Elizjum nigdy nie było spokojnym
miejscem. Znane jako stolica kultury Megalopolis szczyciło się naprawdę
wieloma wspaniałościami. Miasto przyciągało do siebie bezustannie
mieniącymi się światłami, kusiło rozbrzmiewającą dookoła muzyką. Było
różnorodne – każdy mógł znaleźć w nim coś dla siebie. Nieważne czy
poszukiwał rozrywki w klubie, czy zapragnął wybrać się na zakupy albo do
opery. Elizjum oferowało oszałamiający wachlarz różnorakich usług.
Pełne turystów miasto zasługiwało na każdy ze swoich tytułów.
Zasługiwało nawet na jeszcze jeden – było Miastem Cudów.
Możliwe, że właśnie z tego powodu miało też swoją drugą, bez porównania
ciemniejszą stronę. Jeśli było się w Elizjum nic nie wydawało się być
niemożliwe. Co więcej! Nic nie było naprawdę niemożliwe. Niektóre cuda
nie wymagały magii, a odpowiedniej oprawy. Elizjum nawet i to potrafiło
stworzyć. Dlatego trzęsło się w posadach regularnie nękane atakami.
Wszystko zaczęło się od sławnej już w każdym mieście burdy w Polach
Elizejskich. Był to pierwszy od dawna cios dla miasta, które zapomniało
już o tym jak walczyć z podobnym zagrożeniem. Późniejsze wydarzenia
posypały się lawinowo. Strzelaniny, obecność istot z innego świata,
eksplozje... Przykłady zaczęły się mnożyć i nabierać tempa. Spadły na
Elizjum jak mityczne plagi. I nic nie wskazywało na to, by miały się
szybko skończyć.
Policjant z
krzykiem przeleciał przez barierkę i spadł między jadące ulicą niżej
samochody. Jego ciało szybko zniknęło pod kołami. Kilku kierowców
zauważyło wypadek i zahamowało gwałtownie, do wtóru piszczących opon,
ryków klaksonów, przekleństw i licznych stłuczek. Pojedynczy człowiek stworzył prawdziwy karambol. W oknach
unieruchomionych maszyn pojawiły się wykręcone pod dziwnymi kątami głowy
zwrócone w stronę przerzuconej ponad drogą kładki.
Ciasna grupa funkcjonariuszy usiłowała osaczyć jednego człowieka. Na
chodniku leżało już kilka ciał policjantów. Niektóre przyozdobione były
czerwonymi kwiatami krwi przesiąkającej przez niechronione kevlarem
elementy munduru. Trudno orzec, który zginął, a który tylko padł
ogłuszony czy nieprzytomny. Ścielące się dookoła sylwetki wydawały się
być równo martwe. Dlatego kilkunastu osobowa grupa policjantów nabrała
dystansu do swojego przeciwnika.
Chien wykorzystał krótką chwilę spokoju na przeładowanie pistoletu.
Wodził przy tym wzrokiem po funkcjonariuszach, ale żaden z nich nie
przyjął rzuconego wyzwania. Nie byli tak głupi jak ci, którzy bezmyślnie
rzucili się na żołnierza, licząc, że sama przewaga liczebna wystarczy.
Legion nie czekał aż przeciwnicy się przegrupują. Zerwał do biegu w
stronę wroga. Nie chciał dystansu umożliwiającego wypalenie mu w pierś z
karabinu.
Przesadził barierkę i
zniknął z oczu policjantów w ostatniej chwili. Zawisł uczepiony kładki
na wysokości chodnika. Nad głową świsnął mu grad pocisków, bezlitośnie
przeszywających plastikową ściankę. Duong zerknął w dół na nieruchomą
ulicę i zeskoczył na dach z wolna przedzierającej się przez zagęszczenie
samochodów karetki pogotowia. Przykucnął, mrużąc oczy dla ochrony przed
błyskającym rytmicznie światłem kogutów i złożył się do strzału.
Pierwszym co zobaczył, gdy karetka wyjechała spod kładki, były lufy
wymierzonych w niego karabinów. Chien zaklął w myślach i błyskawicznie
poderwał się na nogi. Zbiegł po przedniej szybie, zostawiając za sobą
ślad dziur po kulach w karoserii na dachu i odbił się od maski, a potem
niesiony siłą wybicia wpadł pomiędzy dwa uszkodzone samochody. Z jednego
z nich unosił się gryzący dym pachnący spalonym plastikiem i gumą. Legion przetoczył się po ulicy, boleśnie zderzając się z drzwiami kolejnego
pojazdu. Pojedynczy, zagubiony pocisk utkwił w drzwiach na prawo od jego
głowy.
Szlag. Nie bawią się w ochronę cywilów.
Legion
pozbierał się z ziemi, zupełnym przypadkiem krzyżując oczy z
właścicielką maszyny, w którą wpadł. Azjatka patrzyła na niego szeroko
otwartymi z przerażenia oczami nie zdolna do żadnego ruchu. Chien
otrzepał się szybko z drobinek szkła i kamyczków zalegających dookoła i
wzruszył ramionami.
– Nie ja strzeliłem – rzucił, widząc, że kobieta ma zamiar zacząć krzyczeć.
Tylko tyle miał na swoje usprawiedliwienie, gdy niemal na czterech
pełzł wzdłuż porzuconej ciężarówki. Mógł pokonać każdego swojego
prześladowcę z osobna w otwartej walce, ale nie miał szans załatwić
wszystkich na raz. Przycisnął się plecami do ostatniego koła i wychylił
się nieznacznie, żeby zerknąć na kładkę. Któryś ze strzelców czekał na
ten moment, jakoś przewidując ruchy Duonga. Kula przemknęła mu
tuż przy twarzy. Zdawało mu się nawet, że poczuł na skroni podmuch
powietrza. Chien odskoczył w tył, o mało co nie wypadając zza zasłony. Spojrzał na
pistolet w ręce i zamrugał, jakby pierwszy raz widział go na oczy.
Krótka lufa zdecydowanie nie umywała się do broni, z których był
ostrzeliwany. Trochę jakby szykował się na bitwę z zabawką w ręce.
Zatęsknił za zostawionym w domu karabinem. AK jak dotąd nigdy go nie
zawiódł, bo Chien nie zwykł się z nim rozstawać. Raz sytuacja wymagała
lżejszego uzbrojenia i oto co się stało. Najchętniej nigdy nie
odkładałby karabinu na stojak przy wejściu, ale broń tego kalibru
zwyczajnie za bardzo rzucała się w oczy. Z tego względu nie miała racji
bytu przy dyskretnych misjach, a ta, którą Duong sobie wyznaczył
niewątpliwie taka była. Nie przewidział tylko tego, że wychodząc od
informatora trafi twarzą w twarz na patrol miejski. Od tego momentu nie
łudził się już co do spokojnego powrotu.
Wychylił się zza koła i oddał kilka strzałów, nie siląc się na bardzo
precyzyjne celowanie. Miał przed sobą zbyt wielu policjantów, by
marnować czas na próbach ustrzelenia kogoś jedną kulą. Każda
nadprogramowa sekunda na widoku mogła zakończyć się postrzałem.
Wielokrotnie już raniony Legion wolał tego unikać tak długo jak się
dało.
Jeden z policjantów nagle
zniknął z pola widzenia jak ścięty. Po okrzykach jego kolegów Chien
wywnioskował, że trafił. Nie był natomiast pewien czy zabił i nie garnął
się tego sprawdzać. Wykorzystując chwilowe zamieszanie na kładce,
przemknął z powrotem do przodu ciężarówki i otworzył sobie drzwi. Na
głowę spadło mu kilka opakowań po chińszczyźnie – tyle sugerowało logo z
długim, zielonym smokiem splątanym w dziwne pętle – i w połowie pełna
butelka z jakimś pomarańczowym napojem gazowanym. Chien skrzywił się z
niesmakiem, wytrzepując stary, lepki od sosu makaron z włosów i
naramienników. Kilka kawałków jedzenia przykleiło mu się do palców, więc
wytarł je szybko o bok fotela pasażera i wspiął się do kabiny. Otwarte
szeroko drzwi kierowcy jasno dawały do zrozumienia, że pojazd został
porzucony w pośpiechu.
Walcz. Tylko tchórz ucieka.
Legion
zamarł na krótką sekundę, słysząc w głowie brutalny głos naukowca.
Pokręcił powoli głową, próbując zlokalizować stronę, z której dobiegł
rozkaz i wyprostował się sztywno. Przez chwilę rozważał wspięcie się na
dach i wdanie się w otwartą strzelaninę. Był żołnierzem i Niepokonanym,
musiał walczyć i wygrywać. Nie istniała większa plama na reputacji jemu
podobnych niż otwarte tchórzostwo. Nic nie było w stanie zmienić tego,
że był Legionem.
We wstecznym
lusterku błysnęły światła radiowozów. Posiłki dla przetrzebionej grupki
na kładce nadciągnęły szybciej niż Duong się spodziewał.
Drgnął jak kopnięty prądem i zerwał się z miejsca. Wyskoczył z kabiny
ciężarówki i z chrzęstem szkła z rozbitej szyby wylądował na ziemi.
Zmierzył ponurym wzrokiem nadjeżdżające mozolnie radiowozy, zaciskając
usta w wąską kreskę. Przygotowywał się do starcia.
Poczuł uderzenie i krótki błysk bólu rozlał mu się po ramieniu. Chien
zamrugał zaskoczony i rozejrzał się za powodem tego zjawiska. W
naramienniku utkwił nowy pocisk.
Walcz. Nie uciekaj –
odezwało się po raz kolejny w jego głowie. Chien zacisnął zęby i
otrząsnął się, a potem lawirując między samochodami rzucił do ucieczki ku
najbliższej osłonie. Walcz i umieraj. Co za brak profesjonalizmu... Tym razem dla odmiany była to zupełnie jego myśl. Przekorna i uparta, która zdławiła resztki oporu.
Przez cały czas był w ruchu. Skakał, krył się za osłonami, nie pozwalając sobie pozostać zbyt długo w jednym miejscu. Rzadko odpowiadał ogniem na ogień, bo przeciwników było zbyt wielu. Nie grał w filmie akcji – amunicja w kieszeni mogła mu się skończyć szybciej niż myślał. Mógł też dużo łatwiej zginąć. Na szczęście polującym na niego funkcjonariuszom też zaczynał przeszkadzać brak pocisków. Strzały oddawali zgoła rzadziej i w bardziej przemyślany sposób. Legion aż za dobrze wiedział, że oznacza to, że za niedługo każdy strzał będzie na wagę złota. Rozumiał determinację tamtych ludzi, bo nie oni pierwsi chcieli go dopaść.
Poklepał się po kieszeni. Wyczuł przez materiał bojówek podłużny kształt pendrive'a i odetchnął cicho. Nie wyobrażał sobie co zrobiłby, gdyby go zgubił. Cały wysiłek włożony w przedarcie się przez karambol szlag by trafił. Kopnął w drzwi ewakuacyjne. Wygięły się i zawisły na jednym zawiasie. Przecisnął się do środka i poprawił drzwi najlepiej jak potrafił. Potem zbiegł po schodach do piwnic budynku, mając nadzieję, że uda mu się zniknąć zanim dopadną go policjanci. Duong, wchodząc do ciemnego, zagraconego pomieszczenia, czuł na karku ich oddech.
Dopiero, gdy się doczyścił, mógł z czystym sumieniem zająć się czymś innym. Sprzątnął korytarz, pozbył się zniszczonych i brudnych ubrań, wyniósł na balkon buty, żeby chociaż trochę przeschły. Zrobił sobie mistrzowską kanapkę dla uczczenia sukcesu zadania i zaparzył herbatę, a potem wyjął koc z szafy i rozłożył na stoliku do kawy laptop. Podpatrzył to wszystko w telewizji i nie wiedział dlaczego ludzie często decydują się spędzać swój wolny czas w taki sposób. Sam jednak musiał spróbować. W końcu uczył się normalności i nie zamierzał spoczywać na laurach.
Ułożył się na kanapie zagrzebany w kocu i sięgnął po laptop, uruchamiając przyniesionego do domu pendrive'a. Żaden wgrany na niego plik nie zniknął magicznie podczas nieplanowanej kąpieli. Chien co prawda nie wiedział czy coś takiego byłoby w ogóle możliwe, ale dopuszczał podobną możliwość. Nie znał się na tym czego nie mógł dotknąć i zobaczyć. Nowoczesne technologie w przeważającej mierze ominęły jego przeszkolenie. Legion znał się na zamkach elektronicznych, czujnikach i wykrywaczach. Nie znał się jednak na działaniu komputera i niespecjalnie orientował się w potencjale internetu.
Przejrzał uważnie zapisane informacje, części z nich ucząc się na pamięć. Nie miał zbyt dużo do roboty. Haker, którego namierzał znał się na robocie i skrzętnie zatarł po sobie każdy ślad obecności. Jakby nigdy nie istniał, a Legion ścigał ducha. Gdyby nie pomoc z zewnątrz Chien dalej miotałby się bezładnie, nie mając nawet punktu zaczepienia. Teraz przynajmniej wiedział, że rzeczywiście szuka konkretnej osoby. Podobno w gangu mówiło się o nim Ćwiek. Niewiele więcej było wiadomo nawet dla ludzi, którzy trudnili się zdobywaniem informacji.
Duong upił łyk herbaty i skończył jeść kanapkę. Zamknął laptop i odłożył go na stolik, a potem odchylił się i oparł głowę na górze kanapy. Odgarnął z twarzy wilgotne włosy, strosząc je. Nie musiał martwić się fryzurą – i tak żyła swoim życiem. Chien przeliczył w myślach ile czasu zajmie mu dosuszenie ubrań i butów. Mógł jeszcze dopaść hakera, bo według pliku z danymi, ten miał spotkanie poza kryjówką. Legion musiał się jednak pospieszyć.
Z mieszkania Duonga w Shangri-La do Elizjum nie było przesadnie blisko. Chien jednak liczył się z tym i uwzględnił dojazd w swoich obliczeniach. Zasadniczo lubił być w ruchu. Nieważne czy chodziło o długie spacery, czy podróż koleją międzymiastową. Legion po prostu czerpał przyjemność z faktu, że się przemieszczał. Dlatego droga mu się nie dłużyła, a zerkająca na niego podejrzliwie staruszka z sąsiedniego siedzenia nie była w stanie przykuć jego uwagi na dłużej. Chien nawet rozciągnął usta w uprzejmym uśmiechu, gdy starsza kobieta uraczyła go spojrzeniem godnym człowieka, który zlokalizował mordercę swojego ukochanego kota. Jego uśmiech szybko zbladł, gdy odwrócił się do szyby. Nie minęło dużo czasu od kiedy zdrowo namieszał na jednej z elizejskich ulic. Za szybko wracam, stwierdził z westchnięciem, ale przynajmniej mam karabin.
Już niedługo miał spotkać się z hakerem – człowiekiem, którego nawet nie powinien próbować zrozumieć. Rozmowa z nim mogła stanowić wyzwanie, ale Chien chciał otworzyć sobie drogę do gangu. I musiał być w tym cholernie przekonujący...
Przez cały czas był w ruchu. Skakał, krył się za osłonami, nie pozwalając sobie pozostać zbyt długo w jednym miejscu. Rzadko odpowiadał ogniem na ogień, bo przeciwników było zbyt wielu. Nie grał w filmie akcji – amunicja w kieszeni mogła mu się skończyć szybciej niż myślał. Mógł też dużo łatwiej zginąć. Na szczęście polującym na niego funkcjonariuszom też zaczynał przeszkadzać brak pocisków. Strzały oddawali zgoła rzadziej i w bardziej przemyślany sposób. Legion aż za dobrze wiedział, że oznacza to, że za niedługo każdy strzał będzie na wagę złota. Rozumiał determinację tamtych ludzi, bo nie oni pierwsi chcieli go dopaść.
Poklepał się po kieszeni. Wyczuł przez materiał bojówek podłużny kształt pendrive'a i odetchnął cicho. Nie wyobrażał sobie co zrobiłby, gdyby go zgubił. Cały wysiłek włożony w przedarcie się przez karambol szlag by trafił. Kopnął w drzwi ewakuacyjne. Wygięły się i zawisły na jednym zawiasie. Przecisnął się do środka i poprawił drzwi najlepiej jak potrafił. Potem zbiegł po schodach do piwnic budynku, mając nadzieję, że uda mu się zniknąć zanim dopadną go policjanci. Duong, wchodząc do ciemnego, zagraconego pomieszczenia, czuł na karku ich oddech.
####
Wyglądał jak siedem nieszczęść, kiedy z donośnym chlupotem przekraczał próg swojego mieszkania. Rzucił na komodę przy drzwiach pendrive'a. Oby był wodoodporny... Pierwsze kroki skierował prosto do łazienki, nie dbając szczególnie o mokre plamy na płytkach, które po sobie zostawił. Usiadł na brzegu wanny i rozsznurował buty. Próbował zignorować fakt, że wilgotne sznurówki nieprzyjemnie ślizgają mu się w palcach, ale nie potrafił przestać lekko się krzywić. W końcu zsunął jeden but i odwrócił go do góry podeszwą nad wanną. Do odpływu spłynęła prawie czarna, mętna woda. Chien wylał też zawartość drugiego buta i wrzucił oba na korytarz. Westchnął ciężko, wyswobadzając się z ubrań. Musiał wziąć prysznic i przebrać się w czyste ubrania, zanim zabrał się za cokolwiek innego. Inaczej mógłby zabrudzić sobie kanapę cudzym jedzeniem, błotem, wodą ze ścieku i cholera wie czym jeszcze, co tam pływało.Dopiero, gdy się doczyścił, mógł z czystym sumieniem zająć się czymś innym. Sprzątnął korytarz, pozbył się zniszczonych i brudnych ubrań, wyniósł na balkon buty, żeby chociaż trochę przeschły. Zrobił sobie mistrzowską kanapkę dla uczczenia sukcesu zadania i zaparzył herbatę, a potem wyjął koc z szafy i rozłożył na stoliku do kawy laptop. Podpatrzył to wszystko w telewizji i nie wiedział dlaczego ludzie często decydują się spędzać swój wolny czas w taki sposób. Sam jednak musiał spróbować. W końcu uczył się normalności i nie zamierzał spoczywać na laurach.
Ułożył się na kanapie zagrzebany w kocu i sięgnął po laptop, uruchamiając przyniesionego do domu pendrive'a. Żaden wgrany na niego plik nie zniknął magicznie podczas nieplanowanej kąpieli. Chien co prawda nie wiedział czy coś takiego byłoby w ogóle możliwe, ale dopuszczał podobną możliwość. Nie znał się na tym czego nie mógł dotknąć i zobaczyć. Nowoczesne technologie w przeważającej mierze ominęły jego przeszkolenie. Legion znał się na zamkach elektronicznych, czujnikach i wykrywaczach. Nie znał się jednak na działaniu komputera i niespecjalnie orientował się w potencjale internetu.
Przejrzał uważnie zapisane informacje, części z nich ucząc się na pamięć. Nie miał zbyt dużo do roboty. Haker, którego namierzał znał się na robocie i skrzętnie zatarł po sobie każdy ślad obecności. Jakby nigdy nie istniał, a Legion ścigał ducha. Gdyby nie pomoc z zewnątrz Chien dalej miotałby się bezładnie, nie mając nawet punktu zaczepienia. Teraz przynajmniej wiedział, że rzeczywiście szuka konkretnej osoby. Podobno w gangu mówiło się o nim Ćwiek. Niewiele więcej było wiadomo nawet dla ludzi, którzy trudnili się zdobywaniem informacji.
Duong upił łyk herbaty i skończył jeść kanapkę. Zamknął laptop i odłożył go na stolik, a potem odchylił się i oparł głowę na górze kanapy. Odgarnął z twarzy wilgotne włosy, strosząc je. Nie musiał martwić się fryzurą – i tak żyła swoim życiem. Chien przeliczył w myślach ile czasu zajmie mu dosuszenie ubrań i butów. Mógł jeszcze dopaść hakera, bo według pliku z danymi, ten miał spotkanie poza kryjówką. Legion musiał się jednak pospieszyć.
Z mieszkania Duonga w Shangri-La do Elizjum nie było przesadnie blisko. Chien jednak liczył się z tym i uwzględnił dojazd w swoich obliczeniach. Zasadniczo lubił być w ruchu. Nieważne czy chodziło o długie spacery, czy podróż koleją międzymiastową. Legion po prostu czerpał przyjemność z faktu, że się przemieszczał. Dlatego droga mu się nie dłużyła, a zerkająca na niego podejrzliwie staruszka z sąsiedniego siedzenia nie była w stanie przykuć jego uwagi na dłużej. Chien nawet rozciągnął usta w uprzejmym uśmiechu, gdy starsza kobieta uraczyła go spojrzeniem godnym człowieka, który zlokalizował mordercę swojego ukochanego kota. Jego uśmiech szybko zbladł, gdy odwrócił się do szyby. Nie minęło dużo czasu od kiedy zdrowo namieszał na jednej z elizejskich ulic. Za szybko wracam, stwierdził z westchnięciem, ale przynajmniej mam karabin.
Już niedługo miał spotkać się z hakerem – człowiekiem, którego nawet nie powinien próbować zrozumieć. Rozmowa z nim mogła stanowić wyzwanie, ale Chien chciał otworzyć sobie drogę do gangu. I musiał być w tym cholernie przekonujący...
Felixie? Gdybyś był łaskaw sprowadzić to zbłąkane dziecię do bazy (nawet jeśli dziecię ma karabin i hakera na swoim celowniku > <)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz