t y g o d n i albo nawet m i e s i ę c y? Kto mógł to wiedzieć, jeśli Berthier nie wiedział? To znaczyło dla Sylve tyle, że musiał bronić spokoju swojego kolegi za wszelką cenę.
    Sylve ostrożnie wstał z kanapy, bardzo pilnując, by nie wykonywać przy tym żadnych gwałtownych czy głośnych ruchów. Ściągnął z siebie swoją kołdrę, a potem tak delikatnie, jak tylko był w stanie, przykrył nią Ćwieka. Wstrzymał oddech, gdy chłopak poruszył się niespokojnie i uśmiechnął się do siebie, gdy ten jednak się nie przebudził. Oczywiście, że Sylvain z miejsca był w stanie poświęcić swoją kołdrę dla wyższego celu. W swoim pokoju miał bluzę, która z pewnością mogła zapewnić mu dość ciepła na resztę nocy. Zresztą kto jak kto, ale Sylve czuł, że Felix dla niego zrobiłby to samo.
    Potem na palcach wrócił do swojego pokoju po bluzę. Naciągnął ją przez głowę, ziewając szeroko. Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że ta rozmowa autentycznie mu coś dała. Bo nawet jeśli już nigdy więcej nikomu miał o tym nie wspomnieć, przynajmniej chwilowo uspokoił skołatane nerwy.
    Dobra koleżko, ty też się jeszcze nie wyspałeś.
    Zerknął na swoje pozbawione kołdry łóżko. I na drzwi. I znowu na łóżko. A potem porwał poduszkę w ręce i równie ostrożnie poszedł do salonu. Ćwiek dalej drzemał w najlepsze, więc Sylve ułożył się na sąsiedniej kanapie, układając swoją poduszkę pod głową. Wsadził pod nią rękę i zamknął oczy.
    Chwilę później spali już oboje.

2 komentarze:

  1. fgdsjkhdjsahjdjaskjcjs kocham ich <3
    Czuję się rozpieszczona po dwóch latach przerwy *^*

    OdpowiedzUsuń