niedziela, 21 października 2018

Od Sylvaina (CD Echo) - Jak się kradnie helikoptery?

     Sylve padł na kolana i mocno oparł się dłońmi o ziemię. Odetchnął głęboko przez nos i zamrugał kilka razy, próbując wmówić sobie, że świat wcale aż tak się nie kołysze. Mimo wszystko uśmiechnął się szeroko – w końcu miał co świętować. Niecodziennie zdarzało mu się rzeczywiście latać, a salto wykonał po raz pierwszy w życiu. Zasadniczo nigdy wcześniej też nie zdobywał szturmem bazy wojskowej i nie kradł śmigłowców. Jakby nie spojrzeć cała ta akcja wyładowana była aż po brzegi nowymi doświadczeniami. Wobec tego cały dzień wychodził mu jak najbardziej na plus.
     – Sylve? Żyjesz? – spytał Echo z niekłamaną troską.
     – Oui! – odpowiedział. – Chyba nie jestem przyzwyczajony do takich atrakcji... Zmienimy to. Chcę jeszcze raz!
     Zaraz jednak przypomniał sobie gdzie jest i dlaczego w takim miejscu. Dalsza nauka latania musiała poczekać. Ale tylko troszeczkę.
     – Jasne – zgodził się Echo. – A jaki mamy teraz plan?
   – Na dobry początek zejdź z widoku, błękitny przyjacielu – Sylve pociągnął Echo za rękę, zmuszając go do zajęcia miejsca obok siebie. Tak zdecydowanie trudniej było ich wypatrzeć na tle muru. Zwłaszcza, że Merkury jakby nie patrzeć świecił bardziej niż maska Leviathana. – Dobra... Plan jest taki. Ty – wskazał palcem na Echo – postarasz się zdrowo tu namieszać i zwrócić na siebie jak najwięcej uwagi. Ja – tu dźgnął się palcem w pierś – znajdę helikopter i wywiozę go stąd w jednym kawałku. Pod warunkiem, że odrobinę pomożesz mi przy bramie zanim radośnie odjedziemy w stronę zachodzącego słońca.
     Echo wyraźnie zmrużył oczy i pokiwał w zamyśleniu głową.
     – Łapię.
     – Cudownie. Czas się zabawić – Levi zaśmiał się szatańsko, zacierając ręce. A potem podniósł się z ziemi i zgięty w pół ruszył w stronę, gdzie jak mu się zdawało widział hangary.
     Musiał wierzyć nowemu koledze, że świetnie sobie poradzi z przydzielonym mu zadaniem. W końcu nikogo innego tu nie zabrał. Miał jednak przeczucie, że Echo go nie zawiedzie. Przecież grzebał przy grawitacji, więc nie mogło mu się nie udać. Nawet jeżeli jakimś cudem nie był aż tak kuloodporny jak Francuz.
     Skup się, Sylve, żebyś to ty nie nawalił, upomniał sam siebie. Nie odważył się jeszcze oddalić od muru. Oddzielony od głównej części jednostki kilkoma warstwami metalowej siatki czuł się względnie bezpieczny. Zwłaszcza, że niewyraźnie widział zarys niewielkiego oddziału żołnierzy, musztrowanych na placu pomiędzy budynkami i bardzo nie chciał, żeby się nim zainteresowali. Ci, którzy niewątpliwie pilnowali terenu ze strażnic, również mogliby zostawić go w spokoju. Jego plan zakładał przecież, że wszyscy ci groźni ludzie zgromadzeni na niewielkiej przestrzeni, z której nie sposób uciec żadnym sposobem, zauważą go dopiero wtedy, gdy będzie już za późno. Inaczej nie wróżył sobie ani długiego dziewiątego życia, ani tym bardziej przyjemnej i spokojnej śmierci. 
     A jeśli spaliliby moje ciało ZANIM bym się obudził? Na myśl o tym przeszył go zimny dreszcz. Przegiąłeś, Sylvainie... Tym razem naprawdę przegiąłeś. Ale przejmiesz się tym? Francuz uśmiechnął się lekko do siebie, na chwilę zamierając w bezruchu, gdy na jednej ze strażnic dojrzał ruch. Oczywiście, że nie. Zdrowy rozsądek zostawiłem dzisiaj w domu. A potem oderwał się od muru i skulony, pochylając głowę, żeby światła maski go nie zdradziły, skręcił w ścieżkę prowadzącą do wnętrza kompleksu. Raz Francuzowi śmierć!
     Wierzył głęboko w swoją zdolność do bycia niewidzialnym. Przecież starał się jak mógł, żeby nie zobaczyć nikogo, więc wedle wszelkich prawideł wszechświata on też powinien być niezauważalny. Tak głosiło odwieczne i fundamentalne prawo jego sprawdzonej logiki. Przystanął na rozwidleniu dróg i rozejrzał się czujnie, szukając wzrokiem hangarów. Nie było mowy, żeby nie znalazł w ich pobliżu żadnego śmigłowca. Jeśli Sylvain Berthier wiedział cokolwiek o wojsku, z pewnością mógł ręczyć za chorobliwy wręcz porządek. Zwłaszcza, gdy w jednostce znajdowali się głównie Azjaci – królowie dyscypliny i ładu.
     Tacy jak Legion. Mon Dieu, oby nie... Mam nadzieję, że ten gość jest wyjątkowym kwiatuszkiem i drugiego takiego już nie spotkam.
     Tylko czystym cudem udało mu się przekraść niezauważenie. Nie miał pojęcia jak do tego doszło, ale też niespecjalnie go to obchodziło. Grunt, że żył swoim dziewiątym życiem i nie zanosiło się, by miał przestać. Może było coś w powiedzeniu, że głupi miał zawsze szczęście? Nie żeby Leviathan uważał się za wybitnie głupiego. Ba! Był przecież wyjątkowym geniuszem. Dlatego dziwił się tym bardziej ilekroć coś szło mu aż tak gładko. Zwłaszcza, gdy przemykał w miejscu, gdzie niekoniecznie ktoś powinien go znaleźć.
     Hangar wyglądał zaskakująco normalnie. Ogromna jak na jego standardy hala, do której dostać się dało przez równie słusznej wielkości drzwi nie zaskoczyła go. Spodziewał się czegoś podobnego. I zupełnie go to nie interesowało. No bo co mógł w nim znaleźć? Myśliwce? Pierwszorzędne uzbrojenie? Nowoczesne samoloty? Drony?
     Pokręcił gwałtownie głową. Zgiń przepadnij, Szatanie! Może następnym razem się tobą zajmę...
     Aktualnie miał inne zmartwienie: nie widział na placu helikoptera. Z braku lepszego pomysłu postanowił obejść hangar dookoła, by upewnić się, że latająca maszyna śmierci nie czeka spokojnie z innej strony. I w tym momencie najwyraźniej zgraja Azjatów odkryła obecność Echo. Gdzieś w innej części kompleksu zawyła syrena alarmowa. Kilka sekund później wybrzmiała już cała reszta. Wszystko wskazywało na to, że Merkury postawił na nogi całą jednostkę. Wobec tego miał niekwestionowany talent w zwracaniu na siebie uwagi. Sylve zapamiętał to bardzo dokładnie.
     Nie chcąc tracić zbyt wiele cennego czasu – w końcu nie wiedział ile dokładnie go miał, a być może wcale nie było czym szastać – truchtem ruszył wzdłuż ściany hangaru. Poza tym nie był pewien czy Echo jest aż tak niesamowity jak na to wyglądał. Leviathan nie był pewien czy chciałby tłumaczyć się przed Ferą z tego, że porzucił kolegę na pastwę małej armii, a błękitny przyjaciel nie podołał na dłuższą metę wyzwaniu. Nie, Sylvain Berthier zdecydowanie nie chciał odbywać podobnej rozmowy. A poza tym Echo był mu jeszcze potrzebny. Od kiedy ja się tak przejmuję wspólnikami w zbrodni?
     Jego cel czekał na niego po drugiej stronie hangaru. Czarna piękność błyszczała zachęcająco, kusząc go swoim smukłym kształtem. Cztery płaty rotora zalotnie opadały ku ziemi. Zgrabne, malutkie kółeczka zdawały się czekać aż ktoś je poruszy. A ten ogon! Jednocześnie masywny i pełen nieskrywanego wdzięku. Prawdziwy, chiński Changhe, gotowy, by ktoś zaoferował mu wiele miłości. Tak się składało, że Sylvain właśnie zakochał się na zabój po raz pierwszy w życiu. Dystans dzielący go od śmigłowca pokonał wręcz mistrzowskim wieloskokiem i przykleił się do poszycia. A potem, z iście diablim uśmiechem sięgnął do kieszeni kurtki...

     – Echo! Mon ami! Niech no ja cię uściskam! – Sylvain wyskoczył z szoferki półpancernej ciężarówki, rozkładając szeroko ręce, by złapać swojego błękitnego przyjaciela.
     Merkury nie zdołał uciec. Nie żeby próbował, bo zdawało się, że nigdzie nie zamierzał się wybierać. Nie mniej Francuz i tak zamknął go w żelaznym uścisku. Bądź co bądź cały przekręt udał się właściwie tylko dzięki pomocy Echo. Sylvain może i był człowiekiem wielu talentów i nie do końca rozumiał koncepcję niemożliwości, ale z pewnością nie zakrzywiał praw wszechświata wedle własnej woli. Dlatego od czasu do czasu potrzebował wsparcia w postaci jeszcze bardziej uzdolnionej persony. A patrząc po tym, co do zaoferowania miał jego nowy błękitny i bardzo futurystycznie wyglądający przyjaciel, Sylve był pewien, że jeszcze nie raz przyjdzie mu złożyć propozycję Hermesowi.
     Tymczasem jakiś zaufany człowiek Eleny – jak Levi założył, że powinno się to wymawiać (Jaki normalny naród odruchowo czyta ,,H" na początku? Toż to nawet Włosi tego nie robią!) – wsiadł do JEGO ciężarówki i odprowadził JEGO nową dziewczynę helikopter głębiej w trzewia Nory.
     – Hej! Moje!
     Sylve szybko skinął głową Merkuremu, przysięgając, że należycie podziękuje mu później w kryjówce i, że od teraz są przyjaciółmi, a potem pognał w kierunku czekającej w oddaleniu zielonowłosej Polki za toczącą się ostrożnie ciężarówką. W końcu miał sporo pracy. Musiał przede wszystkim pozbyć się ustrojstwa, które umożliwiało odszukanie śmigłowca oraz zatrzeć numery boczne jednostki. A przy tym pamiętać, by uzgodnić z Eleną szczegóły jej obecności w jego wielkim planie.
     Wskoczył na pakę ciężarówki i chwycił się ogona helikoptera. Pomachał na pożegnanie Echo i  odwrócił z powrotem w stronę kierunku jazdy. Sylvain Berthier u boku swojej czarnej piękności majestatycznie sunął ku kolejnej przygodzie. Przecież z jakiegoś powodu został tymczasowym szefem małego oddziału indywidualności. I czuł się jak pan świata. Atak na wariatoodporną igłę po prostu nie mógł się nie udać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz