środa, 27 czerwca 2018

Od Jaskra (CD Piaskuna) - Ciężki zawód łącznika

        Jasper Calaghan do grona swoich talentów nie mógł zaliczyć żadnych zdolności choćby ocierających się o możliwości jego nowych znajomych z gangu. Pomijając same mutacje, wczorajszego wieczoru otaczali go także (względnie) normalni ludzie, przewyższający go w zupełnie naturalny sposób: przeszkoleniem i tężyzną fizyczną. Za to na pewno nie dało mu się zarzucić braku we wszystkim. Świetnie sobie radził z - jak to pięknie udowodnił Piaskun - utrzymywaniem równowagi, i to w wręcz ekstremalnych warunkach. Równocześnie pomimo i pod wpływem zaskoczenia, był w stanie w jednej chwili przewalić się do tyłu, nie trafiając plecami w oparcie i w akcie paniki przerzucić przez nie nogę oraz chwycić się dłonią krawędzi biurka. Ostatecznie wisiał tak w niemalże bezruchu, aż do momentu, w którym półmaterialny facet w czerwonej pelerynie zabrał swoją kolekcję blaszek. A to wszystko na obrotowym krześle z kółkami!
    Jaskier nigdy nie mówił, że zna wszystkie swoje możliwości. Wszystko wskazywało na to, że w gronie Szczurów będzie miał okazję się wykazać w najmniej oczekiwanych momentach.
    - Wszystko w porządku? - zapytał Piaskun suchym tonem, odsuwając się od biurka.
    - Pewnie! - odpowiedział niemal natychmiast poeta, podejmując próbę podciągnięcia się do normalnej pozycji. Nie udało się. Zamiast tego krzesło niebezpiecznie odsunęło się dalej w przeciwną stronę niżby sobie życzył. Mężczyzna był za to w stanie oprzeć na blacie łokieć. - Po prostu lubię sobie wisieć z krzesła od czasu do czasu. To świetne dla procesu twórczego! - zapewnił.
    Nie liczył, że w jakikolwiek sposób przekona Piaskuna. Mógł w nim wywołać co najwyżej jeszcze większą niechęć co do powierzonego mu wspólnika.
    - Czyżbym cię wystraszył? - stwierdził pytająco, nie oczekując odpowiedzi.
    - Co najwyżej zaskoczył - usprawiedliwił się Jaskier, w końcu podciągając się do normalnej, całkowicie naturalnej dla człowieka pozycji siedzącej.
    - Po co się tłumaczysz? Przecież widzę, że było inaczej.
    - Ehm... - Wierszokleta zastanowił się chwilę, nagle doznając deja vue z niedawnej sytuacji w barze, która niemal skończyła się dla niego nieprzyjemnie. Cóż, wydarzyło się najgorsze: jego wspólnik nie podzielał jaskrowego poczucia humoru.
    Ostatecznie Calaghan machnął niedbale ręką na znak, że się poddaje. Ani on, ani Piaskun nie potrzebowali ciągnąć tej konwersacji dalej. Szatyn zerknął z powrotem na swoje biurko i syknął cicho widząc rozsiane po niedokończonym wierszu drobne, czerwone plamki. Wyciągnął ze stosu nieokreślonych papierów nową kartkę, żeby później przepisać na nią, dosłownie, na czysto swoją pracę.
    - Adres - wtrącił się z niczego Pierwszy. Chwilowo rozkojarzony Jaskier spojrzał w jego stronę z niemym zapytaniem, ale szybko przypomniał sobie, co mógł mieć na myśli. Wziął do ręki swój telefon i sprawdził po raz kolejny ekran blokady, ale nie pojawiło się tam żadne nowe powiadomienie, które uszłoby jego uwadze.
    - Nic. Nikt jeszcze nie dzwonił ani nie pisał - pokazał Piaskunowi komórkę dla podkreślenia. - Do tej pory mamy tylko ten, którym się już zająłeś.
    Przez głowę poety prześlizgnął się odgłos długiego, zniecierpliwionego westchnienia. Mężczyzna poczuł, jak po plecach przebiegają mu ciarki. W życiu się do tego nie przyzwyczaję, pomyślał. Tyle się naczytał o przypadkach telepatów, a jeszcze więcej w tym temacie widział w książkach, ale nigdy nie zastanawiał się, czy mogłaby być w jakiś sposób nieprzyjemna. Bolesne to na pewno nie było, jednakże w jakiś sposób Jaskra drażniło.
    - Mogę zadzwonić do Ćwieka - zaproponował. - Może po prostu nas przegapili? Mają na głowie jeszcze trzy grupy w pozostałych miastach i kilku bogaczy również potrzebujących jakichśtam informacji...
    Pierwszy zmrużył oczy, ale skinął lekko głową, po czym przysunął się z powrotem w stronę Wierszoklety, wpatrując się wyczekująco w telefon. Jaskier odszukał więc numer hakera Szczurów, zadzwonił i ustawił tryb rozmowy na głośnomówiący. Z położonego na biurku telefonu przez chwilę dobiegał dźwięk wyszukiwania połączenia i oczekiwania na jego odebranie. Minęło już kilka sygnałów. Jaskier i Piaskun już byli przekonani, że nikt nie odbierze, kiedy nagle z głośnika dobył się głos, którego nie dało się z nikim pomylić:
    - CZEEEEEŚĆ! KTO TAM? SŁYCHAĆ MNIE?
    Westchnienie, które tym razem ,,wydał" z siebie tymczasowy wspólnik Calaghana, dla odmiany przybrało barwę niemal boleści.
    - Ze wszystkich osób... - Pierwszy wydawał się mówić do siebie.
    - Tak, Cup, słychać cię - zapewnił robota Jaskier. - Nie musisz krzyczeć.
    Nie miał jeszcze okazji poznać wszystkich Szczurów. Wczoraj większość zobaczył po raz pierwszy w życiu, w tym właśnie Hiccup. Kulisty robocik cały wieczór wykorzystał na objechanie absolutnie całego pokoju i witanie się z ludźmi na których przypadkowo wpadł. Nie ważne, czy dziewczyna akurat wylosowała Ferę, czy Daniela, których już znała, czy też wpadła pod nogi tego cichego gościa w masce, do którego chyba nie powinna się zbliżać - wszystkim groziło równe ryzyko nader optymistycznego powitania. Wierszokleta nie był wyjątkiem i nawet stwierdził, że Cup była na swój sposób urocza. Na dłuższą metę pewnie i świętego doprowadziłaby do szału, ale to nie on musiał z nią mieszkać pod jednym dachem.
    - Cześć ludku z telefonu! Skąd znasz moje imię? - zapytała zaintrygowana Czkawka. W tle grała jakaś muzyka rockowa, ale nie tak głośno, by robosekretarka mogła mieć faktyczne problemy z usłyszeniem rozmowy.
    - Cup, tu Jaskier - przypomniał poeta.
    - Jaskier? To taki kwiat - dziewczyna ucichła skonfundowana. - Czy pan próbuje mnie na coś naciągnąć? Sylve mówił, że nie wolno gadać z obcymi.
    - To tylko przezwisko. Przecież rozmawiałaś ze mną poprzedniego dnia.
    - Z kwiatkiem? Oj, coś pan zmyśla...
    Jasper wziął głęboki wdech.
    - Tu ten pan ze śmiesznymi włosami - wyjaśnił, chwytając się ostatniej deski ratunku zanim robocik się rozłączy.
    Z telefonu dobiegło oddalone od głośnika ,,Aaaahaaaaa".
    - Czemu pan od razu nie mówił? Prawie uznałam pana za jakiegoś sprzedawcę internetowego! - Hiccup wypowiedziała to takim tonem, jakby faktycznie była to jakaś obraza nie do przyjęcia.
    - Całe szczęście nic takiego się nie wydarzyło - uspokoił ją Jaskier. - A teraz powiedz mi, gdzie jest Ćwiek i dlaczego nie odebrał?
    - Kim jest Ćwiek?
    Calaghan nie wytrzymał i po prostu walnął się dłonią w czoło z taką siłą, jakby robił to równocześnie za siebie i Piaskuna. Wspomniany anorektyk obserwował jego reakcję z miną świadczącą o próbie uniesienia brwi.
    - Cup... - zaczął szatyn najspokojniej jak tylko mógł. - Ile osób w twoim otoczeniu nosi więcej ćwieków niż banda harleyowców?
    Nastała chwila ciszy. Jaskier mógł sobie wyobrazić, jak w tym momencie robot rozgląda się po pomieszczeniu.
    - Jest tylko Felix - odpowiedziała. - Co to ma do... oooh, już rozumiem!
    - Lepiej tego nie rób po raz drugi - zaproponował Piaskun przeczuwając, że poeta ma ochotę znowu się uderzyć.
    Nagle gdzieś z oddali dobiegł jeszcze czyjś głos. Dwójka Szczurów z ulgą rozpoznała charakterystyczny akcent Ćwieka, nie podobny do angielskiego pozostałych członków gangu.
    - Ktoś zadzwonił więc odebrałam! - pochwaliła się w odpowiedzi Hiccup. - To jakiś Jaskier, ale nie żaden prawdziwy jaskier, tylko facet z takim przezwiskiem...
    - Dobrze, Cup, daj mi teraz z nim porozmawiać - poprosił stłumiony głos hakera.
    - Świetnie sobie radzę! - zapewniła dziewczyna.
    - Wierzę, ale to jednak mój telefon. Proszę mi go oddać.
    W następnej chwili z głośnika już wyraźnie słychać było Australijczyka:
    - Hej! Wybacz, chyba powinienem zacząć zostawiać telefon poza zasięgiem małych ciekawskich robotów... Nie, nie jestem zły. Idź do Hyde, pewnie potrzebuje twojej pomocy - dodał ciszej, zapewne w stronę przykładu małego ciekawskiego robota.
    - Tia... nic się nie stało... tak mi się wydaje - mężczyzna spojrzał kątem oka na Piaskuna, licząc, że ten jeszcze nie ma ochoty go zamordować. - Słuchaj, Ćwiek. Obok mnie stoi już poważnie zniecierpliwiony facet w czerwonym kapturze i nadal czeka na swój kolejny adres w Dżannah.
    - Dżannah? Już?! - zdziwił się Felix. - Ja... tego... nie znalazłem nic nowego.
    - Nic? Na pewno?
    - Nie spodziewałem się, że Piaskun tak szybko się uwinie i zajęliśmy się szukaniem informacji dla reszty. Dopiero co znaleźliśmy jednego ciekawego jegomościa na liście stałych klientów w klubie Likaona, wydrukowaliśmy dokładne plany wszystkich twierdz, dalej szukamy konkretnej lokalizacji pierwszego celu dla Erro w Edenie, a z Shangri-La jesteśmy w lesie. Przynajmniej Kas i Koreaniec mają co robić... - haker zastanowił się chwilę. - Zadzwoń wieczorem. Może się z tym uwiniemy.
    - O której? - zapytał Pierwszy. Jaskier powtórzył pytanie Felowi, domyślając się po przedłużającej się ciszy, że ten przez telefon raczej Piaskuna nie usłyszy.
    - Ósma? Coś koło tego.
    - Oookej, zadzwonię - odparł Calaghan. - Dzięki. I powodzenia!
    - Przyda się... - rzucił Ćwiek i się rozłączył.
    Poeta obrócił się na krześle w stronę swojego wspólnika ze splecionymi palcami. Westchnął głęboko.
    - Zgaduję, że mam się ciebie spodziewać koło ósmej wieczorem - stwierdził.
    - Zgaduję, że nie masz innego wyjścia - odpowiedział Piaskun i ruszył w stronę drzwi. Przyszedł tu tylko i wyłącznie po jedną informację i najwyraźniej wolał zbiec poza zasięg Jaskra, zanim ten spróbuje z nim o czymś porozmawiać. Cóż, szatyn faktycznie miał do niego sporo pytań, ale wszystkie przyszły mu do głowy dopiero wtedy, gdy Pierwszy dosłownie zniknął za drzwiami mieszkania.
    Mężczyźnie nie pozostało nic więcej jak z powrotem przysunąć się do biurka i zająć własnymi sprawami. Przesunął bliżej siebie przygotowaną czystą kartkę i tą z wierszem, poplamioną plamkami krwi ludzi yakuzy. Wzdrygnął się lekko. Nie potrzebował cudzej krwi w swoich dziełach. Z tą myślą zajął się przepisywaniem utworzonego już fragmentu wiersza o szczurach dla Seanit.
    Kto by pomyślał, że łącznicy mają taki ciężki zawód?

Piasek? Jak chcesz coś dodać to proszę. Ja pomysłów więcej niestety nie mam > <

wtorek, 26 czerwca 2018

This house is protected by the good Lord and a gun. You might meet them both if you come in unwelcome.

归途 (Guītú - też nie miałam pojęcia, że tak się to czyta)
Imię: Corazon, w tłumaczeniu oznaczające ,,Serce”. Łatwo skracalne do ,,Cora”. Nie ma zielonego pojęcia skąd matce do głowy wpadł podobny pomysł, ale nie marudzi. Nawet jeśli hiszpańskojęzyczni słysząc je drapią się w głowę, samo imię właścicielce nawet się podoba. Wpasowało się w stwierdzenie jej byłego oddziału, że kobieta była ,,Sercem i duszą” całej ekipy, a i teraz można nawet odnieść wrażenie, iż bez niej każde towarzystwo jest zdecydowanie cichsze.
Nazwisko: Noriega Rael - zgodnie z tradycją pierwsze po ojcu, a drugie po matce.
Pseudonim: Dorobiła się właściwie tylko jednego, który sama sobie nadała: ,,Espejo”, czyli ,,Lustro”. Jest to najprostszy opis ulubionej sztuczki Cory, którą dopracowuje od kilku lat. Nieźle ten przydomek rozsławiła, zanim przeniosła się na stałe do Megalopolis. Nad tutejszą reputacją dopiero pracuje.
Płeć: Kobieta, aczkolwiek ani jej imię, ani przezwisko nie wskazują na to jednoznacznie. Przestępczy półświatek Megalopolis z początku założył, że jest facetem i plotka ta nadal kręci się po okolicy. Espejo niespieszno ją poprawiać.
Wiek: 36 lat
Rasa: Świetnie zakamuflowana mutantka. Nawet testy genetyczne nie potrafią jednoznacznie określić, czy w DNA Noriegi istnieją znaczne zmiany. Żadnych oznak fizycznych czy psychicznych pod tym względem także nie wykazuje, więc widać to dopiero wtedy, gdy kobieta otwarcie się pochwali swoimi możliwościami.
Narodowość: Hiszpania
Obywatelstwo: Zamieszkała na stałe w głównej bazie w Elizjum, toteż i tamtejsze obywatelstwo sobie przyjęła. Ba, nawet kupiła mieszkanie tuż nad siedzibą Szczurów, by jeszcze bardziej wyglądać na kolejnego typowego mieszkańca Megalopolis. Stoi prawie całkiem puste i czasem tylko służy Corazon lub komuś innemu za kryjówkę. Zdecydowanie częściej od samej właścicielki śpią tam jej znajomi.
Rodzina: Starszy brat poszedł w ślady ojca, więc razem z Noriegą seniorem trafił do więzienia za działalność w kulcie. Młodsza siostra Corazon postąpiła za jej przykładem i uciekła zabierając ze sobą matkę zanim sprawy przybrały najgorszy obrót. Prawdopodobnie mieszkają gdzieś w Meksyku. Cora nie utrzymuje z nimi kontaktu.
Miłość: Gdy już nie obowiązywały ją rygory przekręconej pseudo religijnej doktryny, zaczęła próbować życia towarzyskiego. Ma za sobą dwa związki, z czego jeden zakończył się normalnie, a drugi wezwaniem policji. A szkoda - Noriega naprawdę tego idiotę polubiła. Lekcja na przyszłość: lepiej pilnować swoich rzeczy.
Aparycja: Noriega nie jest dobra w ukrywaniu się. Nigdy nie lubiła zabawy w chowanego, bo ani nie potrafiła się skradać, ani nie miała cierpliwości, by długo siedzieć w kryjówce. Niezależnie, czy to na ulicy, czy podczas strzelaniny, w tłumie dostrzeżesz ją jako pierwszą. W tej pierwszej wersji wydarzeń może za to okazać się nieco bardziej rozkojarzona niż w drugiej - przez własne gadanie może nawet nie usłyszeć jak się zbliżasz. Głos Corazon poznasz w pierwszej kolejności: jest niski i lekko zachrypnięty, wyraźnie uszkodzony przez lata przekrzykiwania wszystkich i wszystkiego wokół niej. Nadrabiała nim posturę, ponieważ chociaż do najniższych osób nie należy, w jej oddziale właściwie wszyscy byli od niej wyżsi. Teraz przejmować się tym nie musi - wśród Szczurów wzrost Rael trzyma się w średniej - ale dalej ma tendencję do podnoszenia tonu głosu, szczególnie, gdy świetnie się bawi. Ma typowo wojskową sylwetkę, niezbyt atrakcyjną jak na standardy dzisiejszej mody. Nie przeszkadza jej to ani trochę, bo zdaje sobie sprawę, że bez trudu pokonałaby większość swoich rówieśniczek w konkurencjach wymagających wysiłku fizycznego. W ogóle nie stara się nikomu przypodobać, aczkolwiek gdyby chciała, ma ku temu warunki. Jej cera jest naturalnie o pół tonu ciemniejsza od standardowej ,,białej”, a przedramiona i twarz najwyraźniej trwale opaliła. Sporo odziedziczyła po matce, w tym zarysowane kości policzkowe i delikatny podbródek, nie pasujący w żadnym stopniu do żołnierza. Jakby tego było mało, ojciec dał jej prosty, ale nie zadarty nos. Młodej Corze wyjątkowo przeszkadzała jej własna uroda i odkąd trafiła do czynnej służby robiła wszystko, by nie wydawać się kumplom z jednostki w żaden sposób atrakcyjna. To właśnie z tamtych czasów wyciągnęła swoje dzisiejsze nawyki, jak wstręt do makijażu i jakiejkolwiek biżuterii oraz ,,gust” co do ubioru. Dobrze czuje się w luźnych, wygodnych ciuchach. Zawsze wygląda, jakby wybierała się do siłowni, a przynajmniej tak z reguły kojarzą się jej znoszone, skrócone do połowy łydki dresy, sportowe obuwie i bluza z suwakiem. Włosów też z reguły spina niechlujnie, najczęściej w koka. Wyjątek robi, ironicznie, dla swojej prawdziwej roboty w gangu - doświadczenie wojskowe nauczyło ją, że w środku akcji twoim największym wrogiem może się okazać luźny kosmyk włosów. Żeby nie było, niechlujny wygląd nie ma nic z niechlujnością samą w sobie. Jako wykwalifikowany medyk Cora potrafi utrzymać wokół siebie porządek. Do wszelkich zadań podchodzi z absolutną pewnością siebie, którą aż widać. Elementem niezmiennym w jej ubiorze jest medalik w kształcie odwróconego trójkąta z wygrawerowaną na środku gołębicą, zawieszony na łańcuszku po nieśmiertelniku. Samych nieśmiertelników pozbyła się dawno temu, bo - w przeciwieństwie do poświęconego medalika - nie miały dla niej żadnej wartości. Symbol (niezbyt typowy jak na pamiątkę pierwszej komunii świętej) to godło zlikwidowanego kultu paramilitarnego, którego członkowie nazywali siebie ,,Bojownikami Ducha Świętego”. Porzuciła grupę jeszcze przed ingerencją sił rządowych, ale nadal jest wierzącą i nie wyobraża sobie wyrzucać przedmiotu o wartości religijnej. Zabrała ze sobą z Hiszpanii także kilka innych pamiątek, w tym swój ekwipunek żołnierski. Najistotniejsza z całej listy jest kamizelka kuloodporna, ale Espejo nie miała serca pozostawiać swojego ciemnoczerwonego beretu, gogli (chroniących nie tylko przed ostrym światłem, ale i odłamkami) i kombinezonu moro. Po ucieczce sprawiła sobie także czerwoną bandanę, pozwalającą jej zachować niejaką anonimowość, nawet jeśli bardziej pomaga jej sam fakt, że z reguły działa zbyt szybko, by dać komuś szansę na zapamiętanie jej wyglądu. Niemalże tuż przed dołączeniem do Szczurów zrobiła sobie tatuaż na wierzchu prawej dłoni: ośmiokątny kryształ z odbijającymi się w jego wnętrzu ściankami, subtelnie zabarwionymi na kolory tęczy. Wyjątkowo misterna i świetnie wykończona robota, której kobiecie aż szkoda zakrywać.
Charakter: Wielu nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wielką rolę w budowaniu charakteru odgrywa wiara. Człowiek z natury jest istotą religijną i musi w coś wierzyć, nawet jeśli nie będzie to konkretny bóg. Jahwe, Allah czy Budda to tylko imiona. Dla Corazon ważniejszym jest to, co się za nimi kryje: ideologia, filozofia, wkład w kulturę i historię świata. Czyni to z niej osobę wyjątkowo tolerancyjną i rzeczową, jak na kogoś wychowanego w prawie że kultystycznej wizji świata. Cora nie ocenia innych po tym, w co wierzą. Nawet do ateistów nic nie ma, bo absolutnie KAŻDY w coś wierzy. Po prostu nie każdy obiekt kultu ma imię i książkę spisaną przez kogoś oświeconego. Doskonale wie, że nie ma najmniejszych praw do szufladkowania drugiego człowieka, a ludźmi kierującymi się stereotypami i uprzedzeniem po prostu gardzi. Należy do tej grupy nie uznającej wszystkich Arabów za terrorystów, Cyganów za złodziei, a drugowojennych Niemców za nazistów. Przy okazji nie boi się swojego zdania wyrażać i uparcie bronić, przez co nierzadko musi zdzierżyć trochę nieprzyjemnych komentarzy. Matka zawsze uważała ją za naiwną, równocześnie martwiąc się, że kiedyś źle wypowiedziane słowa ściągną na dziewczynę poważniejsze kłopoty niż kilka siniaków i urażoną dumę. Wierzyła, iż córka ostatecznie z tego wyrośnie i wiecie co? Tak się nie stało - Noriega jest równie zadziorną, dumną i upartą kobietą jaką była od urodzenia. Zaciskanie bezsilnie pięści czy mruczenie przekleństw pod nosem po prostu nie jest w jej stylu. Chętniej głośno klnie i mocno bije. Gdy ma ku temu okazję, woli działać niż siedzieć cicho. Wtrąca się w wiele spraw, często nawet takich nie wymagających jej obecności. Zdarza jej się przez to doprowadzać do rękoczynów, z których (na własne szczęście) ma spore szanse wyjść zwycięsko. Ognisty temperament równocześnie robi z niej dobrą mediatorkę - nie znosi przysłuchiwać się cudzym kłótniom, więc z reguły po prostu wchodzi między walczących i (czasem dosłownie) rozdziela ciągnąc za kołnierze. Czasem doda do tego tylko jakiś komentarz dający znać jak wysoko sięgnęła frustracja Hiszpanki, po czym wróci do swoich spraw, ale w przypadku bardziej skomplikowanych konfliktów może wygłosić istne kazanie. Chociaż w większości brzmią niczym rodzicielskie morały, jedno trzeba Corze przyznać: potrafi dać człowiekowi do myślenia. Nie jest żadną mówczynią, ale czasem proste żołnierskie słowa i kilka przykładów podkreślających bezsens całej sytuacji wystarczają, by przynajmniej zamknąć delikwentom usta na jakiś czas. Nikt nie lubi być przyrównywanym do bezmyślnego dziecka, a takie czasem odnosi się wrażenie po tyradzie Espejo. I tak, kobieta doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że gdyby została matką, byłaby chyba najbardziej zaborczym rodzicem w całym Megalopolis. Doskonale zna wszystkie swoje wady i osobiste problemy, co mocno przekłada się na jej samoocenę. Jak już wspomniałam na początku, religia to istotny czynnik dla ludzkiej psychiki. A dziecko, z którego fanatyk tworzy żołnierza, jest jednym z najpaskudniejszych wariantów jej złego wpływu na rozwój charakteru. Rael potrafi prosto z mostu przyznać, że jej kręgosłup moralny został spieprzony do sedna. Cora właściwie nie ma już zielonego pojęcia, co jest dobre, a co złe, bo nawet prawo dopuszcza się czegoś, co zwie zbrodnią. Corazon już jakiś czas temu uświadomiła sobie, że nie ma dobrych i złych - są ludzie, a człowiek, jak każda istota żywa, po prostu chce przeżyć. Rael nie usprawiedliwia swoich czynów niczym i nie szuka przebaczenia. Żyjąc w wierze doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że tacy jak ona zasługują już tylko na miejsce w piekle. Jedynym, co jej pozostaje jest robienie tego, w czym jest najlepsza. Jeśli więc świetnie wychodzi jej sianie chaosu, czemu miałaby zmarnować swój talent? Przynajmniej będzie miała pewność, że świat ją jakoś zapamięta i ma głęboko gdzieś, dla kogo będzie idolem, a dla kogo terrorystką. Pomimo tego przeświadczenia ma pewne określone zasady, których nie godzi się łamać. Wynikają głównie z jej wręcz prostolinijnej wiary. Chociaż swoją duszę uznaje za straconą, Cora nadal jest silnie wierzącą chrześcijanką. Nie widzi sensu w porzucaniu raz przyjętej idei przez strach przed potępieniem. Wyjaśnia to prostą anegdotą: Odrzucenie istnienia dentysty nie sprawi, że twój ząb wyzdrowieje. Dlatego jeszcze nie wyrzuciła medaliku Bojowników Ducha Świętego i - ironicznie - modli się do Trójcy (choćby i w myślach) przed własnoręcznym rozpętaniem istnego piekła.
    Espejo nieustannie targają wewnętrzne konflikty. Czuje się jak najgorszy zdrajca i hipokryta, ale w życiu nie daje tego po sobie poznać. W jej zachowaniu nie widać absolutnie żadnych wątpliwości. Każde wypowiedziane słowo, krok naprzód i oddany strzał przemawiają za niesamowitą pewnością siebie, o którą nikt nie posądziłby kobietę, która przeżyła kryzys wiary i światopoglądu. Corazon z doświadczenia wie, że na polu bitwy potrzebna jest przynajmniej jedna osoba, po której widać, że wie co robi. Dodaje to innym otuchy i zachęca do podjęcia własnych działań. Noriega nie bez powodu dorobiła się tytułu ,,Serca i duszy oddziału” - nawet w centrum strzelaniny potrafi rzucić ci zadziorny uśmiech i zawołać ,,Bierz ich, tygrysie!”. Z tego powodu zwykła dosyć łatwo zdobywać sympatię innych najemników o podobnych doświadczeniach życiowych. Po części można jej wieczną pewność siebie i brak zawahania przypisać doświadczeniu medyka polowego, bo w końcu co to za chirurg, któremu trzęsą się ręce? W innym scenariuszu życiowym kobieta pewnie poszłaby całkowicie w medycynę lub inny zawód wymagający kontaktu z drugim człowiekiem. Wydaje się doskonale wszystkich rozumieć. Jednakże ostatecznie mamy do czynienia z tą, a nie inną wersją Corazon i jeśli szukasz kogoś, kto sobie z tobą pomilczy, to źle trafiłeś. Hiszpanie z natury są głośni, rozgadani i towarzyscy, a Cora nie odbiega od tego stereotypowego schematu w żadnym stopniu. To idealny towarzysz na wyprawę do najbliższego baru, gdzie podnoszenie głosu bez wyraźniejszego powodu będzie usprawiedliwione ogólnym gwarem. Na dodatek bardzo lubi sport i, podobnie jak z religiami, nie jest uprzedzona do żadnej dyscypliny. Nikogo chyba nie zdziwi, że uwielbia wszelkie odmiany rocka i metalu. Niektórzy nawet sądzą, że ten akurat gatunek najbardziej trafia w jej gusta, bo bywa głośniejszy niż ona sama. I pamiętaj: śpiewać każdy może, w tym i Corazon.
Zarys przeszłości: Konflikty na tle religijnym powszechnie uznawane są za jedne z najbardziej bezsensownych w historii ludzkości. Jakby nie patrzeć, ich uczestnicy biją się o prawo do posiadania racji w konkretnym temacie. Idąc jeszcze dalej można by było nawet uznać, że taki dżihad jest równie bezsensowny co wyprawy krzyżowe. Wojny w założeniu były przez wieki środkiem zysku: teren, pieniądze i dostęp do surowców grał kluczową rolę w przetrwaniu imperiów. Jakie przetrwanie zapewniało udowodnienie, że czyjś bóg jest gorszy od innego?
Inna sprawa, gdy ktoś wykorzystuje religię jako motor napędowy swojej kopalni złota. Przykładowo: tworzy sobie małą armię napojoną ideami, która walczy nie chcąc niczego w zamian, bo wystarczy im samo poczucie spełnienia.
Taką małą armią byli Bojownicy Ducha Świętego - grupa paramilitarna, która swego czasu nawet dorobiła się poparcia prawdziwego wojska. Jej założycielem był zwolniony ze służby porucznik, człowiek doskonale obeznany z organizacją prawdziwego oddziału. Do podjęcia decyzji skłoniła zwykła bezczynność. Facet czuł się wręcz oburzony swoją dymisją, chociaż dobrowolnie ją przyjął. Najwyraźniej powrót do normalnego życia poza wojskiem mu nie służył. Przyczynić się do tego mogła również niespełniona ambicja. Jakikolwiek powód by to nie był, można go podciągnąć pod jedno określenie: chęć zysku. Espejo już nie obchodzi, czy chciał zarobić, czy po prostu zaistnieć - złe intencje nie mają uzasadnienia i w jej pamięci mężczyzna pozostał po prostu kolejnym chciwcem.
Oddział głosił pięknie brzmiące idee: miał rozstrzygać groźne konflikty szybko i skutecznie, okazując pojmanym łaskę ku chwale idei Jezusa Chrystusa, który wybaczał nawet swoim dręczycielom. Brzmiało świetnie na papierze, ale w obietnicach założyciela było wiele luk. Oczywiście Corazon nie była tego świadoma. Bojownicy Ducha Świętego zaistnieli jeszcze przed jej narodzinami. Gdyby powstali jakieś pięć lat później, prawdopodobnie nigdy nie miałaby z nimi do czynienia. Los chciał, że jej przyszły ojciec dał się zaciągnąć do oddziału. Był zagorzałym chrześcijaninem i ideologia walki o wiarę oraz dobro współwierzących brzmiała dla niego wspaniale. Oczywiście żaden z członków organizacji nie zdawał sobie sprawy, że ich światła idea przechodziła w wypaczenie prawd chrześcijańskich. To normalna kolej rzeczy w kwestii kultów, podobnie jak fakt, iż ich członkowie z reguły wciągają w to innych - w pierwszej kolejności własne rodziny.
Corazon Noriega Rael miała pech trafić w to bagno właśnie w momencie pojawienia się pierwszych oznak fanatyzmu. Nieświadomi kultyści zaczęli wychowywać swoje dzieci w głębokiej wierze i oddaniu sprawie Bojowników. Oczywiście władze państwa nie widziały problemu - lider grupy nie wspominał o tym, że jej skład nie stanowili sami żołnierze. Bojownicy w oczach państwa byli eksperymentalną jednostką. Nikt nie wiedział, że mężczyzna (prawdopodobnie nieumyślnie) zakorzenił kult, z którego bał się wycofać. Noriega dorastała w czasie, gdy obietnica ochrony wiary przeradzała się w zapowiedź wojny. Zaciągnięcie się do oddziału (ku niezmiernej dumie ojca) nie stanowiło dla niej problemu, bo walce o dobro sprawy płeć nie grała roli. Każdy mógł walczyć, jeśli taka była jego wola. Gdy zakończyła podstawowe szkolenie oraz dodatkowe pozwalające jej pełnić rolę medyka polowego, jednostka otrzymała już wyróżnienie za sukcesy oraz wsparcie rządowe.
Bojownicy Ducha Świętego traktowani byli początkowo jako mała jednostka do zadań specjalnych, na wzór GEO. Wkrótce jednak zaczęto porównywać ich do amerykańskich Navy Seals, ze względu na skuteczność oraz szybko rosnącą liczbę. Grupa zaczęła brać udział w konfliktach na skalę kontynentalną, skupiając się na zwalczaniu terroryzmu o podłożu religijnym. Noriega spędziła dobrych parę lat swojego życia na bliskim wschodzie, walcząc ramię w ramię z żołnierzami amerykańskimi, angielskimi, a nawet i rosyjskimi. Brała udział w trzech poważnych operacjach oraz w wielu mniejszych. Wszystkie zostały określone przez obcych dowódców podobnie: ,,Bojownicy wpadli i wypadli, nie zważając ilu z nich padło w trakcie, a ile trupów pozostawili do zbierania.”
Swoją mutację kobieta odkryła dopiero potem. Szczerze mówiąc, była tym faktem przerażona. Ideologia Bojowników nie wspominała nigdzie o mutantach, nie miała więc zielonego pojęcia, jak zareagowaliby na to pozostali. Ze strachu przed wykluczeniem z grupy starała się ukrywać swój niecodzienny talent. Dopiero po kilku latach odważyła się wykorzystywać go w walce. Sporo osób poza jednostką dziwiło, dlaczego medyk polowy działa jako indywidualista, ale sami członkowie oddziału przywykli do faktu, że Corazon w środku akcji po prostu znikała i wracała zwycięsko, często dokonując rzeczy niemożliwych. Nikt nie miał na co marudzić. Za to oddział Espejo mógł chwalić się posiadaniem najlepszej infiltratorki w krótkich dziejach całej organizacji.
Nikogo nie zdziwił awans Noriegi na oficera. Kobieta była wyjątkowo dumna ze swoich osiągnięć i nie zamierzała zawieść niczyich oczekiwań. Świetnie radziła sobie w roli dowódcy, ale nie dano jej cieszyć się tytułem zbyt długo. Półtora roku po awansie Bojownicy zaczęli sprawiać problemy - nowy przywódca jednostki ignorował rozkazy i wysyłał swoich ludzi do akcji bez pozwolenia przełożonych. Na dodatek z okolic głównej siedziby w Hiszpanii docierały do dowództwa podejrzane zgłoszenia o wzrastającej agresji wobec obywateli wyznania żydowskiego i muzułmańskiego. Dopiero wtedy, prawie trzydzieści pięć lat po jego powstaniu, odkryto, że cały ruch był sprytnie ukrytym kultem.
Cora nie potrafi określić kiedy dokładnie zaczęła dostrzegać hipokryzję w tym, co głosiła, a co robiła ich organizacja. Na pewno było to już jakiś czas przed wszczęciem całego dochodzenia, ale nie na tyle wcześnie, by odmówiła rangi oficerskiej. Na pewno ingerencja śledczych zapaliła w jej umyśle czerwoną lampkę, a idąc za intuicją kobieta wkrótce dotarła do paskudnej prawdy: jej życiem kierował ktoś inny, od samego początku. Nikt nie lubi wiedzieć, że nie ma władzy nad własnym życiem. Dlatego też Noriega zbiegła z kraju bez żadnego pożegnania, jakiś miesiąc przed pojmaniem drugiego i ostatniego przywódcy kultystów oraz aktywnych członków. Przez kilka lat działała jako wolny strzelec, poznając trochę życia poza restrykcjami przeinaczonej doktryny religijnej. Wtedy też wymyśliła przydomek ,,Espejo”, mogąc już bez żadnego lęku wykorzystywać swoją mutację.
Oficjalnie: W Hiszpanii chyba już kilka lat temu skończyli wyłapywać członków Bojowników, a nazwisko Corazon przeszło bez echa. Jej jedyna sława ciągnie się za pseudonimem. Co ciekawe, wielu świadków, którzy widzieli najemniczkę w akcji jest święcie przekonanych, że ,,Espejo” to nazwa paramilitarnego oddziału przestępczego. Cora jest z tego faktu bardzo dumna. Oznacza on, że jej sztuczki przynoszą oczekiwany rezultat na większą skalę niż się spodziewała. Jako, że dodatkowe studia medyczne już skończyła, nie musi już właściwie opuszczać podziemia i zarabia na pełny etat u Fery. Jej nazwisko jest więc jedynie kolejnym w długim ciągu listy mieszkańców Megalopolis. Nikt jej nie szuka, nikt się nią nie przejmuje.
Rola w gangu: W głównej mierze jest wsparciem w obojętnie jakiej akcji wymagającej pary rąk do pomocy - nie ma wiele do roboty, więc chętnie się zaciąga do czegokolwiek. Ma szczególny talent do działania w formie dywersji, w czym pomaga jej mutacja. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, to najlepsza osoba do pozostawienia w tyle w celu zajęcia pościgu, bo kobieta i tak będzie w stanie uciec. Jednakże ku jej zaskoczeniu okazało się, że to jej doświadczenie w zszywaniu ran i wyciąganiu kul okazuje się najlepszym, co mogła zaoferować Szczurom. Z racji kiepskiego zaplecza medycznego, nawet chętnie ją przyjęli.
Umiejętności: Corazon jest przede wszystkim świetnie przeszkolonym żołnierzem, dobrze obeznanym z karabinkami szturmowymi i pistoletami automatycznymi. Ponad podstawowymi kursami, z własnej inicjatywy dobrała sobie jeszcze kilka lat szkolenia medycznego w zakresie wojskowym. Nie mając zbyt wiele do roboty po rozbiciu Bojowników, Rael zdecydowała się dodatkowo w tym zakresie douczyć, dzięki czemu radzi sobie jako medyk także w poważniejszych przypadkach. Tytułu lekarskiego nie posiada, ale radzi sobie z nicią chirurgiczną na tyle, by postawić towarzyszy na nogi po nawet poważniejszej ranie. Chociaż przygotowywano ją do walki w zespole, dosyć często odłączała się od drużyny działając solo. Nauczyło ją to polegać na sobie i swoich możliwościach, co pozytywnie przełożyło się na jej reputację w jednostce. Jest dobrym liderem, ale po niemal dekadzie samodzielnych działań nie wyrywa się przed szereg. Mimo wszystko można z całkowitym zaufaniem powierzyć jej organizację akcji uderzeniowych. Kobieta nierzadko oferuje swoją pomoc jako dywersję, nie wymagając niczyjej pomocy. Jeśli mówi, że doskonale poradzi sobie sama, to lepiej jej zaufaj. Choć nadal występuje sama przeciwko nawet dziesięcioosobowej grupie, z wielu relacji ludzi mających kiedyś do czynienia z niejaką ,,Espejo” wynika, że to nie jest jeden człowiek - to zorganizowany oddział. Przezwisko ,,Lustro” jest najtrafniejszym opisem nadnaturalnej zdolności Noriegi: mutantka potrafi przekonać ludzi wokół siebie, że widzą nawet cztery kopie niej samej, które w skrócie nazywa po prostu Odbiciami. Dopracowała swój talent do takiego stopnia, iż nie musi zbytnio skupiać się na zachowaniu konkretnych Odbić. Po prostu robią to, co zrobiłaby Corazon i każdy inny przeszkolony żołnierz, przy okazji nie powtarzając ruchów innego klona. Co więcej, trafione Odbicie zachowuje się tak samo jak trafiony człowiek - śmiertelnie postrzelone upada i nie wstaje, zgodnie z oczekiwaniami strzelca. ,,Trupy” i ogółem Odbicia jako byt niematerialny nie zostawiają po sobie śladów krwi, ani nie mogą nikogo zranić. Z tego właśnie powodu tylko udają, że strzelają. Wszyscy wokół słyszą wystrzały kilku karabinków, a nawet świst przelatującej kuli, ale nie mogą zostać zranieni. Klony starają się również nie pozwolić się dotknąć lub wpaść na drugiego człowieka, gdyż ten po prostu by przez nie przeniknął bez żadnego oporu. Gdy któreś Odbicie ,,ginie”, ślad po nim znika dopiero po jakimś czasie, gdy prawdopodobnie nikt już tego w trakcie strzelaniny nie zauważy, bo Noriega nie chce spalić swojego przekrętu. Zamęt podczas chaotycznego ostrzału pozwala kobiecie z powrotem niezauważenie dokładać nowe klony w miejsce ,,zabitych”, jeszcze bardziej konfundując przeciwnika. W ten sposób ludzie poddani wpływowi Espejo są skłonni uwierzyć, że walczą z całą grupą najemników, podczas gdy tak naprawdę tylko jeden jest w stanie ich zastrzelić. Sztuczka bez wątpienia jest czymś na wzór iluzji, mentalnego wpływu na cudzy umysł. Cora jednakże nie do końca rozumie naturę własnej mutacji i obecnie żałuje, że nie próbowała jej rozwijać wcześniej.
Przyjaciele: Espejo dosyć szybko odnajduje się w nowym towarzystwie. Znalezienie sobie kilku bratnich dusz w ekipie złożonej z mutantów i dezerterów (czasem równocześnie) nie powinno stanowić problemu.
Wrogowie: Nie szuka sobie takowych. Prędzej to oni znajdą ją niż odwrotnie.
Autor: Red Riding Hood

poniedziałek, 25 czerwca 2018

Od Piaskuna - Garść trofeów

     Ciało młodej kobiety z nieprzyjemnym mlaśnięciem zsunęło się z chopesza na ziemię. Jej twarz zastygła w wyraźnie przerażenia i zaskoczenia z lekko uchylonymi ustami i wytrzeszczonymi oczami. Wyglądała jak ktoś, kto zobaczył śmierć na ułamki sekund przed ostatecznym ciosem. Musiała doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że jest już za późno. Echo jej urwanego krzyku jeszcze przez chwilę odbijało się od ścian magazynu zanim ucichło na zawsze. Jej krótkie włosy rozsypały się dookoła głowy na wzór czarnego nimbu. Pod ciałem zaczęła zbierać się kałuża krwi, niszcząc doszczętnie niebieską koszulkę. Na jej brzuchu wykwitł krwawy kwiat, a leniwie spływające z niego po obu stronach ciała strużki mieszały się z kurzem.
     Śmierć była majestatyczna.
     Piaskun otarł swój oręż o spodnie truchła i wyprostował się. Jego wzrok jeszcze przez chwilę błądził obojętnie po ciele kobiety, jak gdyby Pierwszy próbował dobrze zapamiętać ten moment. W rzeczywistości szukał delikatnego wybrzuszenia materiału, które oznaczałoby, że kobieta miała coś, czego potrzebował. Zauważył je w końcu w kieszeni dżinsów i opuścił chopesz. Dokładnie naostrzone z okazji polowania na członków yakuzy ostrze z łatwością rozcięło materiał spodni. Piaskun zaczepił czubkiem klingi o łańcuszek i wydostał go. Poczerniała na krawędziach blaszka zalśniła w świetle lampy.
     Drzwi na kładce pod sufitem otworzyły się gwałtownie i wylało się z nich kilku uzbrojonych ludzi.
     – Risa?! – zawołał jeden z nich, łapiąc za barierkę i wychylając się przez nią. W dole zobaczył wyłącznie trupa. Po Piaskunie nie został żaden, nawet najmniejszy ślad. – Tutaj! Na dole!
     Magazyn wypełnił się dudniącym odgłosem ludzi zbiegających po chybotliwych schodkach, a echo zwielokrotniło dźwięk. Można było odnieść wrażenie, że cały oddział ruszył na płytę magazynu, by przyjrzeć się ciału Risy.
     Cholera jasna! – zaklął jeden, rozglądając się szybko dookoła. – Nie jesteśmy tu sami.
     Jak na komendę wyłączyły się wszystkie światła.
     Nie. Nie jesteście...
     Kilkoro ludzi drgnęło, słysząc w głowach ten sam beznamiętny głos.
     – Co jest...?! Chiaki, włącz światło!
    – Robi się! – odpowiedział żeński głos. Po chwili w ciemności rozbrzmiał dźwięk wspinania się po schodach i trzaśnięcie drzwiami.
     Niektórzy zaczęli nerwowo się odwracać, próbując znaleźć intruza. Inni sięgnęli po broń. Magazyn wypełniły szczęknięcia odbezpieczanych pistoletów. Grupa bez słowa podzieliła się na pary. Każda dwójka ruszyła w inną stronę, przyświecając sobie latarkami w telefonach. I to był ich ostatni błąd.
     W ciemności błysnęły pomarańczowe oczy Pierwszego. Zmaterializował się dokładnie za plecami najbardziej oddalonej pary i bezszelestnie ruszył ich śladem. Nawet nie podejrzewali jego obecności, gdy zamachnął się chopeszem. Jednym oszczędnym cięciem pozbawił mężczyznę po lewej głowy, a potem nie tracąc rozpędu ciął drugiego od dołu. Ostrze miękko weszło w ciało, niemalże odrywając rękę Japończyka. Nie zabiło go to. Dlatego Piaskun wyrwał swoją broń i pchnął nią w plecy przeciwnika, a potem szarpnął z powrotem do siebie, czując wyraźnie jak hak na końcu klingi zaczepia się o kręgosłup. To wystarczyło, by dobić, ale zaalarmowało resztę. Światła latarek jak na komendę zwróciły się w stronę domniemanego zamieszania. Ktoś nerwowo wypalił w ciemność. Piaskun błyskawicznie odwrócił głowę, żeby nie zdradzić swojego położenia i rozmył się w powietrzu.
     – Masashi...? – spytał jeden niepewnie.
     – Tutaj! – odpowiedział mu ktoś z przeciwnego końca pomieszczenia. –Widział ktoś Haruto?
     Nastała grobowa cisza. Jeszcze kilku ludzi spróbowało wywołać rzeczonego Haruto, ale nikt im nie odpowiedział. Po chwili w promień światła jednej z latarek powoli wtoczyła się czerwona od krwi piłka. Łysa głowa odcięta od korpusu jednym, precyzyjnym cięciem.
     Ktoś zaklął paskudnie. Inny ktoś podbiegł do głowy, by upewnić się czy jest prawdziwa. Po chwili rozległ się charakterystyczny odgłos z trudem powstrzymanego ataku torsji.
     – Wynośmy się stąd – zarządził jeden.
     A potem zobaczył przed sobą świecące na pomarańczowo oczy. Zdążył tylko nabrać powietrza, by wrzasnąć nim ostrze chopesza zagłębiło się w jego twarzy pomiędzy szczęką i żuchwą. Pierwszy nacisnął broń w dół, zrywając wszystkie mięśnie i ścięgna. Mężczyzna zachwiał się i z głuchym łomotem zwalił na ziemię.
     – Noriaki!
     Piaskun nie ruszył się z miejsca, gdy padło na niego światło. Strzepnął krew z chopesza jakby zupełnie nie zauważył, że jeszcze nie został sam w magazynie. Powoli odwrócił się w stronę ludzi w samą porę, by zobaczyć błysk w lufie pistoletu. Na huk wystrzału zareagował odruchowo i zbladł, natychmiast tracąc materialność. Kilka kul przeszło przez niego na wylot, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy.
     Wrócił do w pełni materialnej formy z przerażająco długim i ciężkim westchnięciem dorosłego, którego znudziła zabawa z dziećmi. Zrobił tylko dwa kroki w stronę Japończyków, a już w następnej chwili podrzynał gardło jednego z nich. Dokładnie pośrodku pozostałej trójki żywych. Jego szata załopotała, gdy zwinnym piruetem dla utrudnienia celowania przeszedł do kolejnego. Zbladł po raz kolejny pozwalając, by pocisk przeszedł mu przez pierś i trafił człowieka za nim. Zaraz potem rozpłatał dealera przed sobą od krocza aż po obojczyk i zniknął, zanim wylewające się wnętrzności zdążyły pobrudzić mu ubranie. Został tylko jeden, w dodatku postrzelony mężczyzna oraz kobieta, która pobiegła naprawić oświetlenie.
     Szybko poszło...
     Piaskun nie spieszył się zbytnio, podchodząc do skulonego Japończyka, który przyciskał dłoń do brzucha. Spomiędzy jego palców sączyła się krew. Pierwszy zatrzymał się tuż przed nim i przekrzywił głowę, przyglądając się swojej ofierze. Zabić człowieka dało się na tak wiele sposobów... Tyle możliwości. Piaskun nie był jednak zwierzęciem. Nie zależało mu na finezyjnym wykończeniu przeciwnika, bo niby przed kim miałby się popisywać? Nie zamierzał zostawić przy życiu nikogo. Liczyła się tylko piękna śmierć.
     Chwycił chopesz oburącz i uniósł go nad głowę. Stał tak przez króciutką chwilę, żeby upewnić się, że nie spudłuje, potem opuścił broń, celując pomiędzy żebra – w serce. Ostrze przeszło na wylot, a mężczyzna padł na ziemię martwy. Pierwszy musiał przytrzymać jego ciało stopą, żeby wydostać swój oręż.
     Światła rozbłysły ponownie, ukazując scenę rzezi w pełnej okazałości. Piaskun wiedział co to oznacza. Szybkim krokiem ruszył w stronę schodków chciał spotkać się kobietą imieniem Chiaki w połowie drogi. Drzwi po raz kolejny otworzyły się.
     – Przepraszam, że tyle to trw... – urwała, dostrzegając zaszlachtowanych kolegów. – Nie. Nie, nie, nie, nie... – wycofała się i sięgnęła do klamki, ale Pierwszy już czekał. Chiaki trafiła palcami w materiał jego szaty i podskoczyła z piskiem, błyskawicznie odwracając się w jego stronę. Sięgnęła ręką do kabury i wyciągnęła pistolet. Nie utrzymała go w dłoni na tyle długo, by zrobić z niego użytek. Oszczędny cios rękojeścią chopesza posłał jej jedyną sensowną w takiej sytuacji broń na kładkę. Zaraz potem pistolet zsunął się z krawędzi i spadł w dół. Kobieta odprowadziła go bezradnym wzrokiem.
     Mściwy nie zamierzał się spieszyć. Wyciągnął wolną dłoń i ujął nią brodę kobiety. Chiaki była w szoku. Musiała być, bo inaczej z pewnością by mu się wyrwała i zrobiła cokolwiek. Jednak ona tylko stała, oddychając szybko. I bardzo mocno zaciskała powieki. Była młoda i podobnie do swojej koleżanki po fachu nie nosiła długich włosów.
     Palce Piaskuna zsunęły się w dół po jej szyi i odnalazły łańcuszek. Szarpnął, zrywając go i podniósł do światła, przyglądając się mu jak długo oczekiwanemu trofeum. Dopiero wtedy zabił i wrócił po pozostałe identyfikatory reszty martwych. Każdy interesujący go w Dżannah handlarz przynajmniej powinien mieć taką blaszkę. W końcu byli na obcym terenie, a pokazywanie swoich tatuaży i próby udowadniania kim są mogły być czasochłonne. Wbrew pozorom sensownie oszczędzali sobie problemów.
     A Pierwszy znalazł w sobie wewnętrznego kolekcjonera. I zamierzał wysypać przed Ferą cały worek podobnych blaszek tylko po to, by pokazać jej jak bezwzględnie skuteczny jest. Szczurzyca jeszcze nie spodziewała się, że Pierwszy zamierzał ją ostrzec. Nie mogła zapomnieć, że gdyby zechciał, mógłby po nią przyjść i niewiele byłoby w stanie go powstrzymać. Był zbyt dumny, by uznać nad sobą zwierzchnictwo mutanta. Nie był też mistrzem pracy grupowej. Nie zaprotestował tylko dlatego, że wiedział z czym wiąże się jego zadanie. Nie mógł odmówić sobie wycięcia określonej grupy ludzi – im mniej ich żywych tym lepiej dla Ziemi.
     Pospinał ze sobą wszystkie identyfikatory i po chwili namysłu założył je na szyję. Nie miał kieszeni, w której mógłby je bezpiecznie przechować. Musiał zawiesić na sobie zakrwawione blaszki i schować je pod szatą. Tyle dobrego, że nie brzydził się cudzej krwi. Miał już osiem różnych blaszek, a dopiero zaczynał swoją robotę. Potrzebował kolejnego celu, więc wsunął chopesz do pochwy przy biodrze, otarł ręce o ubranie i luźnym krokiem opuścił magazyn. Cała ta rzeźnia została za nim, bo przecież nie była jego zmartwieniem. Wcześniej czy później ktoś i tak miał ją znaleźć i sprzątnąć. Ile czasu mogło minąć nim smród rozkładu przyciągnąłby czyjąś uwagę? Nie dłużej niż półtora tygodnia, sugerując się klimatem miast.
      Namierzenie mieszkania przypisanego mu do współpracy poety było większym wyzwaniem niż Mściwy pierwotnie sądził. Piaskun aż do tej pory naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, że ignorowanie nazw ulic kiedyś go zgubi. Orientował Dżannah i nie gubił się w nim zbyt często, ale jedna prosta linijka tekstu z dokładnym adresem uświadomiła mu, że tak naprawdę wcale tak dobrze miasta nie znał. Starym zwyczajem drogi w interesujące go punkty uczył się na pamięć, zwracając przy tym uwagę wyłącznie na punkty charakterystyczne po drodze. Na co komu były nazwy ulic?
     Poirytowany zerknął na karteczkę, gdzie zapisany miał adres i porównał go z tablicą przedstawiającą plan miasta. Zmrużył oczy, próbując jakoś odnaleźć się w przytłaczającej plątaninie wielu dziwnych nazw. Czuł się jak turysta i ani odrobinę mu się to nie podobało. Poza tym w życiu nie zniżyłby się do spytania kogoś o drogę. Zwłaszcza, gdy ludzie obchodzili go szerokim łukiem, sprawiając, że rzucał się w oczy jeszcze bardziej niż zwykle. Wiedział, że jednak pobrudził się krwią; czuł jej zapach, ilekroć tylko się poruszył. Zdawał sobie sprawę, że krzepnąca na chopeszu też od czasu do czasu skapywała na chodnik, znacząc jego trasę. Ludzie nielogicznie stronili od krwi, a przecież każdy z nich miał ją w sobie. Wtedy wszystko było w porządku, ale jeśli tylko przyszło zobaczyć ją na oczy...
     Niech szlag trafi Ferę i jej genialne plany, rzucił w myślach, wodząc wzrokiem od prawej do lewej planu. W połowie czytania nie pamiętał już nazw ulic z początku, ale interesującej go ulicy jak na złość nie było nigdzie widać. Zgodził się na współpracę z Jaskrem, bo powiedziano mu, że tak będzie szybciej i prościej. Nikt nie uświadomił go jednak, że cały zaoszczędzony czas zmarnuje na szukaniu dobrego mieszkania.
     Wreszcie... westchnął, zupełnie nie przejmując się tym, że jego głos usłyszeli w swoich głowach wszyscy okoliczni przechodnie. Sprawdził jak wygląda droga pomiędzy jego aktualną pozycją a celem, zapamiętał ją i szybkim krokiem poszedł w swoją stronę. Nie zamierzał tkwić w jednym miejscu dłużej niż to konieczne i sprawdzać, który z przypadkowych przechodniów zdecyduje się wezwać jakieś służby, żeby wyjaśnić skąd ta cała krew u dziwacznego przebierańca. Na szczęście nie było przesadnie daleko, a Piaskun lubił chodzić. W każdym razie nigdy nie skorzystał z komunikacji miejskiej w Megalopolis, więc w gruncie rzeczy nie miał porównania. Ale i tak bardziej lubił chodzić niż jeździć.
     Dotrzeć na dobrą ulicę było zdecydowanie łatwiej niż ją namierzyć. Z tym Pierwszy radził sobie doskonale, więc nie miał żadnych problemów z odszukaniem  dobrych drzwi. Okolica wydawała się być spokojna nawet jak na standardy Dżannah. Piaskun nie zamierzał pukać i grzecznie czekać aż go wpuszczą. Dlaczego miałby, skoro przez wzgląd na współpracę miał pełne prawo wejść? Za nic miał zasady grzeczności, które sugerowały, że lepiej poczekać na zaproszenie. Co prawda z zasady nie przenosił się do miejsc, których nie widział, bo było to niebezpieczne, ale przecież drzwi nie były nieznaną przeszkodą. Wystarczyło przeskoczyć o kilkanaście centymetrów i już. Nic trudnego... Tylko kiedy ja ostatni raz kogoś odwiedzałem? Nie przypominał sobie czegoś podobnego w ciągu ostatnich kilkuset lat, a to bardzo źle wróżyło. Chyba dlatego spiął się bardziej niż zwykle i nieco zwlekał z przeniesieniem. Już nie czuł się jak turysta – teraz czuł się jak ostatni idiota.
     Zastał poetę nad biurkiem oświetlonym pojedynczą lampką. Jaskier siedział, podkulając jedną nogę na krześle i przyciskając pięść do ust. Wpatrywał się w jakąś kartkę papieru i w zamyśleniu stukał długopisem o blat. Obok leżał niedbale rzucony telefon komórkowy, jakby mężczyzna czekał na czyjąś wiadomość. Po drugiej stronie stał kubek z na wpół wypitą herbatą. Piaskun wykorzystał fakt, że po raz kolejny pozostał niezauważony i zerknął mu przez ramię. Liczył, że była to kartka z następnymi celami, a on dzięki temu mógłby sobie oszczędzić zdradzania się ze swoją obecnością. Pierwszy raz był sam na sam z Jaskrem, a wcześniej widział go tylko raz w życiu. W normalnych warunkach nigdy nawet by się do siebie nie zbliżyli, ale atak grupki ludzi na japońską mafię z pewnością normalny nie był.
Trzy szare szczury
Zamknięte w szklanej klitce
Trzy szare szczury
Trzy, ale nie wszystkie...
     Przestał czytać. Nie obchodziły go cudze bazgroły, kiedy chciał i potrzebował informacji. Nigdy nie interesował się sztuką. Zwłaszcza od kiedy odpuścił sobie próby pokochania ludzkości. Nie sądził, by Jaskier był wybitniejszy niż reszta populacji. Nawet jeśli miał talent, kim był Piaskun, żeby to oceniać? Dla niego wiersze i poeci w zasadzie nie musieli istnieć, bo szczególnej różnicy by nie zauważył. W końcu nadszedł czas, by zdradzić swoją obecność. Wydostał zawieszone na szyi, pospinane ze sobą blaszki – garść trofeów i upuścił je prosto na kartkę przed twarzą poety.
     Śmieszny wierszyk  – skomentował krótko, kiedy Jaskier niemalże spadł z krzesła wystraszony nagłą obecnością Pierwszego. Piaskun sięgnął po identyfikatory i zawiesił je z powrotem na sobie. Zaczynała się ta mniej przyjemna część współpracy. Trzeba było porozmawiać z człowiekiem i w miarę możliwości nie straszyć go bardziej. Piaskunowi pozostało tylko jedno zasadnicze pytanie: Czy poeta zechce go przesłuchać, by potem napisać kolejną rymowankę? Nie, raczej nie... Chyba.

 Jaskrze? Bądź łaskaw i łącznikuj chociaż raz, proszę > <

sobota, 23 czerwca 2018

Nie rozumiesz. Muzyka oddała ci swój rytm i swoją melodię, dzięki czemu mogłeś marzyć. Ludzie po prostu muszą umierać za muzykę. Umierają za wszystko inne, więc czemu nie za muzykę? Umrzyj za nią. Czyż nie jest piękna? Czy nie warto umrzeć za coś pięknego?

https://i.pinimg.com/564x/b2/64/c5/b264c52170bbb44da3b3ad98e9cd7692.jpg
LAS-T
Imię: Malachi Elisheba poniekąd sam je sobie nadał. Tacy jak on nie otrzymują imienia w naturalny sposób, bo się nie rodzą. Po prostu zaczynają istnieć z gotową melodią grającą w głowie, a ta układa się w słowo, bądź słowa definiujące tożsamość, a więc także i imię. Malachi Elisheba naprawdę nie miał żadnego wpływu na brzmienie swojej muzyki, ale jest pewien co do tego, że nie spotka na swojej drodze drugiego identycznego jego melodia jest równie indywidualna co odcisk linii papilarnych u człowieka – sam takowych nie posiada, co jest ogromnym atutem i za nic ma, że może to nie brzmieć jak standardowy ludzki wymysł. Ba! Nawet nie powinno brzmieć jak dzieło przypadkowych rąk ludzkich, bo to bez wątpienia doskonalsza kreacja dźwięk tak piękny, że aż dał życie. Nie mniej ludzcy znajomi najczęściej nazywają go po prostu Malachim albo dowolną wariacją skrótów obu imion: Mala, Sheba, Mal, Eli, Chi i co tam jeszcze uda im się wyciągnąć. Malachiemu nie przeszkadza nazywanie go w żaden sposób, w końcu nijak nie wpływa to na jego prawdziwe imię.
Nazwisko: A na co to komu? Ma dwa imiona, więc w kryzysowej sytuacji jedno z nich może mu posłużyć za nazwisko. Dokumentów i tak nikt nigdy mu nie sprawdza, a nawet gdyby chciał, Malachi mógłby tylko bezradnie rozłożyć ręce, bo takowych nie posiada.
Pseudonim: Dorobił się tylko dwóch pseudonimów i żaden z nich nie jest szczególnie znany. Istnieje tylko garstka ludzi, która wie lub słyszała cokolwiek o Murmurze – demonie muzyki, który oryginalnie zmuszał dusze do odpowiadania na pytania egzorcysty. Jego megalopolijska wersja co prawda nigdy nie trudniła się czymś podobnym, ale zestaw zdolności mniej więcej się pokrywa. Tylko nikt nie spytał Malachiego czy chciałby w ogóle zostać wcieleniem demona. Drugi tytuł stanowi jeszcze większą abstrakcję, bo brzmi Vox Mortis, czyli dosłownie ,,Głos Śmierci" i kojarzy go jeszcze mniej ludzi. Winą za taki stan rzeczy należy obarczyć jakiegoś starszego człowieka, który ubzdurał sobie, że stara, dawno zapomniana legenda okazała się prawdziwa. Mężczyzna ten na pewno zmyślał, ale część ludzi i tak mu w końcu uwierzyła. Najwyraźniej powtórzone tysiąc razy kłamstwo stało się prawdą. Bezpieczniej zatem uznać, że Malachi nie posiada żadnych liczących się pseudonimów. Jest po prostu kolejnym z wielu, których spotyka się codziennie na ulicy, ale nijak nie zapadają w pamięć.
Płeć: Mężczyzna
Wiek: 9 lat – dokładnie tyle minęło od czasu jego nagłego pojawienia się w mieście, ale sprawia wrażenie młodego człowieka na chwilę przed dwudziestką. Całe szczęście, bo samodzielne życie w ciele dziecka z pewnością byłoby znacznie trudniejsze.
Rasa: Jest potworem i muzyką. Najpiękniejszym dźwiękiem, który zwiastuje śmierć. I jakkolwiek kiczowato i patetycznie by to nie brzmiało Vox Mortisem. Jego rasa jest tak nieliczna, że w zasadzie nigdy nie została oficjalnie odkryta przez ludzi. Dlatego nie ma żadnej własnej i trafnej nazwy. Elisheba ułatwił sobie życie, przyjmując swój tytuł za właściwą nazwę takich jak on. Co ciekawe spodobała się ona pozostałej dwójce mieszkających w Megalopolis Vox Mortisów. Malachi nie jest pewien czy ta nazwa funkcjonuje gdziekolwiek indziej, ale może przypuszczać, że nie. A przynajmniej jeszcze nie.
Narodowość: Zawsze powtarza, że to Megalopolis. Nie uznaje braku swojej narodowości. Malachi od zawsze był związany z ogromnymi miastami, więc nie może wskazać żadnego pochodzenia z zewnątrz, bo ono nie istnieje. Swój początek wiąże z mało uczęszczaną alejką w Parku Architektury w Elizjum.
Obywatelstwo: Nie jest to oficjalne obywatelstwo, bo Elisheba nie istnieje w żadnych spisach, ale nie da się ukryć, że pochodzi z Elizjum.
Rodzina: Nigdy nie miał rodziny, z którą łączyłyby go więzy krwi rozumiane w tym ściśle ludzkim pojęciu. Po prostu nie ma nikogo, bo wziął się znikąd. Nie oznacza to jednak, że jest osamotniony. Potwory w Megalopolis trzymają się razem, by było im łatwiej. Tak więc najmłodszy z całej trójki Malachi Elisheba najswobodniej czuje się w towarzystwie Chemmala Arory i Kalumtum Kissare. To bardzo pokręcona rodzina, która, nie chcąc wywoływać konsternacji, nie powinna przedstawiać się w tym samym momencie.
Miłość: Mal nie kocha nikogo. Kocha muzykę. I jak do tej pory nic się nie zmieniło. Może nie spotkał jeszcze nikogo odpowiedniego?
Aparycja: ,,Powiem ci coś w tajemnicy: te najstraszniejsze potwory nigdy nie wyglądają jak potwory." Megalopolis jest przyzwyczajone do widoku włóczących się ciemnymi ulicami nastolatków. Czy chodzą sami czy w grupkach – bez różnicy. Zwykle nie wyglądają nazbyt grzecznie czy porządnie, bo akurat ta ,,lepsza" grupa noce spędza w zaciszu własnych domów i śpi albo czyta książki. Tak czy siak miasta pełne są ludzi, którzy przeżywają nocami swój najpiękniejszy czas – okres młodzieńczego buntu. I oni wszyscy wyglądają niemal tak samo jak Malachi, a on przypadkowo dołączając do dowolnej grupki wyjątkowo nie rzuca się w oczy. W końcu na pierwszy rzut oka jest po prostu kolejnym z nastolatków. Ma niecałe sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i naturalnie szczupłą sylwetkę. Wcale nie wygląda groźnie, a już na pewno nie groźniej niż inny stroniący od regularnych ćwiczeń rówieśnik. Sam przyznaje, że składa się głównie z krzywizn, a nie krawędzi, tak jak muzyka, którą tworzy. Nie ma tam ostrych dźwięków. On też nie ma mocno zarysowanej szczęki i wyraźnych kości policzkowych – wyglądałoby to co najmniej karykaturalnie przy jego w gruncie rzeczy ładnej, owalnej twarzy. Elisheba nie jest niezaprzeczalnie przystojny i nie rzuca się w oczy, bo jest właśnie tylko ładny. Intensywnie błękitne oczy częściej patrzą na świat obojętnie i ze zmęczeniem niż z jakimkolwiek wewnętrznym blaskiem – jak to u nastolatka, który nie dość, że nie ma niczego do stracenia, to jeszcze przeszedł na połowicznie nocny tryb życia. Mal rzadko daje upust swoim emocjom poprzez wyraźną mimikę twarzy. Wystarcza mu oszczędne ściągnięcie brwi lub zaciśnięcie ust. Nie jest przy tym zupełnie i beznadziejnie nijaki. Szczególną uwagę i tak zwykle skupia jego fryzura. Włosy po lewej stronie zostały porządnie przycięte na zupełnie pospolitą długość. Prawdę mówiąc Malachi kiedyś obcinał w ten sposób całą głowę, ale zrozumiał, że lepiej się czuje, kiedy chociaż część włosów jest odpowiednio dłuższa. Żółty blond i kolorowe pasemka są jego naturalnym kolorem. Może trudno w to uwierzyć, patrząc na chaotyczne, jaskrawe kolory, cętki i prążki, które przywodzą na myśl wielogodzinne wizyty w zakładzie fryzjerskim, ale niestety taka właśnie jest prawda. To po prostu bardzo skuteczny kamuflaż, który na dodatek czasami zmienia swój wzór. Jednak robi to na tyle rzadko, że jedynie ci najbardziej spostrzegawczy czasem dostrzegają jakąś różnicę. Sheba zwykle zbywa to oznajmieniem, że nie może wiecznie farbować pasemek na te same kolory, bo się nimi nudzi. Bardzo wiarygodna wymówka, nieprawdaż? Jego twarz ozdabia jeszcze jeden charakterystyczny element – tatuaż na lewym oku w kształcie dwóch skrzyżowanych kości. Każdy Vox Mortis ma swoje tatuaże, a ich kształt podobno zależy od osobistych przeżyć w pierwszych godzinach życia. Jednak sam proces powstawania tatuaży jest zgoła mniej przyjemny. Pojedyncza kość pojawia się gdzieś na jego ciele wyłącznie w momencie, gdy żywiąc się, kogoś uśmierci. Wobec tego licząc wszystkie kości, które zdobył można dokładnie ustalić liczbę zgonów, których był sprawcą. Nie jest z nich dumny, ale już jakiś czas temu przekonał się, że próby starcia ich są na nic. Tatuaże usunięte profesjonalnym sprzętem w salonie, wycięte na ulicy pożyczonym nożem, a nawet wydrapane zawsze wracają. Wątpliwe, by był jakikolwiek sposób, by je zniszczyć poza ostateczną amputacją naznaczonych kończyn lub śmiercią. Jednak ułożone w krzyże kości można zakryć. Dlatego Elisheba zwykle nosi dżinsy i koszulki z długim rękawem. Opcjonalnie narzuca na ramiona luźną bluzę z szerokim kapturem, który bardzo lubi nosić na głowie. Naturalnie dąży do ukrycia jak największej powierzchni ciała przed wzrokiem innych. Nie mniej stara się przy tym wyglądać chociaż minimalnie modnie i nowocześnie – przebranie jest w końcu połową sukcesu. A jednak zżył się ze srebrnym łańcuszkiem okręconym kilkukrotnie wokół jego szyi i bez niego czuje się jakoś nieswojo. Ostatecznie lubuje się w dość ograniczonych dodatkach na nadgarstkach nosi po kilka skórzanych i materiałowych, cienkich bransoletek, a do spodni czasem dopina ozdobny łańcuch. Raz dał sobie nawet przebić ucho, a przemiła pani zdradziła mu, że powinien nazywać to helixem. Przecież siłą rzeczy musi się dopasować do tych wszystkich krążących po nocach nastolatków.
Charakter: Malachi Elisheba doskonale zdaje sobie sprawę z tego kim jest i co robi. Nie nazywa siebie bezmyślnie potworem przez wzgląd na charakter czy morderczy dorobek. On wie, że jest prawdziwym potworem. Tak powiedziała mu przybrana siostra – nazwała cały ich rodzaj potworami i mordercami. Mal zupełnie się z nią zgodził, ale w przeciwieństwie do niej nie uważa, by istnienie Vox Mortisów było błędem. Przecież z jakiegoś powodu pojawił się na tym świecie. Gdyby jego życie nie miało żadnego sensu i celu, natura nie zadrwiłaby z niego i nie zmusiła do zmaterializowania się. Mimo wszystko jest bardzo dziwnym potworem – wcale nie jest aż tak potworny za jakiego się podaje. Przede wszystkim ma sumienie, a jego wyrzuty skutecznie go dręczą. Malachi jest boleśnie świadom konsekwencji wszystkiego, co robi, a co nie jest naturalne, ale nie ma innego wyjścia. Podobno każdy ma prawo do życia, dlaczego więc on miałby nie mieć? Zabija ludzi, bo tylko w ten sposób sam może przeżyć – to naturalny porządek rzeczy. Dziko żyjące drapieżniki są dla swoich ofiar tym samym co Vox Mortisy dla ludzi. Jednakże ci drudzy są zdecydowanie bardziej myślący i mają wybór. Dlatego Elisheba tak często sprawia wrażenie wycofanego i milczącego. To jedyny znany mu sposób w jaki może chronić ludzi dookoła przed sobą samym. Nie przepada za częstym odzywaniem się w towarzystwie, bo jeden fałszywy dźwięk czy ślad zaśpiewu może skrzywdzić. Malachi nienawidzi nieumyślnie sprawiać komuś bólu. Nie jest przecież okrutnym i bezdusznym monstrum. Potrafi współczuć, nawet jeśli na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie zobojętniałego na wszystko. Nie godzi się na żadne przejawy sadyzmu w swoim otoczeniu. Zwłaszcza te, których sam jest źródłem. A jednak zdecydował się dołączyć do gangu. Dlaczego? Ano dla bezpieczeństwa. Życie samemu w miastach tak wielkich jak Megalopolis wiąże się z ryzykiem, a Malachi nie potrafi już znieść całkowitego mieszkania pod jednym dachem z bratem i siostrą. No bo ileż można całymi dniami widywać te same twarze? Przyczynił się do tego też brak rejestracji w systemach, który częściej wszystko komplikuje niż rozwiązuje. Dlatego najlogiczniejszym rozwiązaniem było dołączenie do gangu. Nie oznacza to bynajmniej, że Elisheba całkowicie akceptuje działalność Szczurów. W gruncie rzeczy jest zadeklarowanym pacyfistą, który nie ucieka się do stosowania przemocy, jeśli nie zostanie przyparty do muru. Stąd też się bierze jego gigantyczna chęć do pomocy innym. Po prostu czuje się w obowiązku jakoś wynagrodzić to całe zło. Żyje z przekonaniem, że nigdy nie zrobi wystarczająco dużo dobrego, by naprawić wyrządzone szkody, ale nie zamierza przestawać. Wtedy straciłby powód, by wieczorami wychodzić z domu. Mal robi co może, by ograniczyć swoją destrukcyjną działalność do minimum. Przy czym nie dopuszcza, by zrobiło się niebezpiecznie, a sprawy wymknęły się spod kontroli. Wie, że wygłodzony robi się drażliwy i gwałtowny. Dlatego tak bardzo się pilnuje. Wyraźnie widać, kiedy zaczyna robić wszystko z większym niż zwykle namysłem. Naturalnie jest spokojny, by nie rzec, że aż powolny. Żadnym problemem jest dla niego usiąść na kanapie i nie ruszać się przez całe godziny, słuchając i uważnie obserwując. Taki całkowity bezruch jest dla niego instynktowny. Woli słuchać i działać niż mówić, ale nie jest przy tym ani trochę uległy. Potrafi się zbuntować i w życiu nie dałby sobą pomiatać. Gdzieś głęboko w nim nadal żyje świadomość tego, że przynajmniej z punktu widzenia natury i łańcucha pokarmowego ludzie są niżej w hierarchii. Mimo wszystko spotkać Malachiego w ciągu dnia graniczy niemal z cudem. Jest zupełnie nocnym stworzeniem i nie przepada za światłem słonecznym. Korzystniej dla niego przespać większą część dnia, zwłaszcza, jeśli może to zrobić pod ziemią. Spać potrafi w każdych warunkach i naprawdę nie obchodzi go kto i dlaczego hałasuje. To pośrednio tłumaczy dlaczego w jego pokoju nigdy nie pali się światło – Mal go do szczęścia nie potrzebuje. Kładzie się niedługo po wschodzie słońca i wraca do życia w salonie kryjówki dopiero wieczorem. Elisheba tak naprawdę lubi siedzieć z ludźmi. Boi się tylko niechcący czegoś im zrobić. W innej sytuacji byłby naprawdę towarzyskim gościem. Opinię samotnika wypracował sobie sam, ucząc się właściwych odruchów i wzorców postępowania. Prawdę mówiąc to nawet wolałby spędzać czas z ludźmi w zamkniętym pomieszczeniu. Megalopolis ma paskudną tendencję świecenia jak setka słońc na raz. Samotne spacery ulicami pełnymi migających neonów, przejeżdżających samochodów i klubowej muzyki czasami go przytłaczają. W tak chaotycznym miejscu bardzo łatwo stracić czujność i orientację. Malachiego nie przeraża atmosfera miast. A w każdym razie nie aż tak. Mowa tu raczej o niepokoju, ale i fascynacji; tej dziwnej mieszance emocji, która zmusza do spinania mięśni w gotowości na obronę i spoglądania za siebie w dół ciemnych uliczek, ale która za nic nie pozwala się wycofać. Jednak to nadal muzyka i każde z miast ma swoją własną i niepowtarzalną. Trudno powiedzieć czy ktokolwiek odbiera to w ten sam sposób co Vox Mortis, ale pewnym jest, że nie istnieje dla niego nic ważniejszego od dźwięku. Elisheba wszędzie dostrzega muzykę – jest w ludziach, na ulicach, między drzewami w parku. To piękno, którego nie dane rozumieć większości. Malachiemu to nie przeszkadza. W końcu zawsze był trochę inny niż wszyscy. Przecież nie każdy jest dziwnym potworem.
Song theme: City of The Dead – Eurielle
Zarys przeszłości: Niemalże dekadę temu w Parku Architektury działy się rzeczy straszne. Był on i ona. On miał broń. Ona coś, co mogło go pogrążyć. Kłócili się jak nigdy wcześniej. I tylko jeden z nich mógł opuścić ten park samodzielnie. Materiał wręcz doskonały na film. Gdyby tylko ktokolwiek był tego świadkiem. Wtedy może historia potoczyłaby się inaczej i okoliczne wieżowce nie usłyszałyby tej nocy strzałów. Spotkania nie przeżyła ona, ale to było oczywiste. Jednak to, co stało się później zupełnie przekroczyło wyobrażenia. Upadające truchło kobiety stworzyło cień. Cień, którego nie rozgoniły światła ulicznych latarni, ale on już tego nie widział. Odwrócił się plecami i szybkim krokiem odszedł, zupełnie nieświadom tego, że cień gęstnieje i rośnie. Aż w końcu przybrał ludzką postać. Cień ruszył śladem mordercy kobiety, na wpół sunąc i idąc. Ale on tego nie widział zbyt skupiony na drżącym w dłoni pistolecie. Cień tymczasem stał się najprawdziwszym nagim człowiekiem o oczach pustych i czarnych jak studnie. I był szaleńczo głodny. Dopadł człowieka i już otworzył usta, by zaśpiewać pierwszy dźwięk w swoim życiu. Ale wtedy ciszę nocy rozdarł kolejny wystrzał. Potworny człowiek osunął się na ziemię z dziurą ziejącą w podniebieniu. Morderca zerwał się do ucieczki, nieświadom tego, że potwór nie był jeszcze całkowicie materialny. Gdy z przerażeniem obejrzał się przez ramię, potwora już nie było. Został tylko zakrwawiony ślad palców na chodniku. A potem do jego uszu dotarły pierwsze delikatne dźwięki muzyki. Nagły paraliż poraził jego ciało i padł na chodnik, boleśnie zadrapując sobie twarz. Zaraz potem zaczęło się prawdziwe piekło. Potwór był bezlitosny. Kiedy było po wszystkim chłopak wyszedł z cienia. Na jego już błękitnym oku rysował się srebrzyście kościany ,,X". Zgrzyt kuli o kość był pierwszym dźwiękiem, który usłyszał. Pierwszym, który uznał za piękny. Chłopak obejrzał trupa mordercy. Zdjął mu spodnie, uznając, że się nadają i ubrał je na siebie. A potem odszedł w ciemność z rękami w kieszeniach.
Oficjalnie: Trudno powiedzieć. Dla sąsiadów pewnie jest dzieciakiem, który wynajął mieszkanko ze znajomymi i cieszy się swoją ,,niezależnością" od rodziców. Dla tych wszystkich ludzi, z którymi czasami się włóczy zapewne jest tylko mrukliwym towarzyszem, który czasem zrobi coś dziwnego i od czasu do czasu wygląda jakby ktoś kopnął go w brzuch. Dla Chemmala i Kalumtum – młodszym braciszkiem, którym jeszcze trzeba się czasem zająć, bo wbrew pozorom nadal ma tylko dziewięć lat i nie wszystko jeszcze widział. Dla władz – jakimś anonimem, którym wypadałoby się zainteresować i sprawę wyjaśnić, ale póki nie zachowuje się podejrzanie to w sumie nie trzeba.
Rola w gangu: Byłby nie najgorszym skrytobójcą, bo nie zostawia żadnych śladów. Muzyki przecież nie da się wytropić tak jak nie można odtworzyć dźwięku wystrzału, jeśli nie został odpowiednio udokumentowany. Snajper zostawi po sobie pocisk, nożownik ślad po ostrzu... a Mal zostawi po sobie tylko ciszę. Jednak nie jest chłopcem na posyłki Fery, o czym ta zdaje się doskonale wiedzieć. Sam wybiera czas i prosi o cel. Poluje tylko wtedy, gdy jest głodny i tylko na tych, którzy mają coś większego na sumieniu. W ten sposób oszczędza niewinnych, którzy wcale nie muszą umrzeć. Nigdy więcej nie poluje i trudno go przymusić do zmiany swoich zasad. Jednak sporo czasu spędza w terenie, więc mimochodem wiele rzeczy widzi i słyszy. Nocne Megalopolis bardzo lubi huczeć od plotek, a niektóre z nich są naprawdę interesujące.

Umiejętności: Czego potrafi dokonać Vox Mortis? W zasadzie każdy z nich jest inny. Ich umiejętności różnią się między sobą, ale jedno jest pewnie: tworzą muzykę. Malachi potrafi ją stworzyć w zasadzie niemalże ze wszystkiego. W tym także z własnego głosu, co nie jest aż tak pewną i oczywistą zdolnością. Jednak muzyka Vox Mortisów nigdy nie służy rozrywce. To ostatnia rzecz, którą słyszy się przed śmiercią w męczarniach. Oczywiście nie wszyscy muszą ją słyszeć, bo Malachi nie należy do rasy, która zajmuje się odsyłaniem ludzi na drugą stronę. On żywi się śmiercią i wbrew pozorom wcale nie potrzebuje jej aż tak dużo. Więcej ludzi zabija siebie nawzajem niż umiera przez Vox Mortisy. Chociaż ich muzyka podobno jest boleśnie piękna. Co ciekawe najbardziej cierpią grzesznicy – ludzie, którzy dopuścili się naprawdę okropnych czynów. Oni są najbardziej treściwi i wystarczają na dłużej. Niewinne duszyczki mogą słuchać jego muzyki bez nieprzyjemnych konsekwencji. Dlatego Malachi uwielbia grać dla dzieci. Tworząc muzykę czuje się najlepiej. Nie jest to przypadkowa melodyjka wymyślona na poczekaniu, choć taką też byłby w stanie zaimprowizować. Prawdziwa melodia Vox Mortisów tak naprawdę nigdy nie cichnie – każdy jeden nosi ją w swoim umyśle, a potem pozwala jej wybrzmieć w prawdziwym świecie. Nie jest to jedyna, choć bez wątpienia najważniejsza zdolność – w końcu to ona zapewnia przetrwanie. Elisheba jak na przystosowanego do nocnego trybu życia przystało doskonale widzi w ciemności. Potrzebuje naprawdę absolutne minimum światła, by cokolwiek zobaczyć, skoro bez trudu funkcjonuje w warunkach, gdzie za oświetlenie służy mu wąski pasek jasności z korytarza u dołu drzwi. Jednakże jego wzrok znacznie lepiej sprawdza się przy rozróżnianiu kolorów i ruchu niż wyłapywaniu szczegółów z daleka. Nie rozpoznałby człowieka na drugim końcu ulicy, bo w miejscu jego twarzy zobaczyłby co najwyżej zatartą plamę. Słuch też ma bardzo dobry. Może nawet lepszy niż wzrok. W końcu potrafi usłyszeć szum krwi w żyłach rozmówcy lub jego oddech. To jest właśnie ta muzyka każdego człowieka. I dlatego wrzucony w bezpośredni chaos na ulicy tak łatwo się we wszystkim gubi – zbyt dużo bodźców na raz każdego potrafiłoby ogłupić. Nie jest nienaturalnie szybki i silny, bo tego nie potrzebuje. Gdyby polował normalnie, tak jak zwierzęta, musiałby mieć przewagę, ale jeśli wystarczy mu tylko otwarcie ust... bycie sprawniejszym niż człowiek nagle traci na znaczeniu. Malachi przynajmniej na tym polu nie odstaje od reszty. Nigdy nie trzymał w dłoni nawet noża, co innego w przypadku chociażby skrzypiec czy gitary. Nie musi ćwiczyć gry na żadnym instrumencie, bo nawet jeśli zobaczy coś pierwszy raz w życiu i tak zagra. Robi to intuicyjnie i zupełnie naturalnie. Z mniej lubianych przez niego umiejętności można wymienić nieco kulejącą u niego możliwość chwilowego znikania na zawołanie. Co prawda w przypadku Malachiego działa to na zaledwie kilkanaście sekund i głównie wtedy, kiedy się nie rusza, a do tego pozostaje w cieniu, ale jego siostra nie ma problemów z przemieszczaniem się w tym stanie i swobodnie przechodzi z jednej formy w drugą. Elisheba zwyczajnie nie ma do tego talentu. W zamian za to zwierzęta do niego lgną, chociaż kto tam wie dlaczego? Przez dziewięć lat swojego życia nie miał za dużo czasu nauczyć się wielu dodatkowych rzeczy, ale jednego jest pewien. Zna nadziemną część Megalopolis w niemal takim samym jak ci, którzy uchodzą za fachowców w tej dziedzinie. Teraz wypadałoby mu poszukać sobie innych zainteresowań.
Przyjaciele: Malachiemu nie trudno byłoby się z kimś zaprzyjaźnić. Inna sprawa, że przynajmniej na razie nie jest przekonany czy może sobie na to pozwolić.
Wrogowie: Tak bezkonfliktowy typ osobowości raczej wrogów nie miewa.
Autor:Apocalyptical Deconde

czwartek, 21 czerwca 2018

Od Sylvaina - Od kciuka do śmigłowca

     Sylvain Berthier zaskoczył świat po raz kolejny. Zaskoczył tym bardziej, że absolutnie niczego nie zepsuł ani nie wysadził. Nikt nie ucierpiał w żaden sposób, znajdując się w złym miejscu i czasie. Ukryty w jego kieszeni błyskacz i zagłuszacz nie uległy detonacji i nie sparaliżowały kryjówki na kilka godzin. Właściwie to nawet nie zrobił niczego chaotycznego czy nieprzemyślanego. Delikatnie i z maksymalnie dobrymi intencjami napadł jedynie na Felixa, wyprosił od niego zdjęcia rzeczonej Igły, którą miał zdobyć, a potem zniknął bez śladu. I właśnie to było najdziwniejsze. Nad siedzibą Szczurów zawisło ciężkie widmo ciszy przed burzą. Jednak wszyscy byli zbyt pochłonięci swoimi zadaniami, by zdać sobie z tego sprawę. Może właśnie tak było lepiej – Francuz nie przeszkadzał reszcie swoją dezorganizującą obecnością, a reszta nie zauważała braku jego osoby, więc w efekcie nie przeszkadzała jemu.
     Leviathan zamknął się w swoim pokoju i dla pewności przekręcił klucz w zamku dwa razy. Nie tylko dlatego, by na pewno nikt nie przedarł się do niego szturmem i nie wyciągnął siłą na zewnątrz. Potrzebował odciąć się od reszty towarzystwa, by pracować. Rzadko to robił, być może nawet zbyt rzadko, jednak w końcu dostał poważne zadanie i bardzo odpowiedzialną funkcję. Fera wyznaczyła go na absolutnego szefa grupy, czyli  l i c z y ł a   n a    n i e g o  i na pewno zakładała, że Sylve doskonale sobie poradzi. Mało tego! Musiał samodzielnie dobrać sobie resztę drużyny i tylko od niego zależało czy misja się powiedzie czy nie. A niestety nie wszyscy byli aż tak trudni do usunięcia jak on. Wątpił, by Różyczka ucieszyła się z nadprogramowych trupów w swoich szeregach.
     Pokój, który sobie zajął w siedzibie gangu był zaskakująco pusty. Sylvain nie bywał w nim dość często, by mieć głowę i czas do spersonalizowania go i umeblowania po swojemu. Poza łóżkiem i jakąś szafką na te kilka rzeczy, których potrzebował, nie było w nim praktycznie nic. Będę musiał nad tym popracować, stwierdził wyciągając spod łóżka ściśle tajną tablicę korkową. Koniecznie z dużą liczbą plakatów i światełkami. Akurat tę starą, znalezioną w magazynie sklepu meblowego tablicę, przygotowaną do wyniesienia na śmietnik, uratował i zniósł pod ziemię już na samym początku, wiedząc, że będzie ona nieocenioną pomocą. Nie pomylił się ani odrobinę.
     Odczepił wszystkie zdjęcia i notatki, poskładał je na równą kupkę i schował pod materac. Nikt nie miał prawa choćby przypadkiem dowiedzieć się o treści tych zapisków i Sylve bezwzględnie tego pilnował. To były jego przyszłe plany gdzie podziałby się element zaskoczenia, gdyby ktoś dokładnie się z nimi zapoznał?
     Drgnął, odganiając od siebie ten mrożący krew w żyłach, najczarniejszy z czarnych scenariusz i poprzypinał na tablicę świeżo zdobyte zdjęcia Akai Hari. Każde z nich było wykonane z innej strony i pokazywało jak najwięcej okolicy. Berthier samodzielnie wybrał takie ujęcia, żeby mieć pełny obraz tego, z czym musiał wygrać. Nie potrzebował dokładnych planów budynku. Interesowały go przecież tylko najwyższe piętra, a nie łudził się nawet, że w trójkę dałoby się przebić na szczyt igły.
     – Jak cię bezboleśnie zdobyć, co? – zapytał, mówiąc bardziej do budowli na zdjęciu niż do siebie i przesuwając palcem po strzelistym kształcie igły. Fotografia jednak milczała.
     Sylvain zmrużył oczy w zamyśleniu i odłożył tablicę na podłogę, żeby widzieć ją w całości. Siedząc na łóżku, oparł łokcie na kolanach i zetknął ze sobą czubki palców obu dłoni i przycisnął palce wskazujące do ust, przyglądając się centralnemu zdjęciu na tablicy. Miało żywe kolory i tak perfekcyjne ujęcie, że na pewno pochodziło z jakiegoś katalogu dla turystów. Od sfotografowanej strony musiało tam być zawsze pełno ludzi. Zwłaszcza, że kadr wykonany przypadkiem z innego miejsca stanowczo odbiegał w swojej niesamowitości od tego frontowego.
     Dobra, Sylve... Jak. Jak chcesz to zrobić? Jak dużo czasu to zajmie? Jak się przygotujesz? Jak zdobędziesz to, czego potrzebujesz?
      Westchnął i sięgnął do szafki po zeszyt i długopis. Wyrwał kartkę ze środka, podzielił ją na mniejsze części i zapisał wszystkie swoje pytania, a potem przytwierdził je do tablicy pomiędzy zdjęciami. Oparł ją o ścianę za łóżkiem i wstał. Skrzyżował ramiona na piersi, przez chwilę patrząc gdzieś w bok, a potem pokręcił głową, odrzucając nieprawdopodobny plan i zaczął chodzić po pokoju, raz za razem zerkając w stronę tablicy. Jego mózg pracował na najwyższych obrotach, błyskawicznie analizując i odrzucając kolejne pomysły.
     Wspiąć się? W życiu. Zdejmą nas zanim dotrzemy do dziesiątego piętra. Przebrać za personel? Za dużo roboty, za mało czasu. Nie wypali. Dołem? Przecież chcę się dostać na szczyt! Po prostu podejść pod drzwi i improwizować? Mogę od razu strzelić sobie w łeb i oszczędzić czasu. Może dachem? Ech. Jak się niby sensownie opuścić po tej igle? Linka mi się nie zaczepi. Nie mogę znowu umrzeć w tak głupi sposób. Myśl... Jak? Jak to zrobić?
     Ktoś załomotał pięścią w drzwi. Sylvain poderwał głowę i zamarł w pół kroku. Błyskawicznie odwrócił się w stronę hałasu, patrząc podejrzliwie na wejście. Ktoś najwyraźniej odkrył jego nieobecność.
     Sylve?! Jesteś tam?! – usłyszał dobrze mu znany kobiecy głos. Pandora.
     Przeczesał dłonią zmierzwione włosy i w dwóch krokach znalazł się przy drzwiach. Przekręcił klucz w zamku i otworzył, od razu uśmiechając się szeroko w swoim firmowym uśmiechu.
     – Tak, ślicznotko?
     – Całe szczęście, że tu jesteś... – Erro sprawiała wrażenie, jakby rzeczywiście jej ulżyło. Zaraz jednak odwzajemniła jego uśmiech, szczerząc zęby i przecisnęła się bezpardonowo w głąb pokoju – Co robisz?
     Berthier wskazał jej ręką tablicę i potarł dłonią kark.
     – Kombinuję... – stwierdził, mocno marszcząc brwi dla zobrazowania o jaki poziom intensywnego myślenia mu chodzi. – Nad tym wszystkim. Chcę zrobić to dobrze.
     – Aha... – Pandora pokiwała głową ze zrozumieniem.
     – Coś nie tak? – Levi przechylił pytająco głowę i podszedł do niej.
     Tego, że Erro przyłoży mu do czoła dłoń z jeszcze nie do końca odrośniętym kciukiem się nie spodziewał. Dlatego spiął się lekko i z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy czekał na dalszy rozwój wypadków. To nie tak, że nie ufał Pandorze. Po prostu lekko się zdziwił.
     – Zrób sobie przerwę – poradziła z niebezpiecznie szerokim uśmiechem. – Lepiej na tym wyjdziesz.
     – Ale ja dopiero zacząłem! – zaprotestował. – Czekaj... Dlaczego mam przestać?
     – Nadmiar myślenia szkodzi – wyjaśniła mu Pandora, podnosząc do góry jeden palec dla dodania swoim słowom powagi – a nie zdziwiłabym się, gdybyś zaraz zaczął dymić z przegrzania.
     Sylvain Berthier zaśmiał się szczerze i wesoło. Pokiwał nawet głową, zgadzając się ze słowami Erro i popatrzył na nią, prezentując jej kolejny wariant ze swojego imponującego wachlarza rozbrajających i topiących serce uśmiechów. Leviathanowi niewiele rzeczy trzeba było powtarzać drugi raz. Dlatego padł w poprzek łóżka, wyciągając daleko przed siebie nogi i poklepał materac obok siebie. Założył ręce za głowę i zaczekał aż Pandora usiądzie we wskazanym miejscu i wygodnie się ułoży.
     – To jakie masz plany, mon cher? – zagadnął od niechcenia. Gdzieś nad jego głową nadal stała oparta o ścianę tablica, ale nie przejmował się nią, dopóki nie miała zamiaru spaść mu na twarz.
     Erro nie odpowiedziała zupełnie od razu. Zawiesiła wzrok na zdjęciach Akai Hari i rozsypanych dookoła pytaniach.
     – Słyszałeś przecież wyraźnie, że Fera wysyła mnie do Edenu. Słyszałeś, nie?
     – Ale to wcale nie takie oczywiste, że od razu tam pojedziesz – bronił swojego zdania Levi.
     – A co mam lepszego do roboty? – odparła Pandora.
     – No w sumie... Wygrałaś. – skrzywił się lekko jakby był obrażony, ale zaraz z powrotem przywołał na twarz swój permanentny zawadiacki uśmieszek A kiedy wracasz?
     – Jeszcze nie wiem – wzruszyła ramionami. – Pewnie jak już skończę.
     – To skończ szybko – poprosił, przeciągając się – bo będę cię tutaj potrzebował.
     Erro już otworzyła usta, żeby zapewne spytać go do czego, ale ubiegł ją. Wyciągnął rękę i postukał palcami w ramkę swojej tablicy.
     – Akai Hari. Wielka, czerwona niby-igła – wyjaśnił. – Durna, wariatoodporna wieża.
     – ,,Jak chcesz to zrobić?" – przeczytała na głos.
    – Pojęcia nie mam – przyznał z niesmakiem. – A przynajmniej  j e s z c z e  nie. Skończyłem na etapie zastanawiania się jak nie dać się zabić.
     – Najwyższe piętra, tak? – upewniła się Pandora.
     – Yhym... – mruknął Sylve, biorąc do ręki długopis. Wykręcił się w stronę zdjęcia ze środka i zakreślił mniej więcej piętra, o które mu chodziło – Tutaj.
     – Nie ma sensu wchodzić od dołu.
     – Też na to wpadłem – pochwalił się Levi. – Tylko nic z tego nie wynika. Wiem dokładnie czego  n i e  robić. Brakuje tego dobrego sposobu.
      – Twoja linka? – zasugerowała Erro.
     – Odpada – pokręcił głową – Nie przebijam się przez takie iglice. Majestatycznie rozkwasiłbym się z całym zespołem na chodniku.
     Pandora skrzywiła się, najwyraźniej wyobrażając sobie tę scenę. Sylvain podążył za jej tokiem rozumowania i na jego twarzy pojawił się jeszcze gorszy grymas.
      – Bolałoby – skwitował.
      – I zostałby ślad.
      – Ha! Pewnie tak...
      Dwaj wariaci przez chwilę milczeli, wpatrując się w Igłę. Sylve wsparty na łokciu w skupieniu nagryzał końcówkę długopisu. Pandora, mrużąc oczy i przekrzywiając głowę, bawiła się kikutem kciuka.
      – To boli? – spytał w końcu Berthier, zerkając kątem oka w stronę dłoni Erro.
     – Co? – spytała, wyrwana z zamyślenia. – A, to. Nie. Nie boli. Może gdybym wyleciała w powietrze byłoby gorzej...
      – To dobrze. Prawie poczułem się winny.
      Wylecieć w powietrze... W powietrze!
      Leviathan usiadł gwałtownie i wyszczerzył się zachwycony.
     Je l'ai!
     – Co?
     – Powietrze!
     – Powietrze, co?
    – Weźmiemy helikopter i zaatakujemy najwyższe piętra Igły. Przecież taką rakietą to na pewno się przebijemy, nie ma opcji, żeby nie wyszło.
      – Sylve, to szalone – stwierdziła Pandora. Jednak wyraz jej twarzy zupełnie przeczył temu, co powiedziała. Cieszyła się niemalże tak jak Berthier.
     – To chyba dobrze, non?
     – Pewnie, że tak! Skoro już mi obiecałeś, że będę ci potrzebna... nie wybaczyłabym ci, gdyby mnie ominęła taka akcja! Mamy w gangu jakiegoś pilota tak w ogóle?
      – Oczywiście, że mamy! – odpowiedział jej Sylve, dobitnie wskazując na siebie – Tak się składa, że mam na to legalne, powtarzam: LEGALNE, papiery!
      – To super – uśmiechnęła się i wstała – Teraz mam dobry powód, żeby się pospieszyć.
     Podekscytowany wyszczerz Francuza nieco zbladł.
     – Idziesz już, mon cher?
     – Oboje mamy swoją robotę – przypomniała mu.
     – Jasne, jasne. Różyczka wszystkich zagoniła do roboty, ale czekaj minutę!
     Zeskoczył z łóżka, szeroko rozkładając ręce i dla efektu uzupełniając to głośnym ,,Ta-dam!", na znak, że nie upadł zaplątany w narzutę leżącą na kołdrze. A potem, nadal nie opuszczając rąk, przysunął się do Erro. Zamknął dziewczynę w mocnym, przyjacielskim uścisku. Pandora zaskoczona nagłym przypływem czułości przez chwilę po prostu stała w miejscu, zanim zdecydowała się niezgrabnie objąć Francuza i równie przyjacielsko poklepać go po plecach.
     – Dzięki – rzucił prosto do jej ucha.
     Umm... Pani Erro? – usłyszeli nagle z progu.
     Sylve puścił swoją ofiarę, ale nie odsunął się od Pandory na przyzwoitą odległość. Zamiast tego zarzucił dziewczynie rękę na ramiona i leniwie uśmiechnął się, mrugając jednym okiem do czekającego w progu dzieciaka w masce. Hej! Przecież był Francuzem! Mógł sobie przytulać każdego kogo chciał i kiedy chciał.
     – Co, młody? – spytała Erro, też nie garnąc się, żeby odsunąć się od Leviego. W końcu nie zdjęła ręki z jego pleców i nadal połowicznie obejmowała go w pasie.
     Dzieciak wyciągnął przed siebie kartkę, jakby chciał się jej jak najszybciej pozbyć.
      – Pan Felix kazał przekazać współrzędne celów, którymi ma się pani zająć, pani Erro. Proszę, oto one.
      Pandora uśmiechnęła się drapieżnie, a potem spojrzała na Sylve.
     – Chętnie bym została, ale obowiązki wzywają!
     Sylvain zmrużył oczy rozbawiony i krótko cmoknął dziewczynę w policzek. Nie musiał tego robić. Jednakże po pierwsze bardzo polubił Erro, po drugie RatFace w drzwiach śmiesznie usiłował udawać, że wcale go nie ma w tym pokoju i niczego nie jest świadkiem, a po trzecie kto mu zabronił? Skoro połowa populacji Paryża całowała się na powitanie i pożegnanie on też mógł. Ba, nawet powinien jako dumny przedstawiciel swojego kraju!

     – To idź, jeśli musisz. Pamiętaj co mi obiecałaś, ma belle.
     – O to się nie martw! Będę pamiętać – obiecała i puściła go. Przechodząc obok nastolatka pogłaskała go po głowie jak posłuszne zwierzątko domowe – Dobra robota, szczurku.
     Sylvain pomachał jej na pożegnanie. Opuścił rękę dopiero kiedy zamknęły się drzwi i powoli odwrócił się do łóżka z tablicą, opierając pięści na biodrach.
      Dobra, a skąd ja wezmę helikopter?
     Wyrwał kolejną kartkę ze swojego zeszytu i usiadł na podłodze, rozkładając ją na łóżku. Znalazł porzucony długopis i po kolei odpowiedział sobie na wszystkie postawione wcześniej pytania. W końcu miał już plan. Na koniec zostało mu tylko jedno – to dotyczące właśnie posiadania helikoptera.
     Ostateczne pytanie, skup się, bo łatwiejszych nie będzie. Kto ewentualnie może ci pomóc zdobyć śmigłowiec? Uśmiechnął się do siebie niczym rasowy geniusz zła. Chyba widziałem gdzieś tego gościa, którego przyprowadził Fel. Tego, no... Dezertera czy innego żołnierza.
       Pozbierał się z podłogi najszybciej jak tylko potrafił i wypadł z własnego pokoju. Zatrzymał się dopiero w wejściu do salonu kryjówki i rozejrzał uważnie dookoła. Wnętrze było zaskakująco puste jak na oczekiwania Leviathana. Spodziewał się nerwowej krzątaniny, gwaru i wszystkiego, co mogłoby wskazywać, że ludzie przygotowują się na wojnę. Tymczasem zastał całą sekcję informatyczną zgromadzoną w okolicy warsztatu i wymieniającą między sobą ciche uwagi, ale zbyt skupioną na własnych zadaniach, by normalnie porozmawiać, jednego szykującego się do wyjścia cyborga i błękitnego robota zafascynowanego samą obecnością Hiccup.
     – Hej! A gdzie wszyscy? – spytał, wchodząc głębiej do pokoju. Przywitał się z Ćwiekiem serdecznym uściskiem ręki, skinął głową dziewczynie z turkusowymi włosami, a potem zajrzał pod biurko w poszukiwaniu Cup. Dopiero później dla własnego spokoju zajrzał za kanapy, ale tam też nikt się nie krył. Sylvain wyprostował się, nagle dochodząc do jednego, kluczowego wniosku. Na pewno nie czekało na niego bezinteresowne przyjęcie niespodzianka.
     – Wszędzie – odpowiedział mu Felix, na chwilę odchylając się od monitora. – Dosłownie wszędzie.
     Levi zerknął na mapę wyświetlającą położenie poszczególnych członków gangu w terenie. Rzeczywiście – niewielkie kolorowe kropeczki rozsiane były na terenie każdego z miast. Stanął dokładnie przed nią i w zamyśleniu zaczął przyglądać się poszczególnym kopkom. Niestety było ich więcej niż wcześniej, a on jak na złość nie zainteresował się rozpiską nowych oznaczeń. Już odwrócił się, by poprosić Dana o pomoc, ale cyborg właśnie zamykał za sobą drzwi.
     – Szukasz kogoś konkretnego? – odezwał się Fel.
     – Oui.
     – Kogo? – dopytał, kręcąc głową chyba w celu rozruszania sztywnego karku.
     – Tego faceta, którego niedawno przyprowadziłeś do domu.
     – Piaskuna? Echo? – spróbował Ćwiek, ale Sylve tylko kręcił głową.
     – Duonga? – podsunął RatFace. Sylvain podskoczył i obejrzał się przez ramię, dopiero w tym momencie zdając sobie sprawę z tego, że zamaskowany dzieciak wcisnął się w niewielką wnękę pomiędzy biurkami. Cóż, różni ludzie lubią pracować w różnych warunkach.
     – A to ten z karabinem i szczotką na głowie? – upewnił się.
     – Zdecydowanie – zgodził się Ćwiek. – Ale rozczarujesz się, Sylve, Chien wyszedł. I to chyba nawet jako pierwszy.
     – Mówił coś o tym gdzie albo kiedy go szukać?
     – Powinien niedługo wracać.
     – Świetnie. To ja usiądę i poczekam.
     – Jak wolisz – odparł Felix i znów zniknął za monitorem. Sylve dostał wyraźny znak, że powinien sam się sobą zająć. Dlatego zamiast bezpośrednio do kanapy, skierował swoje kroki do lodówki w kuchni. Otworzył ją, modląc się, by nikt nie wypił mu upatrzonej wcześniej puszki z jakimś dziwnym, opatrzonym chińskimi krzaczkami napojem gazowanym. Levi uwielbiał napoje gazowane bardziej niż cokolwiek innego i nie odmawiał żadnej okazji do otworzenia puszki. Na szczęście chociaż tym razem nikt go nie wyprzedził.
     Rozsiadł się na kanapie, wyciągnął nogi na stolik – który zwykle chyba nie służył do niczego innego, jeśli nie liczyć grania w karty albo rozkładania na nim imponującej ilości oręża – i z sykiem otworzył puszkę. Mimo wszystko jedna rzecz nie dawała mu spokoju.
     – Feeeeliiiiix...?
     – Tak, Sylve?
     – Jak się to pisze?
     – Co?
     – No... ,,Chien" – odpowiedział. – Jakie litery tam wchodzą?
     – C-H-I-E-N, a co? – spytał Ćwiek.
     Sylvain tylko wybuchnął śmiechem. I śmiałby się pewnie nadal, gdyby drzwi wyjściowe nie otworzył się na oścież, a do środka nie wmaszerował poszukiwany Azjata. Levi nie mógł przegapić okazji i nie podzielić się ze światem swoim odkryciem.
     – Cześć, PIESKU! – wyszczerzył się bezczelnie, popijając ze swojej puszki.
     Duong zmarszczył brwi i zignorował go. Na ramieniu zawieszoną miał torbę, którą zostawił przy kanapie.
     – Czemu obrażasz kolegę? – wtrącił się Echo.
     – Bo ,,Chien" to po francusku ,,pies"! – wtrąciła mimochodem Cup.
     – Dokładnie tak, mon petit! – pochwalił Leviathan – Ale też nie do końca. Chciałem po prostu zwrócić na siebie uwagę. Jestem tylko atencjonalnym wariatem, nie? No. Tak czy siak mam sprawę, wiesz Chien? – zaśmiał się cicho wbrew woli.
     – Dla ciebie Legion – odparował sztywno – Tylko Legion.
     – Przyjąłem, żołnierzu! – Sylve pokiwał głową, godząc się na wszystko – To pomożesz mi?
     – W sprawie?
     – Nie wiesz może przypadkiem, gdzie mogę dostać sprawny i uzbrojony śmigłowiec? – spytał Sylvain, siląc się na najbardziej niewinny ton głosu, na jaki tylko był w stanie się zdobyć.
      – Wiem.
     – To świetnie: gdzie?
     – W shangrilaskiej bazie wojskowej, ale i tak się tam nie dostaniesz.
     – A założymy się? – Sylve zatarł ręce, błyskając zębami w wiele obiecującym uśmiechu.
     – Chyba mogę ci pomóc, kolego. – usłyszał nad sobą.
     Spojrzał w górę, prosto w świecącą twarz Echo i wyszczerzył się jeszcze bardziej, a potem przeniósł wzrok z powrotem na Chiena, zadzierając głowę w niemym wyzwaniu. No dalej. Wypróbuj mnie!

Echo? Co powiesz na antygrawitacyjnego atencjonalnego wariata?